2014-10-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Biegowe niebo! Relacja z mojego pierwszego maratonu (36. PZU Maraton Warszawski) (czytano: 3201 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://moj-pierwszy-maraton.blog.pl/
Stało się, jestem maratończykiem! Przeżyłem, dobiegłem, zrealizowałem cel czasowy i nie mogę jeszcze w to wszystko uwierzyć :) Na mecie zameldowałem się po 3 godzinach 58 minutach i 7 sekundach od przekroczenia linii startu. 42 kilometry to dużo, więc dużo się też działo po drodze, zarówno we mnie, jak i poza mną. W miarę możliwości opiszę to wszystko, co zapadło mi w pamięć podczas tego niezwykłego dla mnie biegu :)
--------------------------------
27.09 Przyjazd do Warszawy
--------------------------------
Niestety albo i stety pakiety startowe można było odbierać tylko w piątek i sobotę, nie w dniu biegu. Przyjechałem z żoną do stolicy dzień przed biegiem. Duże podziękowania dla mojego kuzyna i jego żony za możliwość noclegu :) O dziwo stres był dużo mniejszy, niż jeszcze tydzień wcześniej. Podszedłem do tego startu z trochę większym dystansem, biorąc pod uwagę możliwe komplikacje i konieczność zejścia z trasy przez kontuzję stopy, która się mogła odezwać w każdej chwili. Na stadionie przy okazji odbierania pakietu mogłem zobaczyć, jak wszystko jest zorganizowane, co też dało mi odrobinę więcej spokoju. Przez cały czas otwarcia biura zawodów trwały też targi okołobiegowe. Bardziej i mniej znane firmy wytwarzające produkty dla biegaczy albo świadczące usługi w tym temacie wystawiły stoiska nafaszerowane swoimi ofertami. Na pewno było kolorowo. Z drugiej jednak strony sprawiało to też wrażenie, jakbym znalazł się w przeszłości na stadionie dziesięciolecia w środku rzędu straganów. Może to ta zamknięta ograniczona przestrzeń w pomieszczeniach stadionu potęgowała taki efekt, zresztą nieistotne. Najbardziej negatywnie nastawiło mnie bowiem podejście wystawców, próbujących do granic możliwości zmaksymalizować swoje zyski. Nie wszystkich oczywiście – jak to zwykle bywa, generalizowanie byłoby krzywdzące dla niektórych. Wystarczająco jednak widziałem, żeby niesmak pozostał. Ceny wprost z kosmosu. Naprawdę nie trzeba się wysilać, żeby dostać dany produkt taniej w internecie, czy nawet niejednym sklepie stacjonarnym. Tu zakupy robili chyba ludzie w potrzebie, na dzień przed startem przypominający sobie, że czegoś zapomnieli wziąć z domu. Długo więc tam nie zabawiliśmy i pojechaliśmy na późny obiad – gigantyczną porcję węglowodanów w postaci pizzy. Miałem tylko nadzieję, że ten nielekki posiłek nie spowolni mnie następnego dnia. Nie spowolnił :)
---------------------------------------
28.09 Dojazd na Stadion Narodowy
---------------------------------------
To jest reguła – nie znoszę wstawania bardzo wcześnie rano, szczególnie, gdy w dany dzień ma się dziać coś ważnego. To generuje dodatkowy stres. Człowiek jest niewyspany i ciężko funkcjonuje. Trudno się psychicznie wkręcić na wyższe obroty i zmobilizować do myślenia, że da się radę zmusić organizm do dużego wysiłku za niedługo. Na szczęście taki stan nie trwa długo i już po godzinie funkcjonowałem w miarę normalnie. Śniadanie planowo miało zawierać serek wiejski, kefir z nasionami amarantusa i banana. Do tego gorąca herbata. Zjadłem tylko to pierwsze i to ostatnie. Niektórzy reagują na stres zwiększonym apetytem. Ja zmniejszonym… Ostatnie sprawdzenie zawartości plecaka, żeby niczego nie zapomnieć i spacer na przystanek. Nieco później, niż zamierzałem, co znowu trochę mnie spięło pod kątem czasu na wszystko przed startem na miejscu. Z tego wszystkiego zapomniałem, że władze miasta zwyczajowo zwolniły z opłaty za przejazdy komunikacją miejską wszystkich zawodników. Skasowałem bilet ku chwale warszawskiego ZTM ;) Podróż zajęła pół godziny, podczas której przez głowę przelatywało mi miliony myśli i nerwy sięgały zenitu. Pod Stadionem Narodowym byłem ok. 8:10.
--------------------
Przed startem
--------------------
Niezbyt dużo czasu do godziny zero. Przebranie się, depozyt, wyjście na miejsce startu i zrobiła się 8:45, a ja nawet nie zacząłem rozgrzewki. Na szczęście szybko odnaleźliśmy się z żoną i w jej towarzystwie mogłem spokojnie poświęcić pozostałe 15 minut na rozgrzanie się przed biegiem. Tłum ludzi, muzyka, świszczący nad głowami śmigłowiec telewizyjny, komentarz Przemysława Babiarza, którego bardzo lubię jako dziennikarza sportowego i elokwentnego człowieka. Dobrze oznaczone strefy startu. Powoli i zarazem bardzo szybko zacząłem chłonąć atmosferę tego miejsca i zdarzenia. Miałem na sobie koszulkę termiczną z dlugim rękawem, a na niej koszulkę techniczną. Prognozy mówiły o 10 stopniach w momencie startu i maksymalnie 15 stopniach pod koniec biegu. Wrażenia subiektywne były jednak inne, bo już rano zaczęło być ciepło. Pozbyłem się termo z siebie i zdecydowałem, że pobiegnę w samym t-shircie. To był strzał w dziesiątke. W czasie biegu bym się w tym pierwotnym zestawie zagotował. Dość powiedzieć, że czasem w krótkim rękawie było mi za gorąco. Tuż przed startem usłyszałem ostatnie słowa wsparcia od żony i o 9:00 grzecznie ustawiłem się w swojej strefie, czekając, aż moja grupa ruszy. Zjadłem żel energetyczny ALE, który był w pakiecie startowym i niedługo po tym padł sygnał do startu mojej grupy.
---------------------
Bieg maratoński
---------------------
Około 9:05 przekroczyłem linię startu. Dużo ludzi. Ciężko zacząć biec własnym tempem. Pozytyw był jednak taki, że nie było żadnego deptania, ani rozpychania się łokciami, o których się tyle osłuchałem. Nie miałem ze sobą muzyki. Postanowiłem widzieć i słyszeć wszystko, co się wokół dzieje. Jedynym minusem był brak kontaktu z moim Endomondo, które podawało mi tempo po każdym kilometrze (zbyt duży hałas naokoło). Szybko jednak minus przestał być ujemny, bo GPS w telefonie zaczął dodawać mi metry gratis, co finalnie przełożyło się na kilometr nadwyżki na mecie, według mojego telefonu. Wiedziałem jednak na początku, że tempo mam wolniejsze, niż trzeba. Cel, jaki sobie postawiłem, to dobiec. Drugi cel to złamać 4 godziny, co usilnie wciskała mi w mózg sportowa ambicja. Postanowiłem wcześniej, że będę starał się trzymać odpowiednie tempo i słuchać swojego organizmu. W razie czego mogłem zwolnić i pozostawić na tapecie pierwszy cel jako jedyny. Nie przejąłem się, że biegnę trochę wolniej. Bardziej zmartwił mnie częsty ostatnio tępy lekki ból lewej pięty, a jeszcze bardziej kłujący ból w lewej łydce, z którym też już jakiś czas miałem do czynienia. Jedyne, co mogłem zrobić, to biec dalej i przeczekać. O ile nie byłem pewien, co będzie ze stopą, o tyle byłem w miare pewien, że mięśnie łydki się rozgrzeją i będzie lepiej. Na 4-5 kilometrze stwierdziłem, że za mocno zasznurowałem buty. To mój odwieczny problem – mocny i stabilniejszy ścisk z ryzykiem braku krążenia, czy lżejsze wiązanie i luźniejsza noga w bucie. Jeszcze 2 razy w trakcie biegu regulowałem sobie ten temat paronastosekundowym postojem. Nie przejąłem się przy tym utratą tego czasu o dziwo. Pacemakerów (zajęcy) z balonikami podającymi czas, na który biegną, już na starcie zgubiłem i nie miałem zamiaru ich za wszelką cenę gonić. Ustabilizowałem swoje tempo tak, aby biegło mi się komfortowo. I tak było do jakiegoś 8-9 kilometra. Po wybiegnięciu na Wybrzeże Gdyńskie poczułem, że z moją lewą nieszczęsną piętą dzieje się coś niedobrego. O ile wcześniej bardziej odczuwałem jej zewnętrzną część, to w tamtym momencie pojawił się dziwny ból pod piętą. Rozcięgno… – tak pomyślałem. Druga rzecz, o której pomyślałem, to „proszę, nie teraz… nie chcę zejść z trasy, a tym bardziej nie na początku…”. Zacząłem kombinować z techniką stawiania stopy na podłożu, żeby jak najbardziej ją odciążyć. O ile w ogóle da się coś takiego zrobić. Udało mi się dojść do wprawy w tej kwestii po niedługim czasie. Dziękować niebiosom, że całą tę niepokojąca sprawę po paru kilometrach po prostu rozbiegałem (nie wiem, jakim cudem). Po tym lekkim kryzysie kolejne kilometry to była już czysta przyjemność. Kontrolowałem tempo, biegło mi się dobrze. Od jakiegoś czasu miałem jakieś 100m przed soba pacemakera na 4 godziny i pilnowałem, żeby go nie zgubić. On biegł na jakieś 3:58, ja miałem minutę zapasu do 4 godzin. Na wspomnianych wcześniej targach w biurze zawodów wziąłem sobie opaskę na nadgarstek z czasami odcinków co 5 km tak, aby maraton ukończyć w 4 godziny. Dzięki temu wynalazkowi nie musiałem martwić się o błąd pomiaru Endomondo. Wystarczył licznik czasu w pulsometrze i owy paseczek. Punkty żywieniowe z wodą, izotonikiem i bananami traktowałem bardzo opcjonalnie. Byłem zaopatrzony w swoje 4 żele energetyczne mające mi wystarczyć na cały dystans, oraz izotonik w bidonie (Isostar zmieszany z nasionami Chia – takie podrasowane Iskiate :) ). Niemniej jednak prawie na każdym z punktów brałem parę łyków wody i lałem sobie ją też z gąbki na głowę, żeby się trochę schłodzić. Chyba około 20 kilometra skusiłem się na kawałek banana. Niedługo potem, na półmetku, skusiłem się na kolejny gratis – żel energetyczny ALE. Przypadkiem złapałem 2 i stwierdziłem, że jeden zjem od razu, a drugi zostawie na później. Przydały się bardzo. Trochę jednak chyba przesadziłem wtedy z jedzeniem, bo zmieszany banan, żel i izotonik odezwały się około 22-23 kilometra w postaci sporego zmulenia. Przez chwilę miałem nawet wrażenie, że dopada mnie jakiś kryzys. Był tylko jeden sposób, żeby się przekonać. Biec dalej i może spróbować pomóc swojemu żołądkowi ułożyć sprawy, jak trzeba. Kiedyś opatentowałem na swoje potrzeby skuteczną metodę zniwelowania uczucia ciężkosci na żołądku. Kolisty masaż nadgarstkiem tuż pod mostkiem z odpowiednim uciskiem uwalnia zgromadzone powietrze i ulga jest niemal natychmiastowa. Polecam spróbować przy okazji :) 24-ty kilometr to był nawrót przy świątyni opatrzności, gdzie był prawdziwy tłum kibiców. Tam biegło się naprawdę super przy dopingu setek ludzi. Niedługo potem miałem za sobą 26 kilometrów i przestąpiłem próg ziemi nieznanej. Nigdy wcześniej nie przebiegłem większego dystansu. O 30 kilometrów byłem spokojny. Powyżej tego momentu podobno zaczyna się prawdziwy maraton. Legendy o dopadającym zmęczeniu, o walce z bólem, o dłużącym się czasie i oczywiście o mistycznej ścianie, która dopada każdego jak grom z jasnego nieba. Jak to wyglądało u mnie? Na 30-tym kilometrze uspokoił mnie pewien pan, którego widziałem już wcześniej przy trasie, trzymającego tabliczki z genialnymi tekstami trafiającymi w sedno w danym momencie. Uspokoił mnie tabliczką z napisem mniej więcej „Ściany nie ma, trasa sprawdzona” :) Do 35-go kilometra nic się nie zmieniało, szło równo. Wtedy jednak zaczęły mnie dopadać pierwsze większe objawy zmęczenia. Czułem w nogach to, co do tamtego momentu przebiegłem. Musiałem włączyć dodatkowe pokłady silnej woli i motywacji. Umysł potrafi zdziałać bardzo wiele. Jeszcze 7 kilometrów. Przed startem myślałem sobie, że dobiegnę do 30-go kilometra, a potem będę myślał, że zostało już tylko 12. A 12 km przecież pokonywałem już setki razy. Reset myślenia i wyobrażanie sobie, że właśnie zacząłem biec ten niedługi odcinek. Nie musiałem stosować tej metody, dopóki licznik nie wybił liczby 35. W międzyczasie przemodelowałem sobie tę metodologię i postawiłem sobie inny cel – dobiec do 38-go kilometra. Znalazłem się tam kilkanaście minut później. 4 kilometry do mety. Punkt żywieniowy. Pacemaker zwalnia po wodę, a z nim grupa biegaczy trzymających się go kurczowo. Biegnę dalej, bo stwierdziłem, że resztki napoju w bidonie wystarczą mi do mety. Wyprzedzam „zająca” i tak już zostaje do mety. Jedna z głównych ulic, szeroka, coraz więcej kibiców na trasie, odcinek raczej prosty i monotonny, dłużący się w nieskończoność. Wreszcie rondo de Gaulle’a i tylko 3 kilometry do mety. Tam niosła mnie już adrenalina. Kiwałem z niedowierzaniem głową, nie wierząc w to, co się dzieje i co za kilkanaście minut się stanie. To już naprawdę malutki dystans, a tym bardziej na znanej trasie, którą biegłem po starcie. Już widać stadion i most Poniatowskiego. Ściany nie było, nic mnie nie zatrzymało, nie „odłączyło prądu”. 2 km, 1km już na moście. Tabliczki co 200 m z motywującymi hasłami. Wypłaszczenie i zbieg ślimakiem do Stadionu Narodowego. Tam wrzuciłem wyższy bieg, bo wcześniej postanowiłem sobie, że zostawię trochę sił na finisz z klasą ;) Krótka prosta pod mostem i barierki przy stadionie. Tam czekała na mnie żona, czego się nie spodziewałem. Przybiłem z nią „piatkę”, dostałem dodatkowy doping i wbiegłem na teren stadionu. Rozwinąłem całkiem niezłą prędkość, jak na 42 km w nogach. Udało mi się wyprzedzić kilkanaście osób, szybki finisz zawsze daje mi niezłego kopa. Sama płyta stadionu to już magia. Setki ludzi, media, przestrzeń i specyficzna akustyka, widok mety – mieszanka wybuchowa.
3:58:07 czas netto (od przekroczenia linii startu do mety). Po prostu bajka. Za metą wrzeszczałem z emocji, jak głupi :D
--------------------
Atmosfera
--------------------
Już na samym starcie na moście Poniatowskiego uderzyła mnie gigantyczna siła dopingu kibiców. To było niesamowite. Nigdy wcześniej na krótszych biegach nie doświadczyłem takiej potęgi kibicowania w formie, ilości i atmosferze wydarzenia. Właśnie w tamtym momencie doświadczyłem na własnej skórze, jak wygląda ta mistyczna otoczka biegu maratońskiego. Jeszcze dobitniej to do mnie dotarło na rondzie de Gaulle’a na 3-cim kilometrze, gdzie rozstawiona była pierwsza kapela grająca superzagrzewającą do biegu muzykę. Pozostając przy temacie, takich punktów kibicowania z zespołami grającymi różne rodzaje muzyki (ska, rock, freestyle hip hop, orkiestra wojskowa, chór) było chyba kilkanaście. Mijając każdy z nich miałem nieudawane ciarki na całej skórze. Jeszcze teraz przechodzi mnie dreszczyk, jak sobie to przypominam. Potęga adrenaliny wpływającej do krwioobiegu w każdym z tych miejsc jest nie do opisania. Oprócz kapel, w niektórych punktach kibicowania rozstawione były cheerleaderki na piętrowych autobusach cabrio, które w połączeniu z kibicami tworzyły niesamowity klimat zbiorowego dopingu. Gdzieś w trasie wśród setek ludzi trafiali się wyjątkowo oryginalni kibice. Albo byli przebrani mniej lub bardziej tematycznie, albo rozpierała ich kosmiczna energia (z takim zapasem mocy spokojnie sami przebiegliby maraton), albo dzierżyli w dłoniach banery i tabliczki z tekstami, które pozytywnie rozkładały na łopatki i dodawały energii. Dzięki temu, że biegacze mieli na numerze startowym wydrukowane swoje imiona, można było słyszeć doping pod swoim własnym adresem – bezcenne :) Nie zliczę nawet ile „piątek” przybiłem dzieciakom i dorosłym w trakcie biegu. Po prostu jedna wielka endorfinowa bomba. Zwieńczenie 3 lat biegania i połowy roku ścisłych przygotowań do tego biegu.
I pomyśleć, że zacząłem biegać te 3 lata temu, kiedy sąsiedzi namówili mnie, żeby potruchtać trochę na stadionie AWF i wystartować 3 tygodnie później w Cracovia Interrun na 10 km :) Cuda na kiju :)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu jestę biegaczę (2014-10-01,22:03): O zaiste, bez kitu, dobrze prawisz. Tak jest w istocie. Doping w Warszawie to jest naprawdę wielka sprawa i zaangażowanie. Niesamowity klimat. Sam doświadczyłem rok temu, jestem z Podlasia, pozdrawiam. Junak (2014-10-01,22:08): Super na prawdę,wszystko się zgadza, miałem podobne odczucia wiosną w Varsaw Orlen Maratonie. Pozdrawiam cierpliwy (2014-10-02,01:29): Ale to świetnie czytało.Dziekuje.No i ogromne,zasłużone gratulacje za ukończenie maratonu. piotruch (2014-10-02,09:47): Super relacja, właśnie tak sobie wyobrażam mój pierwszy bieg maratoński, termin już ustalony, trwają przygotowania. GRATULUJE I POZDRAWIAM MarioRunner (2014-10-02,10:17): Dziękuję Cierpliwy :)
Piotruch, dzięki i życzę powodzenia!!! bart2806 (2014-10-04,17:14): Serdeczne gratulacje. Bardzo motywujący wpis zwłaszcza że za tydzień mój debiut maratoński w Poznaniu. Bardzo chciałbym powtórzyć twój rezultat. Pozdrawiam MarioRunner (2014-10-05,16:45): Dzięki bart2806 :) życzę petardy w nogach i powodzenia w Poznaniu! :)
|