W dniach 30.08-2.09.2001 rozegrano po raz piętnasty czteroetapowy Bieg Pokoju Pamięci Dzieci Zamojszczyzny. Po raz pierwszy miałem okazję w nim uczestniczyć. Impreza ta ma unikalny charakter.
W ciągu czterech dni uczestnicy imprezy przebiegają 100 kilometrów. Pierwszy etap: Zamość-Zwierzyniec ma 35 km, drugi: Zwierzyniec-Krasnobród 20 km, trzeci: Krasnobród-Zamość 30 km, a czwarty poprowadzony ulicami Zamościa 15 km. W tym roku uczestniczyło w nim 119 zawodniczek i zawodników, w tym 8 na wózkach i kilku niewidomych lub niedowidzących. Łatwo policzyć, że wysiłek organizacyjny i koszty imprezy są bardzo duże. Zakwaterowanie, wyżywienie, przewóz zawodników, nagrody, opieka medyczna, zabezpieczenie trasy, oprawa artystyczna i inne wydatki w sumie wyniosły, jak powiedział dyrektor biegu Tadeusz Lizut, ponad 100 tysięcy złotych, przy czym z wpisowego sfinansowano mniej niż 20% tej kwoty. Resztę wyłożyli sponsorzy, do których należały lokalne władze, co wobec ogólnokrajowej mizerii imponuje, zwłaszcza w tym niebogatym przecież regionie. Nie do przecenienia jest także olbrzymi wysiłek i zaangażowanie organizatorów, dowodzonych przez wspomnianego już dyrektora Tadeusza Lizuta, sędziego głównego Lucjana Ksykiewicza oraz naczelnego logistyka i kwatermistrza Tadeusza Pominkiewicza. Dzięki ich pracy, kompetencji i talentom impreza jak co roku została sprawnie i z fantazją przeprowadzona.
Przełom sierpnia i września to początek najbardziej aktywnego w roku okresu dla biegaczy długodystansowych. Jednocześnie rozgrywanych jest kilka imprez biegowych w różnych miejscach kraju. Zamojska czterodniówka też ma dwóch poważnych konkurentów: maraton Świnoujście-Wolgast oraz Maraton Podlaski w Białymstoku. Jednak regularnie w Zamościu co roku zjawia się około setki biegaczy. Wszyscy bardzo sobie chwalą ten bieg, niektórzy uważają go nawet za najlepszą pod względem atmosfery i organizacji imprezę w Polsce. Właśnie te pozytywne wrażenia uczestników wcześniejszych setek skłoniły mnie do wybrania Zamościa. Po dokonanym z pewnym wyprzedzeniem zgłoszeniu (koniecznym, ze względu na zaplanowanie przez organizatorów całej masy spraw, zwielokrotnionych w porównaniu z biegiem jednoetapowym) dotarłem z żoną i dwójką dzieci do Zamościa we wtorek 28 sierpnia. Po zjawieniu się w zamojskim Ośrodku Sportu i Rekreacji przy ul. Królowej Jadwigi 8 trafiłem przed oblicze pana Tadeusza Pominkiewicza, zajmującego się m.in. zakwaterowaniem zawodników i towarzyszących im osób, dla którego nie ma spraw nie do załatwienia, a najczęstszą odpowiedzią na każdą prośbę było: „Nie ma problemu”.
Dzień przed naszym wyjazdem nastąpiła gwałtowna zmiana pogody. Niemal trzydziestostopniowe upały z dnia na dzień zastąpiły znacznie niższe temperatury, w nocy spadające poniżej +10 stopni Celsjusza. Dlatego ryzykowny wydał nam się pomysł ulokowania się z dziećmi w domku kempingowym, choć późniejsi mieszkańcy tychże domków zapewniali, że im zimno nie było. Sam gmach OSiR-u z jego miejscami noclegowymi zarezerwowany był raczej dla biegaczy przybyłych bez osób towarzyszących. Tak więc pan Tadeusz skierował nas do położonego w rynku hoteliku „Arkadia”, gdzie w dość komfortowych warunkach mieszkaliśmy od wtorku do niedzieli. Prawie wszystko w ramach wpisowego, wynoszącego 160 zł dla uczestnika biegu i 180 zł dla osoby towarzyszącej, które poza uczestnictwem uprawniało do czterech noclegów i trzech posiłków każdego dnia. Cena naprawdę niewygórowana.
Następnego dnia, czyli w środę 29 sierpnia, nie przewidziano jeszcze wydarzeń sportowych. Wykorzystaliśmy go więc turystycznie. Mogliśmy się zapoznać z pięknem Zamościa, jednego z nielicznych miast na świecie, którego regularny układ został zaprojektowany w XVI w. przez jednego człowieka – Bernardo Morando z Padwy na zlecenie kanclerza i hetmana wielkiego koronnego Jana Zamoyskiego. Wspaniały rynek otacza symetrycznie starówka, dochodząca do zygzakowatych, także regularnych linii nowożytnych fortyfikacji, z którymi nie poradził sobie ani Chmielnicki (1648) ani oblegający miasto w czasie potopu Szwedzi (1656).
Pozostałości obronnych budowli wykorzystywane są obecnie na różne sposoby, m.in. jako hale targowe, instytucje kulturalne, bary. Na zewnątrz fortyfikacji znajduje się szeroka strefa plantów, której właściwie nie udało nam się przekroczyć. Na tych zróżnicowanych wysokościowo parkowych terenach znajdują się m.in. malownicze jeziorka. Kiedy rzuciliśmy kilka kawałków bułki w stronę pływających po nich kaczek, woda zagotowała się. Okazało się, że z ptakami o pieczywo skutecznie rywalizują setki rybek, przypominających miniaturowe karpie. Na obrzeżach terenów zielonych znajduje się też stadion z prawdziwego zdarzenia KS „Hetman” z tartanową bieżnią oraz sąsiadujący z nim OSiR. Nieopodal mieści się też odwiedzony przez nas, ze względu na dzieci, ogród zoologiczny. Na rynku w południe mogliśmy posłuchać zamojskiego hejnału, granego widać codziennie przez jegomościa w szlacheckim stroju na ratuszowej wieży.
Dzień pierwszy
Czwartek, 30 sierpnia - pierwszy dzień zawodów. Przed południem odbywa się weryfikacja zawodników, a po niej dość wczesny (12.30) jednodaniowy obiad. O 14.15 odprawa techniczna przed budynkiem OSiR-u i przechodzimy pod pomnik Dzieci Zamojszczyzny, gdzie ma miejsce krótka uroczystość i złożenie kwiatów. Przypomniana zostaje tragiczna wojenna historia regionu, kiedy na przełomie 1942 i 1943 roku Niemcy rozpoczęli germanizację Zamojszczyzny, polegającą w pierwszej kolejności na wysiedleniu ludności polskiej do obozów przejściowych, skąd po pobycie w straszliwych warunkach transportowano ją do obozów zagłady lub na przymusowe roboty. Szczególnie tragiczny był wtedy los dzieci, które odrywano od rodziców, umieszczano w specjalnych obozach, germanizowano, głodzono i mordowano. Akcją wysiedleńczą objęto 30 tysięcy dzieci, z których jedna trzecia nie przeżyła wojny.
Ruszamy o 15.30. Po krótkiej pętli ulicami Zamościa opuszczamy miasto i biegniemy w stronę Szczebrzeszyna, a następnie Zwierzyńca. Pierwszy bieg jest najdłuższy: 35 km, prawie maraton. Po kilku kilometrach formujemy czteroosobową grupę: Jarek Sar, Radek Wypych, ja i Marek Frankowski - osiemnastolatek z Hajnówki, najmłodszy uczestnik biegu. Grupa przetrwała do dwudziestego kilometra, potem ja odpadłem. Nasila się nieznany mi wcześniej ból z przodu nad stopą prawej nogi. Płaska trasa prowadzi poboczem dość ruchliwej drogi z otwartym ruchem samochodowym przez dość gęsto zabudowane tereny. Dopiero w okolicach dwudziestego piątego kilometra okolica pustoszeje. Świecące nam mocno w oczy w pierwszej fazie biegu słońce kryje się teraz za chmurami po prawej stronie. Ostatnie kilometry przed Zwierzyńcem to mocno pachnący sosnowy las. Dogania mnie Marek Frankowski, który kilkakrotnie musiał na chwilę zejść z trasy, przez co znalazł się za mną. Dobiegamy do mety razem, ja przegrywam na ostatnich metrach ostrego finiszu. Czas jak na mnie przyzwoity: 3:14. Dochodzi siódma, mimo raczej słonecznego dnia wieczorem jest dość c
hłodno. Wyczerpanie biegiem potęguje uczucie zimna. Wypijam piwo i to na razie musi wystarczyć – kolacja dopiero po powrocie do Zamościa. Nie wziąłem cieplejszych rzeczy, więc po wyjściu z autobusu w Zamościu zaczyna mną nieźle telepać. Przed OSiR-em czeka Ania z dzieciakami, idziemy na kolację, bardziej przypominającą obiad: zupa i drugie. Rezygnuję z planów zabalowania wieczorem i z rodziną dekuję się w pokoju przed jutrzejszą dwudziestką, liżąc rany.
Dzień drugi
Piątek, 31 sierpnia. Krótka przerwa między śniadaniem a wczesnym obiadem jest już jedynym czasem wolnym. Włóczymy się więc trochę w okolicach OSiR-u i starówki. Niedługo po obiedzie wsiadamy do trzech autobusów, które wiozą nas pod pomnik w Zwierzyńcu, gdzie odbywa się podobna do wczorajszej krótka uroczystość z udziałem władz Zwierzyńca i straży Roztoczańskiego Parku Narodowego. Pomnik poświęcono zbudowanemu tu przez hitlerowców obozowi, w którym w 1942 roku przetrzymywano francuskich jeńców, a w latach 1943-1944 był to obóz przejściowy dla wysiedlanej ludności polskiej. W pobliskim kościele znajduje się makieta i opis obozu oraz szereg pamiątkowych tablic.
Ponownie wsiadamy do autobusów, które wiozą nas na miejsce startu na drodze w lesie za Zwierzyńcem. Ból nad prawą stopą stał się w nocy jeszcze silniejszy, podobne rzeczy zaczynają się też dziać z lewą nogą. Całkiem poważnie zastanawiam się nad wycofaniem z wyścigu, w końcu ambicja bierze górę. Jeszcze mi się nie zdarzyło zejść z trasy, nie chciałem, żeby był to ten pierwszy raz. Po starcie o tej samej godzinie co wczoraj ląduję w końcówce peletonu, wolno drepcząc w walce z bólem nóg. Po kilku fatalnych pierwszych kilometrach ból jakby trochę ustępuje. Trasa jest znacznie piękniejsza od wczorajszej. Pogoda słoneczna. Biegniemy mocno zalesioną doliną Wieprza ze Zwierzyńca do Krasnobrodu. Od czasu do czasu widać po prawej piękną krawędź doliny. Widzę w przodzie Maćka Stańczyka i Danutę Orzechowską, trochę przyspieszam i dochodzę do nich. I znowu jestem przez większą część biegu w ekipie, do której przejściowo dołączają dwaj niedowidzący biegacze (a właściwie niedowidzący prowadzący niewidomego) i jedyny starszy zawodnik ze Słowacji Dezider Ferenczy. Na punktach odświerzania na okrągłych kilometrach niezwalniająca Danuta nam odskakuje, a ja z Maćkiem ugasiwszy pragnienie musimy ją doganiać. Po piętnastym kilometrze nawet ją przeganiamy i docieramy do wspaniałych stawów hodowlanych utworzonych przez spiętrzenie Wieprza, o dźwięcznej nazwie Polikupka. Na ostatnim kilometrze zapowiadany przez starych bywalców Orzechowskich długi podbieg, a po nim zbieg do mety w Krasnobrodzie. Znowu daję czadu na finiszu rywalizując z Maćkiem i ponownie przegrywam. Pokonanie dwudziestu kilometrów zajęło nam godzinę i 45 minut.
Na mecie wita nas ludowa kapela „Echo Roztocza”, wspaniała atmosfera, tańce, piwo. Dla uczestniczących w biegu zawodników z Ukrainy muzycy intonują tęskną dumkę. Zgłaszam się do zabezpieczającej bieg karetki ze swoim bólowym problemem, ale trudno jest na razie zidentyfikować przyczynę i właściwie nic z tego nie wynika. Mam nadzieję, że przejdzie. Ładujemy się do autobusów i wracamy do Zamościa. Po kolacji załapuję się na masaż u fachowca (15 zł) działającego przy OSiRze, który obsłużył wcześniej GPS (m.in. Jarka Sara i Orzechowskich). Tego wieczora jest jeszcze trochę energii na piwo i pizzę w barowym ogródku na rynku pod pięknie oświetloną ratuszową wieżą. Żegnamy w ten sposób sierpień.
Dzień trzeci
Sobota, pierwszy września. Nie przeszło, prawa noga boli, wyskoczył też chyba żylak na łydce. Podejrzewam, że to chyba jakiś wewnętrzny wylew, bo prawa noga napuchła w okolicach kostki. W lewej ból ustąpił. A dzisiaj do pokonania trzydziestokilometrowy dystans z Krasnobrodu do Zamościa, w dodatku na początku po nieźle pofalowanym terenie. O tym, jakie to straszne góry, słyszałem poprzedniego wieczora od co najmniej dziesięciu siejących zwątpienie życzliwych. Pogoda się zepsuła, rano nieźle padało. Lecz kiedy zjawiamy się na starcie po kolejnej krótkiej uroczystości przy pomniku w Krasnobrodzie (szarża polskich ułanów pod Krasnobrodem w 1939 roku rozbiła sztab niemieckiej dywizji) jest już dość sucho, choć parno. Ruszamy i ląduję na pozycji trzeciej od końca, bardzo wolno truchtając. Przenoszę ciężar z obolałej prawej nogi na lewą, jeszcze tego pożałuję. Mija mnie Dezider i jestem przedostatni. Za mną jest już tylko Jurek Girtler z Warszawy i autobus z napisem „Koniec biegu”. Gdzieś koło dziesiątego kilometra i oni mnie doganiają. Publiczność w przebieganych wsiach albo zagrzewa, albo komentuje moją marną relację wieku do lokaty. Znoszę to w milczeniu. Różnice wysokości nie są takie znowu duże i niemal znikają po opuszczeniu Roztocza. Bardzo powoli zbliżam się do Zamościa. Organizatorzy właściwie na żadnym etapie nie przewidzieli żywności na trasie, sam nic specjalnego sobie nie przygotowałem, rozpaskudzony Dębnem i Lęborkiem. A ciepło nie jest. Na kolejnym punkcie odświeżania oferują mi wodę lub herbatę. Wybieram to drugie, próbuję i mówię: „Zimna i niesłodka!”. Pada odpowiedź: „Mamy cukier!”, ale okazuje się, że jeden z malców obsługujących punkt już ucieka z pudełkiem pełnym kostek cukru przed pozostałymi z okrzykiem: „Później się podzielim!”. Trudno, po sarkastycznym a krótkim komentarzu zadowalam się niesłodką.
Dochodzimy Michała Strzałkowskiego z Siedlec, który narzeka na achillesy. Mówi, że dostał blokadę (miejscowe znieczulenie na czas biegu) i kontynuuje udział w wyścigu. U mnie daje znać o sobie przenoszenie ciężaru ciała na lewą stronę – siada mi lewe kolano, dając o sobie znać tępym, a chwilami ostrym bólem. Od czasu do czasu podjeżdża karetka z pytaniem czy wszystko w porządku. Mówię, że wytrzymam, ale po biegu się zgłoszę. W okolicach dwudziestego piątego kilometra (na którym dostałem już ciepłą i słodką herbatę) mijamy z lewej lotnisko aeroklubu zamojskiego przy wsi Mokre. Tuż koło mnie startuje awionetka, na murawie widać szybowce i zastępujące lotniskowe budynki wielkie parasole z reklamami piwa. Już jesteśmy w Zamościu i po minięciu stacji kolejowej zmierzamy w stronę centrum. Kolejne ostre ukłucie w lewym kolanie zmusza mnie do marszobiegu. Michał biegnie dalej i znika z pola widzenia. Za mną tylko autobus. Mijam dwa misie zamojskiego ZOO i dobiegam do starówki. Radek Wypych krzyczy, że prowadzimy z Norwegią 1:0. Na metę znajdującą się na rynku wpadam w wyjątkowej asyście, tuż przed karetką pogotowia i policyjnym radiowozem. Tylko zamiast straży pożarnej autobus. Ania czekająca na mecie była już nieźle zaniepokojona, gratuluje mi sędzia główny rzucając: „Martwiliśmy się o Ciebie”, czeka też Maciek Stańczyk. Pani doktor z karetki daje mi na obolałe nogi jakąś maść, bandaż elastyczny i ampułki. Wypijam dwa piwa i, ponieważ mam kilkadziesiąt metrów do miejsca zakwaterowania, udaje mi się obejrzeć jeszcze dwa gole, jakie wlepiliśmy w drugiej połowie Norwegom.
Dzień czwarty
Niedziela, drugi września, ostatni dzień z
awodów. Piętnastokilometrowe kryterium uliczne po Zamościu, cztery okrążenia zahaczające o rynek. Po wcześniejszym niż zwykle śniadaniu start w tym samym miejscu co do pierwszego etapu. Lewe kolano usztywniam bandażem elastycznym, prawa noga nad kostką opuchnięta i kolorowa. Pani doktor schładza ją jakimś sprayem. Nie chcę się wycofać na ostatnim etapie, choćbym miał znowu przydreptać ostatni. „Przez sport do kalectwa” – komentuje Tadeusz Ruta, walczący teraz z Tadkiem Spychalskim (nieobecnym w Zamościu) o tytuł najaktywnieszego biegacza Pucharu Maratonów Polskich.
Kilkaset metrów po starcie ostre ukłucie w lewym kolanie zmusza mnie do zatrzymania. O mało nie zszedłem z trasy, ale po kilku krokach wolniutko biegnę dalej. Za mną już bez autobusu tylko Jurek Girtler. Minąwszy znajome misie biegniemy do dwupasmówki, skręcamy w nią w prawo, potem jeszcze raz i ulicą Królowej Jadwigi docieramy ponownie do starówki. Koło OSiR-u, na odludnym odcinku przed parkowym podbiegiem powtarza się piękny obrazek – podająca w milczeniu kubek herbaty z termosa towarzysząca Jurkowi starsza pani. Te krótkie postoje Jurka na każdym kółku pozwalają mi od niego odskoczyć. Na ostatnim okrążeniu doganiam i mijam Michała Strzałkowskiego. Ukończywszy bieg na rynku większość zawodników zmierza ulicą Królowej Jadwigi w dół do OSiR-u, mijam ich po kolei. Krzyczą, że niedaleko, żebym wytrzymał, na piersiach mają już medale. Ostatni podbieg i docieram wreszcie do mety jako trzeci od końca. Na finiszu poza Anią z dzieciakami poczekał Maciek oraz Danka i Mietek Orzechowscy. I ja dostaję medal, ciesząc się z końca tej mordęgi.
Po obiedzie uroczyste zakończenie w OSiRze, z udziałem znajomego już zespołu „Echo Roztocza” i oficjeli.
O randze imprezy świadczy obecność wśród nich wicewojewody lubelskiego. Szereg przemówień, podziękowania dla organizatorów. Ela Kiszko, najlepsza wózkarka, odśpiewuje ułożoną przez siebie pieśń o biegu. Zrywamy boki przy dowcipnej słowacko-polskiej przemowie Dezidera Ferenczego. Potem dekoracja i losowanie nagród. Pula naprawdę duża, większość uczestników biegu coś otrzymuje. Mnie trafił się śpiwór w losowaniu. Na chętnych czeka autobus do Lublina. Żegnamy się i rozjeżdżamy.
Zamość, jako chyba jedyny w Polsce długodystansowy wyścig wieloetapowy, daje możliwość stworzenia wspaniałej atmosfery w czasie imprezy. W przerwach między biegami jest czas na sprawy towarzyskie, którego zwykle brakuje przy imprezach jednoetapowych. Oczywiście nie byłoby to możliwe bez odpowiedniego nastawienia uczestników i organizatorów. Sam spotkałem się niejednokrotnie z życzliwością i pomocą zarówno jednych, jak i drugich. Piękny bieg.
W dniach 30.08-2.09.2001 rozegrano po raz piętnasty czteroetapowy Bieg Pokoju Pamięci Dzieci Zamojszczyzny. Po raz pierwszy miałem okazję w nim uczestniczyć. Impreza ta ma unikalny charakter.
W ciągu czterech dni uczestnicy imprezy przebiegają 100 kilometrów. Pierwszy etap: Zamość-Zwierzyniec ma 35 km, drugi: Zwierzyniec-Krasnobród 20 km, trzeci: Krasnobród-Zamość 30 km, a czwarty poprowadzony ulicami Zamościa 15 km. W tym roku uczestniczyło w nim 119 zawodniczek i zawodników, w tym 8 na wózkach i kilku niewidomych lub niedowidzących. Łatwo policzyć, że wysiłek organizacyjny i koszty imprezy są bardzo duże. Zakwaterowanie, wyżywienie, przewóz zawodników, nagrody, opieka medyczna, zabezpieczenie trasy, oprawa artystyczna i inne wydatki w sumie wyniosły, jak powiedział dyrektor biegu Tadeusz Lizut, ponad 100 tysięcy złotych, przy czym z wpisowego sfinansowano mniej niż 20% tej kwoty. Resztę wyłożyli sponsorzy, do których należały lokalne władze, co wobec ogólnokrajowej mizerii imponuje, zwłaszcza w tym niebogatym przecież regionie. Nie do przecenienia jest także olbrzymi wysiłek i zaangażowanie organizatorów, dowodzonych przez wspomnianego już dyrektora Tadeusza Lizuta, sędziego głównego Lucjana Ksykiewicza oraz naczelnego logistyka i kwatermistrza Tadeusza Pominkiewicza. Dzięki ich pracy, kompetencji i talentom impreza jak co roku została sprawnie i z fantazją przeprowadzona.
Przełom sierpnia i września to początek najbardziej aktywnego w roku okresu dla biegaczy długodystansowych. Jednocześnie rozgrywanych jest kilka imprez biegowych w różnych miejscach kraju. Zamojska czterodniówka też ma dwóch poważnych konkurentów: maraton Świnoujście-Wolgast oraz Maraton Podlaski w Białymstoku. Jednak regularnie w Zamościu co roku zjawia się około setki biegaczy. Wszyscy bardzo sobie chwalą ten bieg, niektórzy uważają go nawet za najlepszą pod względem atmosfery i organizacji imprezę w Polsce. Właśnie te pozytywne wrażenia uczestników wcześniejszych setek skłoniły mnie do wybrania Zamościa. Po dokonanym z pewnym wyprzedzeniem zgłoszeniu (koniecznym, ze względu na zaplanowanie przez organizatorów całej masy spraw, zwielokrotnionych w porównaniu z biegiem jednoetapowym) dotarłem z żoną i dwójką dzieci do Zamościa we wtorek 28 sierpnia. Po zjawieniu się w zamojskim Ośrodku Sportu i Rekreacji przy ul. Królowej Jadwigi 8 trafiłem przed oblicze pana Tadeusza Pominkiewicza, zajmującego się m.in. zakwaterowaniem zawodników i towarzyszących im osób, dla którego nie ma spraw nie do załatwienia, a najczęstszą odpowiedzią na każdą prośbę było: „Nie ma problemu”.
Dzień przed naszym wyjazdem nastąpiła gwałtowna zmiana pogody. Niemal trzydziestostopniowe upały z dnia na dzień zastąpiły znacznie niższe temperatury, w nocy spadające poniżej +10 stopni Celsjusza. Dlatego ryzykowny wydał nam się pomysł ulokowania się z dziećmi w domku kempingowym, choć późniejsi mieszkańcy tychże domków zapewniali, że im zimno nie było. Sam gmach OSiR-u z jego miejscami noclegowymi zarezerwowany był raczej dla biegaczy przybyłych bez osób towarzyszących. Tak więc pan Tadeusz skierował nas do położonego w rynku hoteliku „Arkadia”, gdzie w dość komfortowych warunkach mieszkaliśmy od wtorku do niedzieli. Prawie wszystko w ramach wpisowego, wynoszącego 160 zł dla uczestnika biegu i 180 zł dla osoby towarzyszącej, które poza uczestnictwem uprawniało do czterech noclegów i trzech posiłków każdego dnia. Cena naprawdę niewygórowana.
Następnego dnia, czyli w środę 29 sierpnia, nie przewidziano jeszcze wydarzeń sportowych. Wykorzystaliśmy go więc turystycznie. Mogliśmy się zapoznać z pięknem Zamościa, jednego z nielicznych miast na świecie, którego regularny układ został zaprojektowany w XVI w. przez jednego człowieka – Bernardo Morando z Padwy na zlecenie kanclerza i hetmana wielkiego koronnego Jana Zamoyskiego. Wspaniały rynek otacza symetrycznie starówka, dochodząca do zygzakowatych, także regularnych linii nowożytnych fortyfikacji, z którymi nie poradził sobie ani Chmielnicki (1648) ani oblegający miasto w czasie potopu Szwedzi (1656).
Pozostałości obronnych budowli wykorzystywane są obecnie na różne sposoby, m.in. jako hale targowe, instytucje kulturalne, bary. Na zewnątrz fortyfikacji znajduje się szeroka strefa plantów, której właściwie nie udało nam się przekroczyć. Na tych zróżnicowanych wysokościow
o parkowych terenach znajdują się m.in. malownicze jeziorka. Kiedy rzuciliśmy kilka kawałków bułki w stronę pływających po nich kaczek, woda zagotowała się. Okazało się, że z ptakami o pieczywo skutecznie rywalizują setki rybek, przypominających miniaturowe karpie. Na obrzeżach terenów zielonych znajduje się też stadion z prawdziwego zdarzenia KS „Hetman” z tartanową bieżnią oraz sąsiadujący z nim OSiR. Nieopodal mieści się też odwiedzony przez nas, ze względu na dzieci, ogród zoologiczny. Na rynku w południe mogliśmy posłuchać zamojskiego hejnału, granego widać codziennie przez jegomościa w szlacheckim stroju na ratuszowej wieży.
Dzień pierwszy
Czwartek, 30 sierpnia - pierwszy dzień zawodów. Przed południem odbywa się weryfikacja zawodników, a po niej dość wczesny (12.30) jednodaniowy obiad. O 14.15 odprawa techniczna przed budynkiem OSiR-u i przechodzimy pod pomnik Dzieci Zamojszczyzny, gdzie ma miejsce krótka uroczystość i złożenie kwiatów. Przypomniana zostaje tragiczna wojenna historia regionu, kiedy na przełomie 1942 i 1943 roku Niemcy rozpoczęli germanizację Zamojszczyzny, polegającą w pierwszej kolejności na wysiedleniu ludności polskiej do obozów przejściowych, skąd po pobycie w straszliwych warunkach transportowano ją do obozów zagłady lub na przymusowe roboty. Szczególnie tragiczny był wtedy los dzieci, które odrywano od rodziców, umieszczano w specjalnych obozach, germanizowano, głodzono i mordowano. Akcją wysiedleńczą objęto 30 tysięcy dzieci, z których jedna trzecia nie przeżyła wojny.
Ruszamy o 15.30. Po krótkiej pętli ulicami Zamościa opuszczamy miasto i biegniemy w stronę Szczebrzeszyna, a następnie Zwierzyńca. Pierwszy bieg jest najdłuższy: 35 km, prawie maraton. Po kilku kilometrach formujemy czteroosobową grupę: Jarek Sar, Radek Wypych, ja i Marek Frankowski - osiemnastolatek z Hajnówki, najmłodszy uczestnik biegu. Grupa przetrwała do dwudziestego kilometra, potem ja odpadłem. Nasila się nieznany mi wcześniej ból z przodu nad stopą prawej nogi. Płaska trasa prowadzi poboczem dość ruchliwej drogi z otwartym ruchem samochodowym przez dość gęsto zabudowane tereny. Dopiero w okolicach dwudziestego piątego kilometra okolica pustoszeje. Świecące nam mocno w oczy w pierwszej fazie biegu słońce kryje się teraz za chmurami po prawej stronie. Ostatnie kilometry przed Zwierzyńcem to mocno pachnący sosnowy las. Dogania mnie Marek Frankowski, który kilkakrotnie musiał na chwilę zejść z trasy, przez co znalazł się za mną. Dobiegamy do mety razem, ja przegrywam na ostatnich metrach ostrego finiszu. Czas jak na mnie przyzwoity: 3:14. Dochodzi siódma, mimo raczej słonecznego dnia wieczorem jest dość chłodno. Wyczerpanie biegiem potęguje uczucie zimna. Wypijam piwo i to na razie musi wystarczyć – kolacja dopiero po powrocie do Zamościa. Nie wziąłem cieplejszych rzeczy, więc po wyjściu z autobusu w Zamościu zaczyna mną nieźle telepać. Przed OSiR-em czeka Ania z dzieciakami, idziemy na kolację, bardziej przypominającą obiad: zupa i drugie. Rezygnuję z planów zabalowania wieczorem i z rodziną dekuję się w pokoju przed jutrzejszą dwudziestką, liżąc rany.
Dzień drugi
Piątek, 31 sierpnia. Krótka przerwa między śniadaniem a wczesnym obiadem jest już jedynym czasem wolnym. Włóczymy się więc trochę w okolicach OSiR-u i starówki. Niedługo po obiedzie wsiadamy do trzech autobusów, które wiozą nas pod pomnik w Zwierzyńcu, gdzie odbywa się podobna do wczorajszej krótka uroczystość z udziałem władz Zwierzyńca i straży Roztoczańskiego Parku Narodowego. Pomnik poświęcono zbudowanemu tu przez hitlerowców obozowi, w którym w 1942 roku przetrzymywano francuskich jeńców, a w latach 1943-1944 był to obóz przejściowy dla wysiedlanej ludności polskiej. W pobliskim kościele znajduje się makieta i opis obozu oraz szereg pamiątkowych tablic.
Ponownie wsiadamy do autobusów, które wiozą nas na miejsce startu na drodze w lesie za Zwierzyńcem. Ból nad prawą stopą stał się w nocy jeszcze silniejszy, podobne rzeczy zaczynają się też dziać z lewą nogą. Całkiem poważnie zastanawiam się nad wycofaniem z wyścigu, w końcu ambicja bierze górę. Jeszcze mi się nie zdarzyło zejść z trasy, nie chciałem, żeby był to ten pierwszy raz. Po starcie o tej samej godzinie co wczoraj ląduję w końcówce peletonu, wolno drepcząc w walce z bólem nóg. Po kilku fatalnych pierwszych kilometrach ból jakby trochę ustępuje. Trasa jest znacznie piękniejsza od wczorajszej. Pogoda słoneczna. Biegniemy mocno zalesioną doliną Wieprza ze Zwierzyńca do Krasnobrodu. Od czasu do czasu widać po prawej piękną krawędź doliny. Widzę w przodzie Maćka Stańczyka i Danutę Orzechowską, trochę przyspieszam i dochodzę do nich. I znowu jestem przez większą część biegu w ekipie, do której przejściowo dołączają dwaj niedowidzący biegacze (a właściwie niedowidzący prowadzący niewidomego) i jedyny starszy zawodnik ze Słowacji Dezider Ferenczy. Na punktach odświerzania na okrągłych kilometrach niezwalniająca Danuta nam odskakuje, a ja z Maćkiem ugasiwszy pragnienie musimy ją doganiać. Po piętnastym kilometrze nawet ją przeganiamy i docieramy do wspaniałych stawów hodowlanych utworzonych przez spiętrzenie Wieprza, o dźwięcznej nazwie Polikupka. Na ostatnim kilometrze zapowiadany przez starych bywalców Orzechowskich długi podbieg, a po nim zbieg do mety w Krasnobrodzie. Znowu daję czadu na finiszu rywalizując z Maćkiem i ponownie przegrywam. Pokonanie dwudziestu kilometrów zajęło nam godzinę i 45 minut.
Na mecie wita nas ludowa kapela „Echo Roztocza”, wspaniała atmosfera, tańce, piwo. Dla uczestniczących w biegu zawodników z Ukrainy muzycy intonują tęskną dumkę. Zgłaszam się do zabezpieczającej bieg karetki ze swoim bólowym problemem, ale trudno jest na razie zidentyfikować przyczynę i właściwie nic z tego nie wynika. Mam nadzieję, że przejdzie. Ładujemy się do autobusów i wracamy do Zamościa. Po kolacji załapuję się na masaż u fachowca (15 zł) działającego przy OSiRze, który obsłużył wcześniej GPS (m.in. Jarka Sara i Orzechowskich). Tego wieczora jest jeszcze trochę energii na piwo i pizzę w barowym ogródku na rynku pod pięknie oświetloną ratuszową wieżą. Żegnamy w ten sposób sierpień.
Dzień trzeci
Sobota, pierwszy września. Nie przeszło, prawa noga boli, wyskoczył też chyba żylak na łydce. Podejrzewam, że to chyba jakiś wewnętrzny wylew, bo prawa noga napuchła w okolicach kostki. W lewej ból ustąpił. A dzisiaj do pokonania trzydziestokilometrowy dystans z Krasnobrodu do Zamościa, w dodatku na początku po nieźle pofalowanym terenie. O tym, jakie to straszne góry, słyszałem poprzedniego wieczora od co najmniej dziesięciu siejących zwątpienie życzliwych. Pogoda się zepsuła, rano nieźle padało. Lecz kiedy zjawiamy się na starcie po kolejnej krótkiej uroczystości przy pomniku w Krasnobrodzie (szarża polskich ułanów pod Krasnobrodem w 1939 roku rozbiła sztab niemieckiej dywizji) jest już dość sucho, choć parno. Ruszamy i ląduję na pozycji trzeciej od końca, bardzo wolno truchtając. Przenoszę ciężar z obolałej prawej nogi na lewą
ą, jeszcze tego pożałuję. Mija mnie Dezider i jestem przedostatni. Za mną jest już tylko Jurek Girtler z Warszawy i autobus z napisem „Koniec biegu”. Gdzieś koło dziesiątego kilometra i oni mnie doganiają. Publiczność w przebieganych wsiach albo zagrzewa, albo komentuje moją marną relację wieku do lokaty. Znoszę to w milczeniu. Różnice wysokości nie są takie znowu duże i niemal znikają po opuszczeniu Roztocza. Bardzo powoli zbliżam się do Zamościa. Organizatorzy właściwie na żadnym etapie nie przewidzieli żywności na trasie, sam nic specjalnego sobie nie przygotowałem, rozpaskudzony Dębnem i Lęborkiem. A ciepło nie jest. Na kolejnym punkcie odświeżania oferują mi wodę lub herbatę. Wybieram to drugie, próbuję i mówię: „Zimna i niesłodka!”. Pada odpowiedź: „Mamy cukier!”, ale okazuje się, że jeden z malców obsługujących punkt już ucieka z pudełkiem pełnym kostek cukru przed pozostałymi z okrzykiem: „Później się podzielim!”. Trudno, po sarkastycznym a krótkim komentarzu zadowalam się niesłodką.
Dochodzimy Michała Strzałkowskiego z Siedlec, który narzeka na achillesy. Mówi, że dostał blokadę (miejscowe znieczulenie na czas biegu) i kontynuuje udział w wyścigu. U mnie daje znać o sobie przenoszenie ciężaru ciała na lewą stronę – siada mi lewe kolano, dając o sobie znać tępym, a chwilami ostrym bólem. Od czasu do czasu podjeżdża karetka z pytaniem czy wszystko w porządku. Mówię, że wytrzymam, ale po biegu się zgłoszę. W okolicach dwudziestego piątego kilometra (na którym dostałem już ciepłą i słodką herbatę) mijamy z lewej lotnisko aeroklubu zamojskiego przy wsi Mokre. Tuż koło mnie startuje awionetka, na murawie widać szybowce i zastępujące lotniskowe budynki wielkie parasole z reklamami piwa. Już jesteśmy w Zamościu i po minięciu stacji kolejowej zmierzamy w stronę centrum. Kolejne ostre ukłucie w lewym kolanie zmusza mnie do marszobiegu. Michał biegnie dalej i znika z pola widzenia. Za mną tylko autobus. Mijam dwa misie zamojskiego ZOO i dobiegam do starówki. Radek Wypych krzyczy, że prowadzimy z Norwegią 1:0. Na metę znajdującą się na rynku wpadam w wyjątkowej asyście, tuż przed karetką pogotowia i policyjnym radiowozem. Tylko zamiast straży pożarnej autobus. Ania czekająca na mecie była już nieźle zaniepokojona, gratuluje mi sędzia główny rzucając: „Martwiliśmy się o Ciebie”, czeka też Maciek Stańczyk. Pani doktor z karetki daje mi na obolałe nogi jakąś maść, bandaż elastyczny i ampułki. Wypijam dwa piwa i, ponieważ mam kilkadziesiąt metrów do miejsca zakwaterowania, udaje mi się obejrzeć jeszcze dwa gole, jakie wlepiliśmy w drugiej połowie Norwegom.
Dzień czwarty
Niedziela, drugi września, ostatni dzień zawodów. Piętnastokilometrowe kryterium uliczne po Zamościu, cztery okrążenia zahaczające o rynek. Po wcześniejszym niż zwykle śniadaniu start w tym samym miejscu co do pierwszego etapu. Lewe kolano usztywniam bandażem elastycznym, prawa noga nad kostką opuchnięta i kolorowa. Pani doktor schładza ją jakimś sprayem. Nie chcę się wycofać na ostatnim etapie, choćbym miał znowu przydreptać ostatni. „Przez sport do kalectwa” – komentuje Tadeusz Ruta, walczący teraz z Tadkiem Spychalskim (nieobecnym w Zamościu) o tytuł najaktywnieszego biegacza Pucharu Maratonów Polskich.
Kilkaset metrów po starcie ostre ukłucie w lewym kolanie zmusza mnie do zatrzymania. O mało nie zszedłem z trasy, ale po kilku krokach wolniutko biegnę dalej. Za mną już bez autobusu tylko Jurek Girtler. Minąwszy znajome misie biegniemy do dwupasmówki, skręcamy w nią w prawo, potem jeszcze raz i ulicą Królowej Jadwigi docieramy ponownie do starówki. Koło OSiR-u, na odludnym odcinku przed parkowym podbiegiem powtarza się piękny obrazek – podająca w milczeniu kubek herbaty z termosa towarzysząca Jurkowi starsza pani. Te krótkie postoje Jurka na każdym kółku pozwalają mi od niego odskoczyć. Na ostatnim okrążeniu doganiam i mijam Michała Strzałkowskiego. Ukończywszy bieg na rynku większość zawodników zmierza ulicą Królowej Jadwigi w dół do OSiR-u, mijam ich po kolei. Krzyczą, że niedaleko, żebym wytrzymał, na piersiach mają już medale. Ostatni podbieg i docieram wreszcie do mety jako trzeci od końca. Na finiszu poza Anią z dzieciakami poczekał Maciek oraz Danka i Mietek Orzechowscy. I ja dostaję medal, ciesząc się z końca tej mordęgi.
Po obiedzie uroczyste zakończenie w OSiRze, z udziałem znajomego już zespołu „Echo Roztocza” i oficjeli.
O randze imprezy świadczy obecność wśród nich wicewojewody lubelskiego. Szereg przemówień, podziękowania dla organizatorów. Ela Kiszko, najlepsza wózkarka, odśpiewuje ułożoną przez siebie pieśń o biegu. Zrywamy boki przy dowcipnej słowacko-polskiej przemowie Dezidera Ferenczego. Potem dekoracja i losowanie nagród. Pula naprawdę duża, większość uczestników biegu coś otrzymuje. Mnie trafił się śpiwór w losowaniu. Na chętnych czeka autobus do Lublina. Żegnamy się i rozjeżdżamy.
Zamość, jako chyba jedyny w Polsce długodystansowy wyścig wieloetapowy, daje możliwość stworzenia wspaniałej atmosfery w czasie imprezy. W przerwach między biegami jest czas na sprawy towarzyskie, którego zwykle brakuje przy imprezach jednoetapowych. Oczywiście nie byłoby to możliwe bez odpowiedniego nastawienia uczestników i organizatorów. Sam spotkałem się niejednokrotnie z życzliwością i pomocą zarówno jednych, jak i drugich. Piękny bieg.