Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 561 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:10/1

Twoja ocena:brak


II Poznań HANSAPLAST Maraton
Autor: Waldemar Krzysztof
Data : 2001-10-17

Po półmaratonie w Pile opuściło mnie zdrowie. Najpierw przeziębienie, potem jakiś ból nogi od niebiegania, następnie znowu przeziębienie. Składając wszystko do kupy wyszło z tego, że musiałem odpuścić Maraton Warszawski (chciałem go przebiec treningowo budując szczyt formy na Poznań), a między półmaratonem w Pile a maratonem w Poznaniu przebiegłem wszystkiego ze dwadzieścia kilometrów. Wielka szkoda, bo czas z Piły wskazywał, że zaczynam biegać żwawiej. Oczywiście nie było kwestii, że jako przyszywany Poznaniak w Poznaniu wystartuję. Na szczęście w sobotę przed maratonem poczułem, że przeziębienie mnie opuszcza i nawet wsiadłem na rower, by pojechać nad Maltę na porcję makaronu. Jem tą kupkę makaronu, patrzę i oczom nie wierzę. Otóż widzę Grzegorza Miłotę AMATORa z Gorzowa (pasjonującą walkę na finiszu stoczyliśmy podczas biegu Solidarności w Gorzowie), który w poprzedni weekend biegł setkę w Kaliszu i ukończył ją poniżej 10 godzin. Heros stwierdził, że zimę dobrze przetrenował, a poznański maraton przebiegnie spokojnie. Mając taki przykład nie mogę odpuścić i postanawiam iść na całość, czyli na zaplanowane już od kilku miesięcy 3:30. Wpadam jeszcze na chwilę do biura zawodów by sprawdzić, ile osób już się zapisało na bieg. Uwagę moją przykuwa telewizor, na którego ekranie widzę relację z zeszłorocznego maratonu. Po krótkiej obserwacji rozpoznaję na ekranie zawodnika podobnego do mnie. Nie mogę to być jednak ja!. Ja przecież biegam prężnym krokiem i mam nienaganną sylwetkę sportowca, natomiast osoba na ekranie jakaś taka kulawa i pokurczona. Zdecydowanie nie kupuję kasety z nagraniem...
Dzień maratonu wita nas piękną słoneczną pogodą. Siadam na rower i pedałuję nad Maltę. Jest już po dziewiątej rano więc ulice są zamknięte dla ruchu kołowego. Jazda środkiem drogi ‘bez trzymanki’ i śmigających obok samochodów to dla każdego rowerzysty czysta rozkosz.! Zajeżdżam nad Maltę, która już żyje przedmaratońskim podnieceniem. W powietrzu woń Ben Gay’ów i innych śmierdzących maści, a grupki zawodników truchtają. Serce zaczyna bić mi mocno. Parkuję rower i przebieram się na sportowo. Trzeba przyznać, że zaplecze socjalne jest na Malcie pierwsza klasa, szatnie, prysznice od wyboru do koloru. Atmosfera jest niezła, podryguję do rytmu wybijanego przez zespół bębniarzy i czekam na start. Dla tych, którzy jeszcze na maratonie poznańskim nie byli oraz nie oglądali relacji z mistrzostw świata w kajakarstwie to z grubsza objaśnię czym jest Malta. Malta głównie składa się z dużej ilości wody w postaci jeziora długiego na ponad 2 km o szerokości ca 200-300. Teren wokół jeziora jest ładnie zagospodarowany, znajdują się tam zaplecza toru regatowego, trybuny z budynkiem administracyjnym, ośrodek kempingowy dużo zielonej trawy do rozłożenia kocyka, budki z piwem i z żarciem. No i oczywiście wielka góra ze sztucznym stokiem narciarskim, gdzie jak kto chce może sobie łamać ręce i nogi przez cały rok i torem saneczkowym, którym można np. przekupić dzieci. Za Maltą kawałek lasu z przestronnym ogrodem zoologicznym. A wszystko rzut kamieniem od Starego Rynku. Wszystko to sprawia, że w letnie weekendy Malta pełna jest poznaniaków, głównie krążących wokół jeziora na rolkach lub wypasionych rowerach. Start do maratonu mieści się przy mecie toru regatowego w pobliżu zaplecza toru, co rozwiązuje problemy związane z zapewnieniem maratończykom przed- i pobiegowych wygód. Samo jezioro jak i start znajdują się w obniżeniu i ograniczone są skarpą, która służy jako naturalny amfiteatr dla wszystkich, którzy nie boją się wybrudzić spodni.
Czuję się słabo, więc dla polepszenia nastroju smaruję nogi śmierdzącym mazidłem, gdyż mam silną wiarę w moc placeba. Przy starcie widzę kilka znajomych znanych z innych biegów twarzy oraz spotykam się z dwoma kolegami spadochroniarzami Borysem i Tomkiem. Dla Borysa to drugi maraton, a dla Tomka to maratoński debiut. Przez chwilę nasze rozmowy nie dotyczą biegania tylko i ileż mniej wymagającego swobodnego spadania, ale tylko przez chwilę, bo spiker nawołuje już biegaczy do gromadzenia się przy starcie. Minutą ciszy oddajemy hołd poległym w NY i Waszyngtonie. Honorowym starterem jest „nasz” złoty Robert Korzeniowski. Stoję w środku stawki więc wspinam się na palce, aby zobaczyć bohatera, ale z oczywistych względów (średnia wzrostu wszystkich zawodników) nie mogę go dostrzec. Mam nadzieję, że potrafi posługiwać się z bronią. Chóralne odliczanie sekund kończy wystrzał Roberta i masa ludzka rusza jak do szturmu pałacu Zimowego w filmie Eisensteina. Przy starcie tłok się robi niesamowity bo na podbiegu wąskie gardło. Na szczęście w środku stawki nikt nie walczy łokciami. Zaczynam biec swoim tempem, nie bacząc jak mnie inni wyprzedzają. Przegapiam oznaczenie pierwszego kilometra, ale słyszę jak ktoś blisko komentuje swój czas i wygląda na to, że ciągnę dobrze. Wybiegamy z terenu Malty na ulicę Majakowskiego. Na drugim kilometrze mam pół minuty ‘na górkę’ więc zwalniam. Przed nami most Św. Rocha. Jak zawsze zastanawiam się nad przejściem górą po kratownicy mostu, jako absolwent pobliskiej politechniki poznańskiej mam to dobrze przećwiczone. Wyprzedza mnie piękna dziewczyna (przynajmniej takie wrażenie obniosłem z tyłu) w obcisłych spodenkach. Wymieniam z pobliskimi biegaczami seksitowskie uwagi i nogi same zaczynają przebierać szybciej. Siłą woli zwalniam...
Słyszę nieśmiałe oklaski. Mijamy właśnie kilkupiętrowe bloki na ul. Grabary przed Rynkiem Bernardyńskim i na kilku balkonach widzę kilkoro emerytów, którzy nieśmiało nas dopingują. Młodzi pewnie jeszcze odsypiają po sobocie, w końcu dopiero co minęła dziesiąta rano. Zaklaskałem nad głową i udało mi się na chwilę zastartować kilka babcin na balkonach do żywszego dopingu. Po chwili dobiegamy do samego Rynku Bernardyńskiego, gdzie kwiaciarki wyraźnie robią wrażenie na kilku biegaczach. Zaraz też zaczyna się bruk. Na budynku obok wisi reklama zakładu pogrzebowego. Jej widok wywołuje żywe komentarze wśród biegnących. Tak jeszcze nam było do śmiechu. Akcenty cmentarne są jakimś wyznacznikiem trasy Poznańskiego maratonu bo później mijamy znaki wskazujące drogę na cmentarz komunalny oraz do krematorium. Podczas pierwszego koła można sobie jeszcze z tego żartować....
Przed rynkiem znak 5 kilometrów. Sprawdzam swój czas, 25 minut prawie co do sekundy. JEST COOL. Wybiegam na rynek, a tu kompletne puchy. „A to Polska właśnie”, że pozwolę sobie zacytować „Wesele”. Po obiegnięciu rynku jest w końcu jeden kibic, który choć ma lekkie kłopoty z artykulacją zachęca nas do biegu. Nie ma jednak wątpliwości, że nie doczeka do naszego powrotu na rynek.....
Jak na razie jest dobrze. Biegnie mi się lekko. Kończy się stare miasto i bruk, przed nami most a po lewej Ostrów Tumski z katedrą, która uwieczniona została na tegorocznym medalu z biegu (w poprzednim roku był na medalu Ratusz). Przed samym mostem dogania mnie wspomniany powyżej Tomek i najbliższe 10 kilometrów biegniemy razem umilając sobie bieg rozmową. Przed nami długa prosta, to ul

ica Warszawska. W odróżnieniu od poprzedniego roku nie wieje wiatr w oczy i w słońcu biegnie się miło. Na skrzyżowaniach trasa jest bardzo dobrze zabezpieczona i odnoszę wrażenie, że korki są mniejsze niż rok temu i atmosfera spokojniejsza (mam na myśli ‘uwięzionych’ kierowców). Staram się utrzymywać równe tempo. Nie jest to łatwe, bo nie od razu zorientowałem się, że na asfalcie są oznaczenia kilometrów tak z obecnego jak i zeszłego roku. Właściwe w tym roku są oznaczenia czerwone, ale okazuje się, że nie można im dowierzać, gdyż między 9 kilometrem namalowanym na asfalcie a tablicą 10 kilometra „tracimy” z Tomkiem prawie półtorej minuty. Potem powoli ten czas odrabiamy, ale bez przesady, bo nogi zaczynają już się odzywać, a przecież bieg tak naprawdę się jeszcze nie zaczął. Tak jak się spodziewałem zaczynamy wyprzedzać już pierwsze osoby, które nie wytrzymały zbyt mocnego dla siebie tempa. W końcu udaje nam się pokonać ul. Warszawską i skręcamy w ulicę o miłej dla ucha nazwie „Browarna”. Ul. Browarna to ta z górskimi premiami. Na początku długi zbieg, wyciągamy nogi i na którymś kilometrze mamy już tylko 20 minut sekund do zakładanego tempa (5min/km). Na Browarnej w dwóch miejscach mieszkańcy przyulicznych domów wystawili krzesełka oraz stoliki i żywo dopingują biegaczy. Szkoda, że to takie rodzynki. „Browarna” kończy się ostrym podbiegiem, który udaje nam się żwawo pokonać, ale po tej górskiej premii mamy 40 sekund straty. Zaczynam czuć jednak bieg mocniej w nogach i już wiem, że długo tak nie pociągnę. Dla Tomka też robi się już powoli za dużo. Trzymamy jednak równo tempo.
Biegnąc skrajem osiedla Rusa (po lewej Browary i wszelakiej maści markety po prawej blok typu długa deska) gubię Tomka, który już od kilku minut jak sowiecki ranny bohater prosił bym go zostawił i ruszam w pogoń za władzami samorządowymi w postaci wiceprezydenta Poznania. W zeszłym roku wyprzedził mnie na Browarnej i tyle go widziałem. Tym razem ja jestem górą. Znowu zaczyna mi się biec łatwiej, wyprzedzam jeszcze kilka osób w tym Grzegorza Miłotę, który ma lekkie problemy, co specjalnie nie powinno dziwić bo przecież setka z przed tygodnia to nie w kij dmuchał. Według wyników końcowych to Grzegorz wpadł na metę kilkanaście sekund po mnie i gdyby trasa była ciut dłuższa to z pewnością by mnie „łyknął”. Ale nie będę ubiegał wypadków, na razie jesteśmy na kilometrze 19-tym. Nabieram wiary w siebie, że jednak tempo utrzymam i 3:30 uda mi się złamać. Okazuje się jednak, że to już pierwsze objawy zmęczenia i to omamienie umysłu mija mi po jakichś 200 metrach. Uda zaczynają mi naprawdę doskwierać, ale staram się utrzymywać tempo. Na półmetku mam 1:45 z hakiem ale wiem, że 3:30 przegrałem. Na szczęście mam jeszcze wariant rezerwowy 4:40, ewentualnie 3:43 (życiówka z Wiednia z maja), potem zeszłoroczne 3:53 z Poznania, złamanie czterech godzin, w ostateczności doczłapanie do mety! Zaraz za półmetkiem na rowerze po raz pierwszy dogania mnie mój prywatny kibic Marek i dodaje trochę animuszu.
Mijamy most Rocha, już nie myślę o biegnięciu górą mostu, doping z okien bloków jakby mniejszy, kwiaciarki na placu Brenardyńskim jakby nie te same, a tablica zakładu pogrzebowego jakby bardziej wyraźna. Znowu zaczyna się BRUK. Moje biedne nogi nie mają na niego ochoty ale zmuszam je do współpracy. Na rynku trochę ludzi przybyło, ale dalej strasznie smętni i nieśmiali. Na szczęście od czasu do czasu jak i na całej trasie trafiają się dopingujące rodzynki a i harcerki na punktach pierwszej pomocy posyłały czasami mi - dziadkowi w chrystusowym wieku - wesoły uśmiech. Czuję, że nogi sztywnieją coraz bardziej i łagodnie mówiąc nie jest przyjemnie. Zły duch szepta mi do ucha bym sobie odpuścił, ale na razie daję mu odpór. Słyszę jakiegoś biegacza tłumaczącego pierwszoraźnikowi, że jeśli raz zejdzie z trasy maratonu to koniec. Chyba to prawda, ja już ciągnę tylko silą woli. Teraz ja jestem wyprzedzany, to ja przeliczałem się z siłami. Jednak do 29 kilometra tempo wciąż nie jest złe. Potem na odcinku do 30 km tracę całą minutę. Sekundy zaczynają mi szybko uciekać. 3:30 jest już stracone, ale wciąż łudzę się że w 3:40 się zmieszczę.
Jest Browarna. Na jej początku kilku chłopców żywo dopinguje, Bogu niech będą dzięki. Trochę mi to pomaga. Potem są stoliczki z kibicami, siedzą, popijają piwko i wesoło zachęcają do biegu. Któryś z biegaczy przede mną podbiega do stolika na łyk piwa. Ta zabawna scena na chwilę pozwala mi zapomnieć o bólu nóg. Do diabła, myślę, przecież mam tyle siły, w ogóle nie czuję zmęczenia, tylko te cholerne NOGI. Brak przebieganych kilometrów wychodzi. Nie wierzę jak ktoś mówi, że cudów nie ma, owszem są! ale nie na trasie maratonu gdy się uczciwie nie trenowało.
Na premii górskiej dogania mnie zawodnik, którego znam z widzenia. Widujemy się czasami, gdy biegamy na Dębinie w Poznaniu. Chwilę rozmawiamy i zapominam na chwilę o swoich nożnych kłopotach i wydłużam krok. Mój towarzysz starszy ode mnie na oko ze 30 lat stwierdził, że dziś biegnie słabo ponieważ dwa tygodnie wcześniej przebiegł Berlin i jeszcze nie jest w pełni formy. Właściwie to by nie biegł, ale losowanie auta skusiło go. Właśnie w tej chwil od jednego z biegaczy dowiadujemy się, że zwycięzca biegu nie złamał 2:15 i rzeczywiście auto jest to wzięcia. Po chwili dogania nas kumpel towarzysza mojej obecnej niedoli (tylko 20 lat starszy ode mnie, te Tygrysy!) i biegniemy w trójkę. Później jednak nie daję rady i zostaję kilka metrów w tyle. Jednak po kilkuset metrach nie wiem jak, ale to ja wychodzę na prowadzenie (nie licząc tych kilku zawodników z przodu....). Do mety 5 km. Każdy krok to męczarnia, ale przecież jest już blisko. Byle to zbiegu nad Maltę i jakoś to będzie, myślę. W zeszłym roku przy długiej desce na osiedlu Rusa miałem prywatny doping kumpla spadochroniarza, dzisiaj niestety nie mogę na niego liczyć gdyż jest bezchmurna pogoda. Prę do przodu, wyprzedzam biegaczy, którzy mają jeszcze bardziej dość ode mnie. Jednak sekundy mi nieuchronnie uciekają. W końcu jest tabliczka 41 km i zakręt nad Maltę. Ponownie mnie wyprzedza znajomy z parku i szybko buduje około 30 metrów przewagi. Ale to nic, wiem, że 3:40 będzie moje. Przy zbiegu nad Maltę przybijam piątkę jakiejś młodej dziewczynie - cóż ostatniej posługi się nie odmawia – i kulam się powoli w dół. Dobiega mnie głos ‘kibica’ „ czemu tak wolno?”. Przy pomocy obu rąk daję mu niewerbalnie do zrozumienia co myślę o takim dopingu i biegnę dalej. Chcę zafiniszować na ostatnich kilkuset metrach, ale nie ‘mam nóg’ i po kilku metrach wracam do trucho-biegu czy chodo-truchtu. Najważniejsze jednak, że posuwam się do przodu. Wyprzedzają mnie dwie może trzy osoby, ale to się nie liczy. Pokonałem tą leniwą bestię, która tkwi we mnie, meta już blisko. Słyszę jak spiker ogłasza, że za chwilę będzie dekoracja zwycięzców i żarcie z Mac Donald’sa za friko. Ostrożnie pokonuję stromy zbieg i wychodzę na ostatnią prostą. Ból mija, można się odprężyć, pomachać ludziom czapką i wznieść ręce w geści

e triumfu. Zwycięstwo! Kilkaset osób przed i za mną się nie liczy. Jeszcze raz wygrałem ze swoim największym przeciwnikiem - samym sobą.
Na mecie bardzo miła obsługa, jedna dziewucha rzuca mi się do stóp (co prawda by zdjąć chipa ale zawsze...), dostaję piękny medal i skierowany zostaję do napojów. Połykam szybko wodę i biorę gorącą herbatę i jabłko. Jedyne wolne miejsce do siedzenia znajduję na schodach prowadzących na podwyższenie z podium. Po chwili pojawia się nasz mistrz olimpijski, więc korzystając z okazji łapię autograf na numerze startowym. Przed ceremonią dekoracji zwalniam jednak schody i kuśtykam po zasłużony przydział piwa. Do piwa dużej kolejki nie ma. Gorzej z Big Maćkiem ale po to mi się nie spieszy. Sączę piwo i następne, dobiegają koledzy spadochroniarze, którzy wykazali się jeszcze większym hartem ducha ode mnie. Kibicujmy chwilę przy mecie finiszującym zawodnikom, a potem zajmujemy miejsce na skarpie i czekamy na losowanie. Czas mija szybko. Jest przytulnie i cieplutko, pod nami meta biegu a przed nami panorama jeziora i miasta. Niestety losowanie odwleka się i odwleka...tak to początek wielkiej afery z chipami! Pani Wysocka z czasem 5:23 przekroczyła metę i maraton dobiegł końca. Roweru podobnie jak rok temu nikt nie ukradł, więc pojechałem do domu. Ciekawie jedzie się na rowerze po maratonie, polecam. I na tym mój udział w pięknym poznańskim maratonie się zakończył.
Na koniec kilka słów oceny. Organizacja całej imprezy bardzo mi się podobała. Widać, że organizatorzy się starają. Wyeliminowano niektóre niedociągnięcia z roku poprzedniego (np. lepiej zorganizowany był finisz maratonu, nikt się nie pałętał przed metą). Niektórych niestety nie udało się usunąć (oznaczenia na trasie, bruk na ryku). Zabezpieczenie trasy pierwsza klasa, lepiej jeszcze niż rok temu. To samo obsługa na mecie. Kolejka do ‘korytka’ ciut długa, ale za to po piwo szła szybko, wiem bo wypiłem dwa, za siebie i kolegę kierowcę. Niestety kłopoty z chipami rzucają trochę cienia na poznańską solidność.
Moim zdaniem także jak na tylu biegaczy to zaraz po starcie robi się trasa zbyt wąska. Przydałoby się także lepiej oznaczyć kilometry na trasie (najlepiej postawić tabliczki z kilometrami – trzeba je też postawić we właściwym miejscu) oraz postawić kilka tabliczek na terenie Malty, wskazujących drogę do biura zawodów bo ktoś nie znający terenu może się trochę zgubić.
Kibiców niestety na trasie było jak na lekarstwo, ale biegając w tym roku półmaratony w Szczecinie i Pile muszę stwierdzić, że tak już w Polsce (a przynajmniej w większych miastach) jest!
Na zakończenie dodam, że mój zegarek wskazał na mecie 3:38:51, który to wynik do następnego maratonu zostanie moim rekordem życiowym. Do zobaczenia we Wrocławiu lub w Dębnie w maju 2002 r. oraz na III Maratonie HANSAPLAST w Poznaniu i oby za rok było tylko tyle powodów do narzekań co w tym roku. Już nie mogę się doczekać szczególnie, że już chodzę prawie normalnie a we wtorek grałem jako tako koszykówkę.
17.10.2001 r.



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
Citos
23:23
Namor 13
23:18
necropoleis
23:02
STARTER_Pomiar_Czasu
22:21
lordedward
22:21
maratonek
21:44
kos 88
21:38
Wojciech
21:25
troLek
21:07
jaro kociewie
20:51
VaderSWDN
20:50
Tyberiusz
20:49
romelos
20:43
czeper
20:35
kirc
20:31
rys-tas
20:27
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |