2016-08-22
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Dwudziesty ósmy i dziewiąty, trzydziesty, trzydziesty pierwszy i drugi (czytano: 958 razy)
Przez te pokonywane przeze mnie kolejne klasyki dewaluuje się wartość maratonów w oczach moich najbliższych... Mam na myśli Najlepszą-z-Żon i Testujące-Cierpliwość-Ojca-Dojrzewające-Córęcie. Cóż pozostaje mi zrobić? W zasadzie przed wyjazdem na każdy kolejny maraton słyszę w progu: "Mam nadzieję, że o siedemnastej będziesz już w domu". To tak, jakby przebiegnięcie czterdziestu dwóch kilometrów było czynnością pozbawioną jakiegokolwiek wysiłku, jakby nie było ryzyka, nutki niepewności. Czasami wystarczy przecież zjeść coś nie takiego, wystartować po ciężkim tygodniu pracy, zestresowanym. Oj tak! Nie raz przekonywałem się, że choć maraton potrzebuje żaru w sercu, to wymaga spokoju w głowie. I cierpliwości. I nie znosi raptusów. Jeszcze tylko jedna, ostatnia już na dziś mądrość: maraton potrzebuje konkretnego wybiegania.
Trzynastego sierpnia stanąłem na starcie do kolejnego maratonu u Rysia Kałaczyńskiego w Witunii i... i go nie ukończyłem. Zszedłem z trasy po ponad czterech godzinach poruszania się (nie można nazwać "tego" biegiem) na trzydziestym dziewiątym kilometrze, bo było mi wstyd. Nie wyobrażałem sobie, żeby tak kiepski wynik ukazał się w exelowskiej tabelce przy moim nazwisku. Kryzys? Nie, to nonszalancja, brak regularnych treningów i przekonanie, że to przecież "tylko maraton". No to dostałem po dupsku. Czas wziąć się z treningiem za rogi. Jako miłośnik wczesnej twórczości Luca Besson dziesiątki razy oglądałem Wielki Błękit i wiele razy aplikowałem mądrości bohaterów do swojego życia. "Czasami morze cię nie chce" - powiedział wielki Enzo Mollirari. Czasami jest tak, że "trasa cię nie chce" - powiadam ja. Trzeba zatem sprawić, żeby mnie zechciała:-) Pomimo porażki doznanej trzynastego, już czternastego nakręciłem prawie dwie dychy po Puszczy Bydgoskiej w wyśmienitym towarzystwie Poprawiającej-Kondycję-Nastolatki, a piętnastego na okolicznych górkach porobiłem podbiegi w piasku i... muszę trzymać tę intensywność treningów.
To nie tak, że od kwietnia zupełnie nic się ze mną nie działo. Po opisanych w ostatnim wpisie intensywnym startach był czas na zasłużony odpoczynek. Nie labę i nieróbstwo, i nie leżenie brzuchem do góry, ale z pewnością rozluźnienie treningowego rytmu. Pora relaksu zaczęła się wprawdzie od delikatnie silniejszego akcentu. Pierwszego maja spomiędzy wielu różnych atrakcyjnych, biegowych propozycji wybrałem nadmorski maraton w... Kołobrzegu. Na Wybrzeże wybrałem się sam postanawiając, że będzie to wyjazd z kategorii "ultraekonomicznej klasy turystycznej". Znalazłem informację na stronie organizatora o noclegach na szkolnej sali gimnastycznej, a że nie zadeklarowałem skorzystania z tej darmowej opcji w trakcie rejestracji, na wszelki wypadek zadzwoniłem pod numer organizatora. Ten potwierdził, że miejsca z pewnością wystarczy, więc wieczorem trzydziestego kwietnia załadowałem tobołki na naszego rodzinnego osiołka i ruszyłem zgodnie ze wskazaniami nawigacji do wymienionej w regulaminie szkoły. Tyle tylko, że szkoła była... zamknięta na cztery spusty. Było późno, dobrze po dwudziestej drugiej. Nie chciałem zawracać głowy człowiekowi odpowiedzialnemu za organizację całej imprezy. Dzwoniłem na numer szkoły wskazany do kontaktu, obszedłem budynek dookoła nawiązując przy okazji bliską znajomość z jej absolwentami, aż podjąłem decyzję o wyborze drugiej opcji przewidzianej w regulaminie imprezy - noclegu w bursie studium medycznego. Okazało się, że szczęście się jednak ode mnie nie odwróciło, bo pomimo, ze wszystkie pokoje były zarezerwowane, to jeden z klientów na miejsce nie dotarł. "Spokojnie - powiedziała miła pani w trakcie kwaterowania. - Gdyby nawet nie było wolnych pokoi położyłabym pana spać w składziku na pościel i ręczniki". Rano wynegocjowałem jeszcze późniejszą godzinę opuszczenia pokoju i ruszyłem odebrać pakiet startowy do jednego z kołobrzeskich sanatoriów.
Maraton swoją strefę startową i metę miał na skraju miejskiej promenady w starszej części nadmorskiego parku. Miejsce wystarczająco szerokie, żeby zmieścić wszystkich uczestników biegu na pełnym dystansie i tych, którzy biegli tylko połówkę. W ciekawy sposób rozwiązany został problem szatni, punktu regeneracyjnego, pryszniców. Super - pomyślałem - że ludzie są kreatywni i potrafią się dostosować tym, co mogą wykorzystać do zastanej infrastruktury. Tylko, że ta moja fascynacja już kilka kilometrów za startem zaczęła się przeobrażać z hura-pozytywnej w coraz głębsze rozczarowanie. Z szerokiej promenady wbiegliśmy w wąską ścieżkę pieszo-rowerową. Dopóki było wcześnie rano i ruch turystów, którzy na słoneczny, długi, majowy weekend przybieżeli nad Bałtyk tłumnie, był śladowy, a zmęczenie jeszcze nie takie dokuczliwe, można było sobie tak biec. Tylko, że z każdym kilometrem ruch pieszych i rowerzystów stawał się coraz większy, a po dziesięciu kilometrach z groszem ci, spośród półmaratończyków, którzy wyrwali na starcie teraz nadbiegali z naprzeciwka. Robiło się nieciekawie. Rodziny z wózkami i biegacze manewrujący pomiędzy nimi. Później było jeszcze gorzej... spory kawałek drogi z gruzu i narastające zmęczenie wymieszane z porządnie grzejącym słońcem i koniecznością omijania nie zawsze sympatycznych pieszych. To zupełnie tak, jakby maraton był zorganizowany dla samej organizacji, jakby to w jakich warunkach się biegnie było rzeczą nawet nie drugorzędną, jakby wychodzono z założenia, że bieganie jest tak już w Polsce popularne, że jeśli nie ci sami maratończycy, to z pewnością jacyś inni przyjadą do Kołobrzegu w przyszłym roku. Piękny medal trochę poprawił mój nastrój. W sumie nie tylko medal. Sposób ukończenia maratonu też mi się udał. Ponownie od połowy dystansu, to jest nawrotu pod latarnią morską w Gąskach tylko wyprzedzałem, będąc samemu poza zasięgiem osób biegnących za plecami. Gnałem do mety topiony w słonecznych promieniach aż skwierczało. W ten sposób ukończyłem piąty w przeciągu miesiąca maraton.
Kołobrzeg Maraton - 3:44:14
Nie wściekam się na organizatorów z byle powodów i często jestem gotów przymykać oczy na tras niedoskonałości, drobne przeoczenia, a dowody na moje pozytywne nastawienie pozostawiłem "drukiem" w wielu wcześniejszych wpisach. Z natury jestem osobą pozytywną, bo wybieganą. Ilością nabieganych endorfin mógłbym obdarować mieszkańców sporego miasteczka nie tracąc przy tym dobrego humoru. A jednak... Kołobrzeg nie znajdzie się na mojej przyszłorocznej liście startowej, dopóki nie zostanie opracowana nowa, gwarantująca uczestnikom i publiczności bezpieczeństwa, trasa.
Czasami bywa tak, że chęci organizatora i lokalnych władz są, jednak brakuje organizacyjnych umiejętności. Tak było na kolejnej imprezie, maratonie, który pobiegłem po niemalże miesięcznej przerwie. Nie sposób było winić jego organizatora za drobne błędy, kiedy zabezpieczenie maratonu stanowiło rzecz obiektywnie dla niego nową, a na dodatek korzystał z nieuświadomionej jeszcze grupy wolontariuszy. A było to tak: zacząłem wyszukiwać w internetach maratonów w krajach ościennych lub "atrakcyjnych ekonomicznie". Trafiłem na stronę "marathons.ahotu.com", która podpowiedziała mi, że w malowniczo położonym Braszowie w słonecznej Rumunii, zaraz po przeciwnej stronie Karpat, na skraju legendarnej Transylwanii odbędzie się druga edycja, szumnie zwanego "międzynarodowym", maratonu. Udało mi się namówić dwóch koleżków na wspólny wyjazd i... w ten sposób stanąłem na starcie do tej imprezy. Muszę przyznać, ze Rumunia zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Przy okazji wyjazdu zahaczyłem o Bukareszt, stolicę dumną i prężnie się rozwijającą, która doświadczyła historii nie mniej krwawej niż polskie miasta.
Braszów położony jest trochę podobnie do słowackiego Popradu. Leży na płaskich terenach otoczonych malowniczymi górami. Stanowi atrakcję sam w sobie, jako miasto od wieków przechodzące z rak do rak, pełniące straż na granicy kultur i religii, z piękna Biserica Neagră, ratuszem, a założony został przez... Krzyżaków. Braszów to również doskonały punkt wypadowy w pobliskie góry, z których najwyższe szczyty przekraczają dwa i pół tysiąca metrów. Płaskowyż, na którym rozpościera się miasto i po którym wiodła trasa maratonu znajduje się na wysokości średnio sześciuset metrów nad poziomem morza. Nie jest to może niewiadomo jaka wysokość, ale przy długotrwałym wysiłku dawała się we znaki.
Bieganie w Rumunii raczkuje. Póki co jest społecznym ewenementem, a napotykani w parkach biegacze traktowani są jak hipsterzy, z przymrużeniem oka. Spotkałem wprawdzie grupy trenujące razem, np. RunBucharest biegający po parku Herastrau wokół rozlewiska na rzece Grivita, ale popularność tego sportu daleka jest od tego co dzieje się w Polsce, Norwegii, o Wielkiej Brytanii nie wspominając. Bałem się, że zapisy na maraton zostaną zamknięte, bo późno zdecydowałem się na rejestrację, ale nie. Udało mi się i dwudziestego dziewiątego maja stałem na braszowskim rynku gotowy do startu. Ażeby urozmaicić imprezę widzom i przekonać startujących, że bieganie w Rumunii ma się dobrze a jego popularność rośnie, organizatorzy postanowili o wspólnym starcie kolorowego korowodu zawodników wszystkich dystansów. Kolorowego korowodu, bo nasze numerki różniły się właśnie kolorami. Byli więc biegacze klasycznego dystansu, półmaratonu, dziesięciu i pięciu kilometrów, minimaratonu dziecięcego i jeszcze jakiejś sztafety. W sumie blisko tysiąc pięćset osób. Na dystansie pełnego maratonu konkurowało ze mną, uwaga... osiemdziesięciu siedmiu biegaczy!
Niemalże zupełnie płaska trasa była na początku przyjemna. Wiodła zacienionymi ulicami miasta, najpierw po starej jego części, by dwujezdniową szosą wyprowadzić nas na przedmieścia. W międzyczasie, gdy od peletonu biegaczy odłączali się uczestnicy kolejnych, krótszych dystansów, słońce zaczęło być coraz bardziej dokuczliwe. W końcu, kiedy dobiegliśmy do dziesiątego kilometra i znajdowaliśmy się już w odsłoniętej, niezalesionej części płaskowyżu z dala od miasta, nastąpiło pożegnanie z półmaratończykami. Gdyby obserwować bieg z lotu ptaka, to w pewnym przyspieszeniu mogło to wyglądać jak odłączanie kolejnych członów rakiety, której maratończycy stanowili trzon. Na jedenastym kilometrze byłem już sam. Temperatura rosła z minuty na minutę, a ja dostosowawczy do niej tempo zastanawiałem się, czy uda mi się dogonić dziarsko biegnących przede mną Rumunów, których sylwetki majaczyły jakieś dobre pięćset metrów przede mną. Pełen respektu dla gorącej pogody trzymałem jednak stabilne tempo. Nagle z naprzeciwka zaczęła nadbiegać czołówka maratonu. To za sprawa nawrotu, który był na siedemnastym kilometrze. Zacząłem ich liczyć, lecz zagadywany przez "połykanego" biegacza, miałem z tym niemałe problemy. Oszacowałem oględnie, że jestem gdzieś na trzydziestej pozycji. Na punkcie odżywczym jedynie złapałem za dwa kubki wody i ruszyłem w drogę ku miastu, wyprzedzając dwóch biegaczy. "Dwadzieścia osiem" - powtarzałem w myślach i niesiony rywalizacją przydepnąłem trochę za mocno. Biegnąc błyskotliwie odkryłem, że siedemnaście razy dwa daje jedynie trzydzieści cztery i zacząłem zastanawiać się jakie atrakcje czekają mnie jeszcze na trasie. Myśląc o tym wyprzedziłem kolejnych dwóch biegaczy. Dwadzieścia sześć.
Słońce było w zenicie, gdy dobiegłem do miejsca, w którym żegnałem się z półmaratończykami. Ku mojemu zmartwieniu trasa nie wracała na zacienione miejskie uliczki, lecz przeciwnie - prowadziła na świeżo-zbudowaną i nieoddaną jeszcze do użytku dla ruchu kołowego obwodnicę miasta. Asfalt idealnie płaski, ale równocześnie czarny jak... To była patelnia. Forrest Gump znał wszystkie rodzaje deszczu łącznie z tym, który padał z dołu, ja doświadczałem tego z gorącem. Słońce to jedno, ale żar buchający od podłoża był o wiele bardziej dokuczliwy. Mięśnie nóg wrzały. Całe szczęście, że na punkcie odżywczym złapałem za butelkę z wodą. Zamiast pić - wylewałem ją sobie na uda i łydki. Mało pomagało. Żeby wytracić osiem kilometrów przed powrotem do miasta biegliśmy prawym pasem obwodnicy do szczytu drugiego z rzędu wiaduktu, przebiegaliśmy na lewą stronę drogi, wracaliśmy do szczytu pierwszego wiaduktu, gdzie był nawrót o sto osiemdziesiąt stopni. Stamtąd, ponownie pokonując "szczyty" drugiego i pierwszy wiaduktu - w stronę cienia. Patelnia. Gdy mnie tak dosmażało minąłem pięciu biegaczy, a szóstego wyprzedziłem na punkcie odżywczym przez zabranie butelki wody bez zatrzymywania. Dwadzieścia.
Kolejnego biegacza zauważyłem, gdy już zbliżaliśmy się do miejskich zabudowań. Zobaczyłem z daleka, że kolega raz na jakiś czas zwalnia do marszu. "Jesteś mój" - pomyślałem, ale w tym samym momencie dotarło do mnie, że też jestem wytopiony z sił i ledwo ruszam nogami. Taktyka, jaką przyjąłem okazała się skuteczna. Przechodziłem do marszu w tym samym czasie, kiedy robił to biegacz przede mną, ale skracałem dystans nas dzielący w chwilach biegu. Gdy dobiegłem na odległość, która pozwoliła mu odczuć moją obecność próbował jeszcze walczyć, ale wówczas miałem przypływ energii i wyrwałem już bez zatrzymywania. Minąłem jego i jeszcze jedną osobę. Osiemnaście. "Wstydu nie będzie" - pomyślałem. Od mety dzieliło mnie jakieś sześć kilometrów, ale nie był to spacerek. Na pięć kilometrów przed metą punkt odżywczy odwrócony był "plecami" do nadbiegających biegaczy, a wolontariusze zajęci byli sami sobą. Obowiązywała "samoobsługa", co mnie strasznie wkurzyło. Na dwa kilometry przed metą, kiedy już wydychałem ducha młody wolontariusz z uśmiechem od ucha do ucha siedział na krawężniku na łuku drogi po wewnętrznej z nogami wyciągniętymi - jak mi się wówczas wydawało - do połowy drogi. Gdyby był to początek biegu pewnie przybiłbym mu piętkę, ale teraz miałem ochotę mu po tych nogach przebiec.
Na metę wbiegałem samotnie. Spiker coś krzyczał, ale nic z tego nie rozumiałem. Okazało się, że moje kalkulacje były prawie dokładne - błąd na moją korzyść - finiszowałem jako siedemnasty maratończyk, a od zawodników, których wyprzedziłem już na ulicach miasta uciekłem na ponad trzy i pół minuty.
II Maratonul International Brasov - 3:39:16
Dziesiątego i siedemnastego lipca pobiegłem w wituńskich maratonach. Nie będę się nadmiernie rozpisywał, co przeżywałem w ich trakcie, bo jest to doskonale widoczne po osiągniętych czasach. Wstyd. Dodam tylko, że nie ma drugiego takiego miejsca jak Witunia. Pot i deszcz przeplatają się ze słonecznymi promieniami. Uśmiechy lub uśmiechopodobne grymasy wywołane stromym podbiegiem na asfalcie po zakręcie w stronę Nowego Dworu. Pogaduchy od startu do mety, I niesamowici Bracia-Starsi-w-Biegu, którzy tę atmosferę tworzą. Magia.
48 Witunia Weekend Maraton - 4:28:43
50 Witunia Weekend Maraton - 4:36:28
Później, to jest trzynastego sierpnia, był ten nieszczęśliwy, opisany we wstępie start, z trasy którego zszedłem (fizycznie i psychicznie... zszedłem. Cytując za klasykiem: "Zed"s dead baby. Zed"s dead".)
Natomiast wczoraj, dwudziestego pierwszego sierpnia, przyszedł czas na zrehabilitowanie się za tak kiepskie rezultaty. Ile można się tłumaczyć, że pogoda nie odpowiadała, bo było za duszno? Albo, że coś w przełyku "przytknęło". To wszystko prawda, ale najprawdziwsza prawda to potrzeba regularności i wybiegania. Tydzień poważniejszego podejścia do treningów dał skromny, aczkolwiek widoczny już efekt.
Na starcie było nas sześciu i deszcz, który nie oszczędzał wody przez cały ranek i południe. Opady dopiero stopniowo ucichały, by przestać padać wraz z ukończeniem naszych zmagań. Wiele było śmiechu i radości, wiele determinacji tego dnia. Od "Maratonu dla ludzi nie trzymających moczu" według Monty Pythona, po słuchanie muzyki z zaciekle wypadających z uszu słuchawek...
Bieg zaczynałem z Rysiem. Zagadnąłem go, obawiając się, że weźmie mnie za ignoranta, czy orientuje się co to za rajd rowerowy rozgrywał się wczoraj w okolicach Bydgoszczy i Torunia. "Jakieś BB 1008 km" - zapytałem. Rysiu, w jego własnym stylu odparł, że to był przecież rajd Bałtyk - Bieszczady na trasie ze Świnoujścia do Ustrzyk Górnych. Po chwili dodał, że jak chcę dowiedzieć się czegoś więcej to powinienem zagadnąć Zygiego, bo on ten rajd w 2012 roku... wygrał! Zygmunt Łuczkowski zrobił te 1008 km (choć twierdzi, że dystans był dłuższy przez zakazy wjazdu rowerami na drogi ekspresowe) w trzydzieści pięć godzin i dziewiętnaście minut. Nasłuchałem się, że do samej mety nie przestawałem szurać szczęką po ziemi.
Tego dnia wszystko zagrało. Pogoda była taka, jaką lubię - chłodno, ale nie zimno. Deszczowo, ale bez ulewy. Po każdym okrążeniu zjadałem dwie ćwiartki pomarańczy i jednego "hita". Do picia czysta woda. Utrzymywałem dystans dwustu, trzystu metrów do drugiego w stawce kolegi i powstrzymywałem się od nadmiernego deptania. Bardziej strome podbiegi pokonywałem w Kałaczyński"s style - dobiegałem do połowy wzniesienia i marszem zdobywałem przewyższenie. Po piątym okrążeniu pozwoliłem sobie na szybsze tempo, ale również z rezerwą - wszystko z wyrachowaniem i bez szaleństw. Na trzy kilometry przed metą dogoniłem prowadzącą parę, na dwa kilometry przed końcem nadepnąłem. Plan minimum został osiągnięty:
57 Witunia Weekend Maraton - 3:59:47
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |