2013-04-06
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| We are the champions - ok, ja jestem :) (czytano: 1354 razy)
1.04.2013 – biegnę ostatnie kółko na 1. Jajcarskim Wielkanocnym Maratonie we Wrocławiu i nie wierzę. Nie wierzę ile się przez te 5 miesięcy zmieniło.
16.09.2012 – Maraton Wrocław. Biegnę po życiówkę. Już witam się z gąską, już jestem na ostatniej prostej. Już widzę matę na mecie i zegar z czasem. Życiówka zostanie złamana o jakieś 4 minuty... i zaczyna się dramat... padam 150 metrów przed metą; nie ma nie tylko życiówki, ale nie jestem w stanie dotrzeć do mety maratonu. Maratonu nie kończę...
Potem się zbieram w sobie i w Poznaniu wygrywam z sobą – kończę maraton i jest nowa, jeszcze lepsza życiówka. No i mamy wielką przerwę. Operacja – przerwa 2,5 miesiąca; zaczynam biegać – choroba – przerwa ponad 2 tygodnie. I mamy już koniec lutego...
Pogoda jest jaka jest. Tu gdzie mieszkam śnieg nie zniknął od grudnia. No i w weekendy, jak jest jasno, staram się człapać w tym śniegu po okolicznych górkach (naprawdę: Góry Kocie) i lasach. I mimo, że szybkość zniknęła to czuję, że siła i wytrzymałość jednak się zachowały. Więc – chcąc nie chcąc – pracuję nad najlepszym elementem (czyli wytrzymałością), a nie nad najsłabszym elementem (czyli szybkością). Postanawiam więc, że mimo wszystko spróbuję przebiec jakiś maraton na wiosnę. Wybór pada na Kraków – bo termin najdalszy (a może jeszcze nie będzie upałów – wiem jak to teraz brzmi), a przy okazji odwiedzę rodzinę.
Z tygodnia na tydzień czuję się mocniejszy. Forma wraca, czuję że mam najlepszą wytrzymałość w historii a i prędkość też się pojawia. Brakuje mi jednego – jakiegoś wybiegania ponad 30km. Analizuję wszystkie weekendy do maratonu i jest tylko jeden, w którym mogę je zrobić – weekend wielkanocny. Okazuje się, że w wielkanocny poniedziałek będzie koleżeński maraton we wrocławskim Parku Wschodnim – 15 kółek po 2,81km. Super – zawsze to fajniej biec z innymi niż samemu taki długi dystans. Zapisuję się. Postanawiam pobiec 11 (31 km) lub 12 kółek (niecałe 34km) – zależnie od samopoczucia.
31.03.2013 Niedziela wielkanocna jest trudna – i nie chodzi mi tylko o jedzenie... w związku z tym w nocy prawie nie śpię, a rano jestem totalnie odwodniony...
1.04.2013 Śniadanie przedmaratońskie też raczej nietypowe – 2 kiełbasy, 2 jajka i ciasto.
Tak uzbrojony ruszam na zawody. Po drodze staram się pić wodę, żeby jakoś funkcjonować.
Atmosfera zawodów jest niezwykle sympatyczna. Niektórzy ludzie przyszli żeby trochę się ruszyć po świętach i przebiec kilka kółek. Super. O to chodzi. Oby jak najwięcej takich osób, a może kolejki do lekarzy będą krótsze...
Na parkingu próbuję nawiązać rozmowę z jakimś przyjezdnym biegaczem. Nie idzie nam najlepiej – okazuje się, że jest Serbem. Czyli obsada zawodów jest międzynarodowa (poza tym zaprzyjaźniony biegacz przyłącza się korespondencyjnie wraz z kilkoma osobami do naszego biegu w Sudanie Południowym).
Ruszamy. Miałem plan zrobić BNP (4 kółka po 5:00, 4 kółka po 4:45, a ostatnie 4 kółka po 4:25-4:30). Taki trening zawsze mi słabo wychodził, więc oddycham z ulgą, że trasa jest cała ośnieżona i częściowo zabłocona i nie ma szans na żadne szybkie bieganie. Postanawiam biec 10 kółek po jakieś 5:00 i jeśli się da ostatnie 2 pobiec trochę mocniej.
Do przodu ruszyła 3-osobowa grupka. Ja biegnę w drugiej grupce: 4-osobowej. Na razie na trasie jest raczej dużo śniegu, więc biegniemy gęsiego – nie ma co na siłę przedzierać się przez ten śnieg. Biegnie się luźno. Po pierwszym kółku grupka nam się trochę rozciąga. Biegnę razem z innym biegaczem. Po drugim kółku ten zawodnik staje przy bufecie coś się napić i zostaję sam. Trzyosobowa czołówka powoli znika mi z horyzontu. Biegnie się fajnie, luźno. Nie czuję ani wczorajszego alkoholu ani dzisiejszego obfitego śniadania.
Po 3 kółkach z trasy schodzi prowadzący Adaś (zwycięzca edycji noworocznej). Zapowiadał, że się źle czuje i że przyszedł tylko na 2-3 kółka. Jestem trzeci. Na czwartym kółku, po koniecznej przerwie technicznej związanej z dużą ilością wypitej przed zawodami wody, dochodzi mnie czwarty zawodnik. Tradycyjnie na końcu pętli robi sobie przerwie przy bufecie i znów zostaję sam.
Czołówki nie widzę. Przebiegam 6 kółek czyli prawie 17km. To połowa mojego planowanego dystansu. Strasznie szybko zleciało. Uznaję, że to czas na bufet. Do jedzenia ciasta (naprawdę duży wybór) – o nie, już nie mogę na nie patrzeć. Do picia cola, coś żółtego i kawa. Chciałbym coś ciepłego, ale kawy się obawiam. Biorę colę. Zimna, ale i tak o niebo cieplejsza niż napoje o konsystencji lodu na Półmaratonie Ślężańskim. Powoli wypijam i ruszam. Za mną i przede mną pusto. Dołącza do mnie biegacz, który przyszedł tutaj sobie pobiegać i pyta się co się tu dzieje. Biegnie za mną 3 kółka, nie jestem więc tak całkiem sam.
OK, na trasie jest dość dużo weekendowych spacerowiczów (głownie z psami), więc cały czas się kogoś spotyka. Czasem dubluję też innych zawodników.
Pod koniec 7 kółka spotykam zawodnika z numerem 1, który biegnie w przeciwna stronę. To chyba był prowadzący. Na końcu 7. kółka przy bufecie spotykam Grzeska (biegł tez z przodu, dzisiaj walczy z chorobą, na edycji noworocznej był drugi), który mi mówi, że jestem pierwszy w maratonie. Przyznam, że mnie trochę zatkało. Nie wiem co robić. Na razie biegnę dalej jakby nigdy nic. I myślę.
Miałem tu biec tylko długie rozbieganie przed maratonem, nie cały maraton. Tak też wszystkim mówiłem. Głupio teraz biec do końca. Z drugiej strony, pierwszy raz w życiu prowadzę na zawodach. I taka sytuacja może się nie powtórzyć. Co więcej, mam realne szanse wygrać ten maraton. A przynajmniej o to zwycięstwo powalczyć.
I tak na rozmyślaniach schodzi mi całe 8 kółko. I wtedy sobie przypominam.
Przypominam sobie jak w styczniu tego roku siedziałem już 2 miesiące w domu po operacji. Nic nie mogłem robić, nosiło mnie jak cholera. I przeczytałem bloga Adasia, gdzie napisał, że pobiegł tutaj Maraton Noworoczny i wygrał. I że to była zła decyzja bo się zmęczył, bo powinien wtedy zrobić inny trening itd. I Pamiętam jak myślałem – człowieku – wygrałeś maraton i marudzisz. Ile osób by dał się za to pokroić (no dobra, może nie pokroić, ale dałoby naprawdę dużo). I pamiętam, że byłem na niego wkurzony za takie podejście.
I zrozumiałem, że muszę biec do końca i postarać się to wygrać.
Trzeba było więc ułożyć jakiś plan. Uznałem, że:
- biegnę tym samym tempem co dotychczas,
- jak mnie ktoś dojdzie to od razu przyspieszam licząc, że się nie utrzyma,
- nic nie jem (to było trochę ryzykowne bo dotychczas na każdym maratonie miałem wielka potrzebę coś zjeść i 3 żele to było minimum) – bananów nie lubię (były), ciasta nie wcisnę,
- na koniec 9 i 12 kółka piję po kubku coli
W decyzji o kontynuacji utwierdził mnie jeszcze Arek, który zachęcił mnie do biegnięcia do końca kiedy się mijaliśmy.
Po 9 kółku próbowałem zasięgnąć w bufecie informacji o mojej przewadze nad następnym zawodnikiem. Dowiedziałem się, że „no, następni są trochę za tobą”. To by sugerowało ze 2-3 minuty. Wiedziałem jednak, że jest prima aprilis, a sędzia jest znany z różnego rodzaju żartów, więc nie zmieniałem strategii. Biegło się dalej fajnie, chociaż były 3-4 miejsca gdzie zrobiło się naprawdę mokro i błotnisto. Na pozostałej części trasy – śnieg. Już dość ubity i wyślizgany co nie było idealne dla stóp.
Tempo trzymałem raczej bez zmian. Niektórych zawodników dublowałem już 2 raz. Po 12 kółkach (około 34km, tutaj miałem pierwotnie skończyć) dowiedziałem się w bufecie, że mam 5 minut przewagi nad kolejnym zawodnikiem. Czyli około kilometra. Dużo, nie spodziewałem się aż takiej przewagi. Oznaczało to, że jeśli nie dopadnie mnie jakiś straszny kryzys to powinienem wygrać. Zaczęło się wsteczne odliczanie kilometrów – ile jeszcze do mety. Biegło mi się wciąż zaskakująco dobrze. Pozwoliłem sobie na lekkie zwolnienie (do 5:05-5.10/km), żeby niepotrzebnie nie szarżować i nie narażać się na kryzys (wciąż pamiętam finisz Wrocławia). Na 14 kółku zdublowałem kilku zawodników biegnących niedaleko siebie i rozpoczynając ostatnie kółko zdublowałem zawodnika na miejscu nr 2 (sędzia przekazał nam taką informację). Poczułem odprężenie, tutaj już nie powinno nic się zdarzyć. Potem okazało się, że został jeszcze jeden zawodnik, którego zdublowałem na tym kółku, ale poprzedni wystartował 2-3 później niż reszta i miał w związku z tym przewagę czasową na innymi (organizator postanowił liczyć czas netto).
Skończyłem. Wygrałem. To naprawdę niesamowite uczucie. Zwłaszcza, gdy człowiek się w ogóle na to nie nastawiał. Okazało się, że ostatecznie miałem czas 3.33 i 16 minut przewagi nad drugim miejscem.
Po przebraniu się dopadł mnie straszny kryzys energetyczny – musiałem coś zjeść bo bym padł. A tu ciasto. W związku z tym pół godziny po zakończeniu musiałem się ewakuować, bo już dostawałem drgawek głodowych.
Zwycięstwo miało miejsce 1 kwietnia, więc gdy wysłałem do znajomych smsy z informacją, że wygrałem maraton, większość potraktowała to jako dość przewidywalny i słaby żart primaaprilisowy.
Na koniec - jeszcze raz wielkie dzięki wszystkim, którzy organizowali ten bieg i organizują takie biegi w całej Polsce. Dzięki że Wam się chce i że robicie takie fajne rzeczy dla innych poświęcając na to kupę własnego czasu a i nierzadko kupę własnych pieniędzy.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |