Jako żołnierz wypada chociaż i aż raz w roku brać udział w Mistrzostwach WP! W tym roku padło na Lubliniec. Od razu zastrzegam- nt. imprez sportowych wojskowych mam opinię i jest ona bardzo niepochlebna! I uczestnictwo w tychże jest swoistym, z mojej strony aktem samookaleczenia duchowego czy masochizmu godności. Tym razem jednak jechałem z innym celem. Jeśli powiem, że była to chęć sportowej rywalizacji to jednak przesadzę. Dla mnie sezon zakończył się w Warszawie i w sumie rozpocząłem już powoli przygotowania do biegania ad'2004. Jednak coś mną targało aby przygotowania rozpocząć od sympatycznego dueciku-dubleciku /Lubliniec +Poznań/ i na każdy założyłem sobie plan. Nie żeby walczyć o jakieś rekordy, ale pobiec w tempie treningowym. W Lublińcu plan ów to czas >1h.
Z pracy się urwałem o godzinkę wcześniej i autobusem na dworzec Fabryczny. Potem już pociągiem z przesiadką w Częstochowie. Na stacji w Lublińcu melduję się trochę po 18.00. Tam spotykam Honkera wojskowego, który uczynnie podrzuca mnie w pobliże ośrodka szkolno- wychowawczego w Lublińcu. A tu już biuro na wolnych obrotach, ale kompetentnie pracuje. Odbieram numer startowy wnosząc opłatę. Niestety odbiorcą wpisowego jest Kaziu Kordziński i z boku musiało to fajnie wyglądać jak dwóch facetów się do siebie uśmiecha i to podwójnie. Wieczór mija mi na gorączkowym poszukiwaniu transportu do Poznania. Kładąc się spać nastrój mam minorowy- ma jutro padać, a ja mam jedną parę butów.
Poranek budzi się wilgotny i chłodny a już po chwili boisko zostaje zasnute kłębami wełny. Harmonizuje to ze żółcią i czerwienią drzew otaczających ośrodek drzew. Tak to już jesień. Kilka lat temu, biegając w Lesie Arkońskim utkwił mi w głowie taki obraz. Czasami odnoszę wrażenie, że w Szczecinie bywają tylko dwie pory roku: jesień i trochę wiosny. Zdaję sobie sprawę, że wtedy przemierzane trasy treningowe są najpiękniejsze i dlatego w naszej jaźni pozostaję tylko te, miłe dla oka wspomnienia.
Spoglądając na lublinieckie drzewa wspominam tamte czasy i tamto bieganie. Deja Vu? Może!
Po godzinie 8.00 w biurze i przed nim robi się tłoczno. Ja natomiast spotykam znajomych, których całe wieki nie widziałem, a czasami to nawet imion nie pamiętałem. Przykro mi z tego powodu. Mam nadzieję, że lawirując w czasie rozmowy, nie zauważyli mojej gorączkowej gonitwy myśli za co niektórymi imionami.
Na kwadrans przed planowanym startem rozpocząłem rozgrzewkę i na 5 minut przed startem karnie stoję gotów do gonitwy. Godzina startu. I wszyscy ruszają a ja za nimi. Dobiegam do bramy i nagle wokoło mnie biegacze zwalniają. Falstart! Start przesunięto o kwadrans. Jeszcze chwilę truchtam i znów jestem gotów do ruszenia na trasę lublinieckiej “WIELKIEJ PARDUBICKIEJ”.
Salwa! Z armaty? Haubicy? Czy może innego działa bezodrzutowego? Nieważne. Tym razem nie może być mowy o falstarcie.
Ruszam początkowe 2-3km po asfalcie więc pozwalam sobie na odrobinę szaleństwa, tak po 4 minuty na km. Na duktach leśnych zwalniam do 4:30 min/km. I tak sobie biegnę. Tętno nie przekracza mi 160 ud/min czyli komfort. W pewnym momencie zauważam, że wyprzedza mnie “cała watacha” biegaczy. Krótka analiza i podhaczam się za zawodnikiem biegnącym w podobnym rytmie jak ja i za nim! Chłopisko początkowo nie zwraca na mnie uwagi, ale po pewnym czasie widzę, że próbuje zgubić kłopotliwy ogon. W tym czasie tętno spada mi o 5 ud/na minutę. Jego manewry, już wtedy na mnie nie robią większego wrażenia a ja mam komfort stąpania po bezpiecznym, bo uprzednio przez niego sprawdzonym gruncie. Przed 10 km mojemu “pace markerowi” tempo siada, a ja rozpoczynam lekki finisz. Tętno dopiero na “górce elewa” podskakuje mi do 170 ud/min potem wraca do 165-168 ud/min i tak do mety. I tu szok spotykam twardzieli, którzy planowali czasy poniżej 55min a przybiegli max minutę przede mną. Podpuszczacze!!!
Na mecie jak to w “MECIE” wszystko na miejscu i bez potrzeby dopominanie się dostaje do torby: krówka komandosa, medal, koszulka, krzyżówka i chyba woda. Poszedłem się przebrać. Po powrocie usilnie poszukuję transportu do Poznania. Jednak w tym czasie obserwuję, jak ta impreza działa “od kuchni”.
Zbyszek Rosiński jak na Prezesa przystało, ubrał się w mundur galowy /dlaczego bez “sznura”???/ chodzi i dogląda. I tu muszę pochylić głowę przed jego talentem organizacyjnym. Jeszcze parę godzin temu poruszał się nerwowo, teraz nerwowo na boki zerkają jedynie jego źrenice. Zwykle w imprezach wojskowych w czasie ich trwania, nikt nic nie wie. Kogo się nie spytać każdy ramionami wzdryga wskazując na “szeryfa”. Tu było odwrotnie. Przedstawienie zostało podzielone na poszczególnych aktorów, a ci na pamięć znają swoje role. I tu tkwi tajemnica sukcesu. Zbyszek niczego nie zostawił swemu losowi licząc na to, “że jakoś tam będzie”. Przewidział najbardziej nieoczekiwane warianty i osoby do “likwidacji ew. ognisk zapalnych”. Uczestnictwo w tym biegu uważam za obowiązek każdego miłośnika “maratoningu”. Trasa bardzo atrakcyjna, życzliwa postawa organizatorów- to bezdyskusyjne zalety. Jeśli dodać do tego upominki na mecie robi się słodko! Taki bieg dla promocji wojska w środowisku cywilny, robi więcej niż: 10 parad przed “Grobem Nieznanego Żołnierza” czy 100 żołnierskich nabożeństw. Żołnierze są sprawni i żołnierze są zorganizowani- takie przesłanie płynie z Lublińca w Polskę.
“Bieg o Nóż Komandosa” spowodował, że uczestnicząc w tej imprezie byłem dumny- jestem żołnierzem!!! |