2011-10-18
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| (czytano: 1652 razy)
12 Godzinny Podziemny Bieg Sztafetowy Bochnia 2011
bochnia2
Siadam wreszcie do pisania, kładę koło siebie zaproszenie, numer startowy, medal, drobne notatki, puszczam Dżem "Skazany na bluesa",oglądam zdjęcia z biegu, zanurzam się w to głęboko, jak najdalej by przesiąknąć znów tym wszystkim na wskroś. Znów kipieć emocjami, uczuciem, wysiłkiem, radością, euforią, zmęczeniem, determinacją, aby jak najlepiej oddać wam to co tam przeżyliśmy…
Dwa uderzenia dzwonka ding! ding! uświadomiły mi, że w tym momencie żarty się skończyły, odwrotu nie ma! Drzwi od windy ze zgrzytem zamknęły się za nami. Od spodu powiało zimnem, jechaliśmy w dół. Otuliła nas przenikliwa ciemność, zimne podmuchy wiatru wdarły się w zakamarki mojej odzieży, połaskotały łydki, zmroziły krew w żyłach. 212 p.p.m. pokonaliśmy w ekspresowym tempie, przełknąłem ślinę, ciśnienie pozatykało mi uszy, czy to wina głębokości, czy już mam nerwówkę przed startem? Pewno jedno i drugie. Żelazne drzwi otwiera nam pracownik kopalni, brakuje tylko napisu "Witamy was". Idziemy kilka metrów w ciasnym korytarzu, kolejne drzwi otwierają się jak przez dotkniecie pilota. Ostatnie drzwi głośny trzask zamknięcia i ironiczne myśli - "Mamy was" odwrotu nie ma!
Wąskim chodnikiem opadającym ostro w dół objuczeni w plecaki, torby, wodę powoli krok za krokiem opadamy coraz niżej do jądra ziemi, na poziom 250 metrów. U wylotu natrafiamy na boisko piłkarskie; tak właśnie - też byłem pod wrażeniem. Podłoga drewniana, polakierowana, są nawet piłki do gry, bramki.
Godzina późna, dobrze po 22:00, jesteśmy jedną z ostatnich sztafet jakie wjechały do kopalni, zajmujemy odległe wolne łóżka. Koje dwupiętrowe z grubych ciosanych drewnianych bali, z obleczonymi na zielono materacami. Podczas snu czułem się jak na łodzi, chwiały się, pojękiwały, zgrzytały swoja melodię . Dwumasztowiec podczas postoju w porcie, łopotanie żagli zastępowały pojękiwania, chrząkania, wzdychania, sapanie zmęczonych biegaczy… Melodia jakiej nigdy wcześniej nie słyszałem, przeplatana cichym śmiechem , czasem dźwiękiem natarczywego budzika z telefonu. Ile wtedy sypało się gromów - biedni Ci którzy zapomnieli wyłączyć alarmy w swych telefonach! Odbieramy pakiety startowe, przyglądam się innym sztafetom, czuje się niepewnie jako debiutant. Spaceruje podziwiam uroki kopalni i coraz bardziej zaczynam się bać! Sprostam takiemu wysiłkowi? byle tylko nie dać tyłów! Swoje obawy tuszuje uśmiechem, nadrabiam mina jak zawsze, wbijam w głowę - dasz radę! Masz wejść zrobić swoje i wyjść z tej kopalni z duma i radością ! Piękne slogany, mała motywacja . Uciekam się do sprawdzonej metody, myślę o żonie, dzieciach, nowa wiara, mega siła napełnia mnie wypychając obawy gdzieś poza świadomość, choć na chwilę. Postanawiam przespać tą "sraczkę ", układam się w hamaku, próbuję zasnąć, wiercę się, przekładam się z boku na bok, planuje, biegnę, przeliczam, kalkuluję, obliczam, sprawdzam… Okazuje się, że już 5:00 rano. Za oknami nic się nie zmieniło - półmrok, chłód, cisza, tylko cała sala gra tą znaną Wam już melodię. Czas odczepić wagony, zrzucić zbędny balast. Radek już nie śpi, po wizycie w "parowozowni" i porannej toalecie czas na posiłek. Banan, sałatka ryżowa z kurczakiem, ananasem od małżonki Radka - ile on jej wziął! 2 litrowe pudełka po lodach, mega słoik i półkilowe pudełeczko na deserek! Sarkazm na bok, przez 12 godzin ją wcinaliśmy, jak zające sałatę! Szykuje sobie napoje, wciągam koks, krążę jak tygrys w klatce podrażniony świeżą krwią, przestępuję z nogi na nogę, wyczekuje wystrzału, by spuścić wodze nerwów, poczuć ulgę! Godziny wleką się, przeciągają, 8:00, 9:00, 9:30.
Taktyka już ustalona. Pierwsza biegnie Mariola – nasz kapitan, potem Artur, my z Radkiem zmieniamy ich po godzinie. Wrrrrr jeszcze godzina!? Idę na boisko, „truchtam” , rozciągam się, wzrokiem mierze się ze schodami jakie prowadzą w strefę zmian . Ponad 300 schodków w górę, ok 150 metrów, monotonne wspinanie się, dobre dla rozciągnięcia mięśni. Ile tych zmian ma być? Pięć, góra sześć? Spoko dam radę! Żebym wiedział to, co wiedziałem po 11 godzinach.
Radek chodź już bo się spóźnimy! – wołam. Jest 10:30. Dokąd mi tak spieszno? Jeszcze dobre pół godziny, a ja już nie mogę się doczekać! Czego? wysiłku, bólu, znużenia, zniechęcenia? Nie, napięcia! Chcę się go pozbyć. Radek dobrze mnie zna, z uśmiechem zgadza się, idziemy na strefę zmian. Dopiero pobiegła Mariola, Artur czaka na swoja zmianę jeszcze ok 20 min i zacznę…
bochnia5Klepniecie w rękę, silne odepchnięcie, włączam stoper, nie znam trasy, tylko tyle co słyszałem. Pierwsza prosta lekko pod górkę, pierwszy zakręt wita mnie ostry przenikliwie zimny wiatr w twarz, ciężko się biegnie, kolejny zakręt, jest wąsko bardzo wąsko, trzeba uważać na mijanych biegaczy. Lewy łokieć silnie przyciskam do tułowia, czasem zbiegam na bok by się nie zderzyć, mijają mnie inni , dobiegam do nawrotu - piknięcie, zwalniam przed pachołkiem by znów mocno odepchnąć się i nabrać szybkości. Jeden zakręt, drugi, mijam strefę zmian, przebiegam prze kaplicę św. Kingi, znów lekki podbieg, kilka łuków i prosto przed siebie. Wagonik, kolejka, tory, jakiś boczny szyb, kilku górników w kaskach, ktoś mnie minął albo przemknął cicho jak pociąg pospieszny. Zdążyłem zobaczyć tylko numer buta i flagę Czech na koszulce. Wyminąłem parę osób, zbliżam się do mety, delikatne „pikniecie”, zwalniam, robię nawrót, znów silne odepchnięcie by nabrać szybkości. Biegnie mi się lżej, myśl że to jeszcze tylko 700 metrów i zmiana niesamowicie pcha mnie do przodu. Mijam kaplicę, widzę strefę, słyszę zapowiadają mnie 52! W oddali widzę Radka, truchta nerwowo w miejscu - klepniecie i poszedł! W tym momencie stoper zostaje wyłączony - stop, odczyt i odpoczynek .
Schodzę po pochylni, przygotowuję picie i posiłek (ponowny powrót na strefę za ok 30-35 min). Na sam odpoczynek zostaje nam niewiele czasu. Zmiana ubrania, przepięcie numeru. Z tym jest kłopot jak zawsze, u innych podpatrzyłem, mają numery na paskach, gumkach - patent do zastosowania na przyszłość.
Samopoczucie dobre, siły są, wiara wzrasta udajemy się z Radkiem na 2 zmianę. Wpadamy po pochylni, „robimy swoje”, czasy podobne, ale po zejściu na dół dopada mnie pierwsze zmęczenie. Zawroty głowy, jakiś brak mocy. Zapomniałem przecież o koksie. Szybko robię sobie bombę węglowodanową, piję, pochłaniam pierwszy baton energetyczny, kładę się pod śpiwór i cichutko w ciszy odpoczywam.
Muszę się przebrać pomyślałem. Otarte uda w pachwinach pieką niemiłosiernie, kucam na łóżku szukam ubrania w torbie, pierwszy starzał w lewa łydkę, piekący skurcz! Zaczynam panikować. Początek, a ja mam już takie niedogodności. Zwlekłem się z koja, porozciągałem i ruszyłem w strefę zmian. Tym razem wolno po pochylni jak na skazanie. Głowa napakowana niepewnościami. Co się stanie jak mnie skosi na okrążeniu? Czy poradzą sobie beze mnie, jak będę wyglądał w ich oczach? Nie ma jednak czasu na marudzenie - masz biec ile sił w nogach myślę. Skurcze nie istnieją, ból nie istnieje! Jestem tylko ja i te pieprzone wąskie chodniki! Klepniecie, stoper stop, pomiar czasu po 9 kółkach - nie zwolniłem zbytnio, skurcze mnie nie dopadły, dałem radę! Nadzieja powróciła! Tak podbudowany i nauczony doświadczeniem sturlałem się po pochylni na dół do sypialni. Szybkie pojenie, banan, żel, zmiana ubrania, pod śpiwór i odpoczynek.
W ciszy, bez zbędnego pośpiechu, już z automatu, bez kalkulowania, obliczania. Ledwo schodzę z hamaku, nogi sztywne, mięśnie twarde, szybkie rozciąganie, znów ta pochylnia. Inni w ogóle nie schodzą, leżą na schodach, byle gdzie. Czwarta zmiana, stoper start, widać na trasie zmęczenie, ból, determinacje, zawziętość. Jedni powoli na przetrwanie, doczłapanie, byle do końca, inni jak wiatr, patrzę z podziwem! Wyniki on line - jesteśmy na 29-30 miejscu gonimy innych i inni nas naciskają. Nie ma miejsca na kalkulowanie trzeba biec!!! Biegnę, ledwo słyszę muzykę, szumi mi w uszach, zimne powietrze przestało przeszkadzać, zobojętniało mi - mam jeden cel, biec jak najszybciej i nie paść! Klepniecie, kolejna zmiana, pikiecie, klepniecie zmiana, 12 kółko. Schodzimy z Radkiem na odpoczynek, koks, picie. Radek notuje nasze czasy. Na kojo, pod śpiwór, by nie stracić ciepłoty. Bez wiercenia, tracenia resztek energii.
Piąta i jak się później okaże ostatnia zmiana! Kapitan informuje nas, że po skończeniu swych zmian zostajemy na górze. Pozostaje nam może 30 min i trzeba się zastanowić kto pobiegnie te ostatnie kółka. Niesiony wiadomością, że to już ostatni wysiłek tego dnia rwę do przodu na tych swoich szczudłach! 15 kółko, ostre strzały po nogach. Łydki i uda odmawiają współpracy, dobiegam do końca. Następuje narada; najpierw biegnie Artur potem Radek, a Mariola jako kapitan zakończy bieg. Już wiem, że nie muszę biec. Ulga i złość że nie mogę zrobić więcej. Mam wszystko gdzieś, jestem wykończony!
Reszta robi swoje „styrani” turlamy się na dół. Spojrzenie na ostatnie wyniki, jesteśmy na 30 miejscu przegraliśmy z AWF Katowice – trudno! Daliśmy z siebie wszystko, a nawet więcej! Jestem tak zmęczony, że starcza mi sił tylko na przebranie się. Idę w końcu spać, to już jest koniec. Pierwsza w nocy, ktoś mnie budzi – Kozibar, Kozibar śpisz? Skąd, liczę gwiazdy - odszczekuję! Jesteśmy na 29 miejscu, przegoniliśmy AWF. W tym momencie nie byłem już zły na Radka, przeciwnie!
Nasza drużyna - "Biała Plama" w składzie Mariola Jamróz - kapitan, Artur Gadecki , Radosław Wysocki , Bartłomiej Kozłowski (KKL) pokonała dystans 152km 390 metrów, zajęliśmy 29 lokatę na 59 sztafet, walczyliśmy z najlepszymi. Przeżyliśmy wspaniałą przygodę, pokonaliśmy własne słabości. Prawdziwa walka samych z sobą, ale i jedność jednego teamu, bez którego to wszystko by się nie udało. Wróciliśmy zmęczeni, ale niezwykle dumni!
Impreza na wysokim poziomie organizacyjnym, atmosfera świetna! Kto ma wątpliwości czy uczestniczyć w tym biegu, niech nigdy się nad tym nie zastanawia! Warto, polecam!
bochnia3
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |