2023-05-14
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Relacja z Maratonu w Kopenhadze (Dania) (czytano: 459 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://www.facebook.com/profile.php?id=100032307533328
Decyzja o starcie w maratonie w Kopenhadze zapadła we wrześniu 2022r. Wtedy to zakupiliśmy bilety na samolot (ok. 145 zł. od osoby w obie strony z kartą Wizzair), a niedługo później zarezerwowaliśmy nocleg na booking.com (1050 zł. za 3 noce dla 2 osób w hostelu za pokój 9 m2 z łazienką). Pobyt w Kopenhadze od czwartku do poniedziałku, a więc potrzebne 2 dodatkowe dni wolnego. Nie pamiętam jaki był wtedy koszt pakietu startowego, a nie mam możliwości sprawdzenia tego przelewu...
Po przylocie pojechaliśmy prosto z lotniska do hostelu. Z lotniska do miasta można dotrzeć pociągiem, metrem lub autobusem, a koszt to 30 koron. 1 korona duńska to 0,65 zł. Dojazd do centrum miasta każdym z w/w środków lokomocji zajmuje ok. 20 minut. Zameldowaliśmy się w hostelu i pojechaliśmy metrem po odbiór pakietu startowego na maraton. W pakiecie koszulka, worek depozytowy i numer startowy. Po odbiorze numeru startowego trzeba było udać się na teren expo w celu naklejenia na niego chipa. Expo niezbyt duże: kilka stoisk z odzieżą, wyposażeniem i butami biegowym, a także kilka stoisk reklamujących inne maratony. Ani wpadł w oko maraton na Majorce, więc być może kiedyś tam pobiegnę… 😉
Do hostelu wróciliśmy już w naszym stylu, czyli spacerując i zwiedzając okolice. Cały kolejny dzień też spędziliśmy na pieszym zwiedzaniu miasta. Chciałoby się napisać leniwym zwiedzaniu miasta, bo nigdzie nam się nie spieszyło, ale na koniec dnia okazało się, że przeszliśmy ok. 28 km… Taka mała rozgrzewka przed startem w maratonie… 😜
Kopenhaga to jedna z najładniejszych i najmodniejszych stolic europejskich. Miasto tętni różnorodnością, zachęca restauracjami z dobrym jedzeniem i zachwyca architekturą. Obok okazałych i zabytkowych, ale dobrze zachowanych budowli znajduje się dużo nowoczesnych i ciekawych, ale wkomponowanych z dobrym smakiem perełek architektonicznych, czy to w postaci hoteli, centrów kultury, czy zwykłych mostków, których jest tam sporo.
Po mieście wygodnie jest poruszać się metrem, na które bilet można zakupić w automacie. Jeden bilet obowiązuje na wszystkie środki transportu. Należy tylko dobrze zaplanować podróżowanie, bo trzeba wiedzieć, na którą strefę będziemy potrzebować biletu. Wejścia do metra nie mają bramek, a bilety sprawdzane są w trakcie jazdy przez kontrolerów.
W związku z odbywającym się w mieście maratonem my mieliśmy możliwość zakupić na dzień maratonu bilety po 30 koron ważne przez 12 godzin. To gratka zwłaszcza dla Ani, która dzięki temu mogła podczas zawodów przemieszczać się małym kosztem po całej trasie zawodów, a właściwie to pod trasą 😉
Start maratonu w niedzielę o godz. 9:30. W porównaniu z innymi startami to dość późna godzina, jak na start zawodów biegowych. Na miejsce dotarliśmy ok. 8:50, więc była jeszcze chwila na rozgrzewkę. Strefa startu wydzielona tylko dla zawodników, więc udałem się do swojej strefy, a Ania została już na trasie zaraz za linią startu. Pomimo tego, że biegaczy było ok. 11 tysięcy, to strefy startowe były na tyle duże, że nie panował ścisk, a moja strefa od strzału startera przekroczyła linię startu po ok. 2 minutach. Ruszałem ze strefy na czas 3:40. Start i meta znajdował się na ulicy Oster Alle, tuż obok parku Faelledparken. Pierwsze, co rzuciło się w oczy po starcie, to ogromna ilość kibiców. Początkowa myśl to to, że na starcie zawsze tak jest. Z czasem okazało się, że myśl ta była błędna, bo tłumy kibiców były wszędzie. To właściwie maraton, który pod względem ilości kibiców przebił nawet maraton w Amsterdamie. W szczególności przy stacjach metra, których na trasie było aż 15, tworzyły się wielkie grupy kibiców, gdzie biegło się ok. 300 metrów wśród nich, jak w korytarzu. W takich momentach aż ciarki przechodziły po plecach…
Dzięki tak dużej ilości stacji metra na trasie, Ania mogła kibicować mi aż w 8 różnych miejscach 🙂
Trasa zawodów poprowadzona była w centrum miasta i przez to była dość kręta. Bałem się, że duża ilość zakrętów i „zawrotek” będzie wybijała z rytmu biegowego, ale nie było to problemem. Pierwsze 5 kilometrów to rozruszanie nóg, które odczuwały jednak piesze zwiedzanie miasta dzień wcześniej. Pomimo tego, tempo biegu było dość szybkie (ok. 4:55 - 5:00 min./km). Trochę za szybkie, ale to chyba przez atmosferę, którą tworzyli kibice. Musiałem się nawet hamować, żeby nie było jeszcze szybciej, bo wiedziałem, że na dalszym etapie zawodów to odczuję. Po przebiegnięciu 5 kilometrów nogi były już rozruszane i biegło mi się znacznie lepiej; lekko i przyjemnie. Wiadomo, że to wszystko do czasu, jak to na maratonach bywa…. 😉
Do pierwszego kryzysu, który prędzej, czy później następuje, postanowiłem „bawić się bieganiem” i nie hamować aż nadto. Wrzuciłem na tzw. biegowy luz, czyli chcesz szybko, to leć szybko, jak chcesz zwolnić, to zwolnij; „wyjdzie w praniu” 😉
Pierwsze 15 kilometrów to bieg w przyjemnej temperaturze ok. 12-15 stopni przy zachmurzonym niebie. Jednak potem wyszło słońce i temperatura podskoczyła powyżej 20 stopni, co było już dość dużym obciążeniem dla biegaczy. Kilkakrotnie na całych zawodach odczuwałem, że mój organizm przegrzewa się. Co potwierdziła Ania, która powiedziała po zawodach, że kilkakrotnie byłem mocno czerwony...
Sielanka biegowa trwała do ok. 22 km. Potem zaczęły się „maratońskie schody”… 😉
Ale co się nacieszyłem klimatem przez połowę trasy, to moje 😉
Kolejne 10 kilometrów to spadek tempa o jakieś 30 sekund na kilometr, a od 30 kilometra to już trochę większy kryzys i kolejny spadek tempa o ok. 40 sekund od tempa początkowego. A na sam koniec zawodów tempo przekraczało już powyżej 6 min./km. Ok. 30 kilometra stwierdziłem, że pobicie życiówki nie jest dzisiaj w moim zasięgu, a mając w perspektywie start 3 czerwca w kolejnym maratonie, trochę odpuściłem utrzymywanie tempa za wszelką cenę. Cenę, którą jak się okazało, zapłaciło na trasie wielu biegaczy. Wielokrotnie mijałem maratończyków, którzy zasłabli i bezwładnie lądowali na poboczach trasy. Na szczęście od razu byli zaopiekowani przez kibiców i służby medyczne, które miały tego dnia pełne ręce roboty. Nie liczyłem, ale myślę, że takich biegaczy na trasie widziałem ok. 15, a dwukrotnie więcej, takich, którzy sami zatrzymywali się i odpoczywali. Najwięcej zawodników, którzy przecenili swoje możliwości i ich „odcinało”, było na ostatnim kilometrze maratonu. Smutny był to widok… 🙁
Punkty odżywcze na trasie znajdowały się co ok.3,5 km i były dobrze zaopatrzone, nie zdarzyło mi się, żeby czegoś na nich zabrakło. Na wszystkich znajdowały się woda i izotoniki, a na części z nich były żele energetyczne i banany, a na jednej także rozcieńczony z wodą w proporcjach 50/50 red bull. Na dwóch punktach zauważyłem również wazelinę na sytuację jakichś otarć. Ja standardowo korzystałem ze swoich żeli, których spożyłem na całej trasie 8 szt., a także z wody i izotonika oraz z red bulla. Na jedzenie bananów nie miałem ochoty.
Pobieranie wszystkiego ze stolików szło dość sprawnie, choć czasami, w szczególności po 30 kilometrach, zdarzali się zawodnicy, którzy zatrzymywali się przy stolikach i konieczne było wtedy ich omijanie.
W ramach przestrogi warto wspomnieć o krawężnikach, na które trzeba uważać trasie, zwłaszcza na początku zawodów, kiedy biegniemy w tłumie. Na większości dróg w Kopenhadze są tzw. podwójne krawężniki, czyli jeden krawężnik oddzielający ulicę dla samochodów od drogi rowerowej, a drugi oddzielający drogę dla rowerów od chodnika. Może to być pułapką dla biegaczy, którzy nie spodziewają się takiego stanu rzeczy. Byłem świadkiem upadku zawodnika po potknięciu się na takim właśnie drugim krawężniku, którego prawdopodobnie się nie spodziewał.
Opisując maraton w Kopenhadze koniecznie należy wspomnieć, że dodatkową atrakcją zawodów są piękne, zabytkowe (i nie tylko) budowle, które znajdują się na trasie ze wszystkich stron.
Na 38 kilometrze Ania złapała mnie ostatni raz w biegu, podała flagę i udała się na metę, żeby tam na mnie oczekiwać. Na tzw. „oparach” dotarłem do 41 kilometra, a tam na ostatnim kilometrze ogromny, wiwatujący tłum kibiców tworzący, aż do samej mety szeroki na kilka metrów szpaler. Kilkaset metrów przed metą widząc, że mam Polską flagę podbiegł do mnie Józek, z którym życzyliśmy sobie na początku zawodów powodzenia. Dalej już wspólnie trzymając flagę przebiegliśmy metę 🙂
Za metą spotkałem chłopaków z fundacji Love Dance Help (pozdrawiam!!!), porozmawialiśmy chwilę i zrobiliśmy wspólne zdjęcie.
Następnie z Anią udaliśmy się do pobliskiego parku na odpoczynek na trawie przy pizzy i zimnym piwie 😉
Potem pojechaliśmy odświeżyć się do hostelu, a następnie na dalsze zwiedzanie Kopenhagi i rozprostowanie nóg po maratonie… 😉
W tym dniu nie odbywały się, tak jak to zazwyczaj bywa na tego typu imprezach sportowych, inne biegi.
Maraton był najważniejszą i jedyną atrakcją tego dnia. Pewnie dlatego, że liczba jego uczestników była niemała. W zawodach wystartowało 10688 zawodników, ukończyło je 10233 biegaczy.
W kategorii open zająłem 3618 miejsce. W kategorii mężczyzn na 8057 osób zająłem 3110 miejsce, a w kategorii wiekowej na 855 zawodników zająłem 373 miejsce.
Na liście wyników nie ma możliwości wyfiltrowania zawodników pod kątem narodowości, ale pomimo tego, że wydawało mi się, że Polaków na zawodach było dużo, to nie znaleźliśmy się w pierwszej dziesiątce, pod kątem ilości innej niż duńska, narodowości startującej w maratonie, bo taka informacja jest podana na stronie organizatorów.
Maraton w Kopenhadze to mój 35 pokonany maraton w 20 kraju 🙂
I muszę przyznać, że to jedna z najlepszych (jak nie najlepsza) z dotychczasowych maratońskich imprez biegowych. Nawet za bardzo nie ma się do czego przyczepić…. 😉
Cała trasa była malownicza i bogata w zabytki oraz ciekawostki architektoniczne, a kibice stworzyli kapitalny klimat. Organizacyjnie też wszystko było dopięte na ostatni guzik. Dodać należy, że trasa maratonu w Kopenhadze jest płaska. Na trasie zauważyłem tylko 2 niewielkie podbiegi, które raczej nie miały wpływu na wyniki. Jedyne co prawdopodobnie wpływało negatywnie na rezultaty osiągane przez zawodników, to przygrzewające słońce i wysoka temperatura. Gdyby zawody zaczynały się wcześniej zapewne można by liczyć na lepsze czasy 😉
Jeśli chodzi Kopenhagę, to na pewno jeszcze się tam kiedyś wybierzemy. Jest to doskonałe miejsce na 2-3 dniowy wyjazd. Znajduje się tam wiele miejsc typu zamki, muzea, parki itp., które można zwiedzić. Zwiedzać można z punktu do punktu przemieszczając się metrem, a także podczas relaksujących spacerów, podczas rejsów łódką po kanałach, albo jeżdżąc na rowerze, bo to rower jest najpopularniejszym środkiem lokomocji w tym mieście i wszystkie stosowane tam udogodnienia w pierwszej kolejności są tworzone z myślą o cyklistach. Wiele badań i rankingów wskazuje to miasto jako najszczęśliwsze do życia. Potwierdzają to w szczególności jego mieszkańcy. A patrząc na nich podczas ich spotkań w kawiarniach, piknikach, które przy odpowiedniej pogodzie zajmują wszystkie parki, ławki, trawniki, a nawet krawężniki utwierdza to w przekonaniu, że tak właśnie jest.
Uważam, że każdy powinien wybrać się kiedyś do Kopenhagi i zobaczyć to na własne oczy, a przede wszystkim poczuć 🙂
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |