2010-05-17
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| VIII Bieg Skawiński (czytano: 2018 razy)
Zwykle nie zajmowałem się opisywaniem moich przeżyć związanych z biegami krótszymi niż maraton, czy też połowa tego dystansu, ale tym razem stało się inaczej. Bieg w Skawinie tak przypadł mi do gustu, że nie mogłem przejść obojętnie obok wszystkich wydarzeń z nim związanych i pozostawić ich bez choćby najkrótszego zapisu, który pozwoli mi uchronić te chwile od zapomnienia, bo ostatnio tak już miewam, że czego nie zapiszę, o tym zapomnę, a często jest też tak, że nawet, gdy zapiszę, to i tak zapomnę, gdzie to uczyniłem. Ale przecież miało być o bieganiu, a nie o mojej pamięci, która przypomina dobry ser szwajcarski z wielką ilością dziur, których powierzchnia przekracza powierzchnię sera właściwego.
O biegu w Skawinie myślałem już od dawna, w zasadzie już od czterech lat, czyli od mojego pierwszego startu w tym miejscu. Niestety cały czas coś stawało na przeszkodzie i nie mogłem zgłosić swego udziału. Tym razem, na zasadzie szczęścia w nieszczęściu, miałem tak dużo czasu wolnego, że nie musiałem się martwić, czy uda się wystartować. Skomplikowane złamanie nadgarstka wyłączyło mnie właściwie z czynnego życia, a między innymi z mojej pracy, ale ku mojemu wielkiemu szczęściu jedyną dopuszczalną formą ruchu dla mnie, stało się bieganie i korzystałem z tego jak mogłem. Wiedząc, że moje zwolnienie lekarskie będzie trwało jeszcze wiele miesięcy, mogłem się zapisać na bieg w Skawinie już z dużym wyprzedzeniem. Mogłem też namówić przyjaciela, który mieszka w tym mieście, aby zorganizował po biegu małe spotkanie, na które zaprosimy naszych wspólnych przyjaciół. Niby nie trzeba do tego aż biegu, ale pretekst wydawał się dobry, a tak bez pretekstów to ostatnio nie wychodziły nam te spotkania. Tym razem wszystko zmierzało ku pozytywnemu rozwiązaniu, choć obowiązki domowe i zawodowe, nie pozwoliły większości z przyjaciół dotrzeć do Skawiny na mój start, co zapewniłoby mi jakiś doping na trasie.
Musiałem sobie radzić bez dopingu, ale wcześniej musiałem dotrzeć do Skawiny. Na szczęście busów teraz dostatek, więc na początek jeden z nich dowiózł mnie do Krakowa, a tam przesiadłem się do kolejnego, którym dotarłem do samej Skawiny. Wsiadając porosiłem kierowcy o wskazanie mi właściwego miejsca, by dotrzeć jak najprościej do biura zawodów mieszczącego się w parku. Na szczęście wiedział, o jaki park chodzi i obiecał pomoc, choć gdybym wiedział jak ona będzie wyglądać, poprosiłbym kogoś innego. Dojechaliśmy do centrum Skawiny, a przynajmniej tak mi to wyglądało. Na przystanku przy którym się zatrzymaliśmy zgromadził się niezły tłum ludzi i wiele wskazywało na to, że wszyscy chcą wsiąść do tego busa. Wydawało się to niemożliwe, bo ilość zgromadzonych osób przekraczała przynajmniej dwukrotnie ilość dopuszczalnych miejsc w busie, ale przecież pamiętamy jeszcze z zamierzchłych czasów, rekordy w upychaniu ludzi w małym fiacie – najwyraźniej jesteśmy w tym dobrzy! W każdym razie upychanie tych wszystkich osób i przyjmowanie od nich pieniędzy trwało bardzo długo. Gdybym wiedział, że kierowca każe mi wysiąść na następnym przystanku, który był oddalony o paręset metrów, to wysiadłbym zaraz na początku, zdążył odnaleźć biuro zawodów, dokonać weryfikacji i jeszcze wrócić do kierowcy, by mu pomachać na odjezdne. A tak to musiałem siedzieć przez wiele minut i być przymusowym świadkiem próby bicia rekordu w upychaniu ludzi w busie. Na następnym przystanku musiałem się przez ten tłum przeciskać, aby opuścić pojazd. Ze mną przeciskał się sympatyczny młody człowiek, który również zmierzał na bieg. Miał na imię Henryk i jak się potem przekonałem, potrafi biegać całkiem szybko, a na pewno znacznie szybciej ode mnie. Ale do biura zawodów zmierzaliśmy równym i spokojnym krokiem spacerowym, nawet nie próbując się ścigać. Wymieniliśmy kilka uprzejmych zdań i bez trudu odnaleźli biuro zawodów, gdzie miłe dziewczyny załatwiły szybko i sprawnie wszystkie formalności. Prawdą jest, że ilość odwiedzanych stanowisk była zaskakująco duża, ale nigdzie nie było żadnej kolejki i wszystko szło sprawnie, więc nie można było narzekać. Po dokonaniu formalności wszelkich zacząłem się rozglądać dokoła za znajomymi twarzami. Kilku przyjaciół biegowych zapowiadało swój start w Skawinie, ale na razie dostrzegłem tylko jednego z nich – Mateusza, zwanego Golonem. Pogadaliśmy chwilę, ale nie miałem za wiele czasu, bo przecież chciałem jeszcze odwiedzić mego przyjaciela ze Skawiny i u niego coś zjeść przed biegiem. W końcu z domu wyruszałem wczesnym rankiem, a bieg miał być dopiero o 15, więc aby mieć siły na jakiś wysiłek potrzebowałem zastrzyku energii. Wykonałem telefon do przyjaciela, który natychmiast wsiadł w samochód i ruszył w moją stronę, a ja miałem jeszcze chwilę, aby zlokalizować linię startu, którą przeniesiono z parku w okolice basenu. Gdy dokonałem tego zadania, mogłem spokojnie zasiąść w samochodzie kolegi i ruszyć do jego domu, gdzie miła pani domu powitała mnie smacznym obiadem. Zupełnie nieświadomie trafiła w dziesiątkę, czyli podała na stół makaron z serem i cukrem! Mogłem zapomnieć o głodzie, a jednocześnie nie czułem się obżarty. Koło 14 zacząłem się przebierać, kolega koniecznie chciał mnie podwieźć, ale stwierdziłem, że przebieżka do parku będzie znakomitym początkiem rozgrzewki. I to był dobry pomysł, bo dawno tak dobrze się nie rozgrzałem. Po truchcie nastąpiło rozciąganie w parku, a potem jeszcze znajoma namówiła mnie na kilka szybkich przebieżek, które pobudziły organizm. Końcowe rozciąganie zostawiłem sobie na chwilę przed startem. Niestety cały czas byłem w dresie, w którym biegłem od kolegi i który musiałem teraz gdzieś porzucić. Na szczęście depozyt był ciągle czynny, więc jakoś udało się pozbyć nadmiaru odzieży, przy okazji spotkałem prezesa Tusika, który też był lekko do tyłu z czasem. W ten sposób na starcie jak zwykle byłem spóźniony i nie pozostało nic innego jak skromnie stanąć na końcu stawki. Miało to też swoje plusy, bo szybko dostrzegłem kolejnych znajomych - Toy’ę i Tytusa, z którymi uciąłem sobie krótką pogawędkę do momentu wystrzału. Po nim ostro ruszyłem przed siebie, bo w tym biegu zamierzałem dać z siebie wszystko. Na początku nie mogłem tego zrobić, bo tłum mnie przed tym powstrzymywał. Musiałem kluczyć wśród ludzi niczym alpejczyk jadący slalom specjalny, ale na szczęście droga była szeroka i było sporo miejsca na takie manewry. Po mniej więcej dwóch kilometrach mogłem już biec dość swobodnie, ale nadal nie mogłem dać z siebie wszystkiego. Tym razem powstrzymywał mnie rozsądek, który zupełnie nie potrzebnie wtrącił się w moje zmagania biegowe. Ostatnimi czasy na moich treningach próbowałem coś przyspieszać, ale wszystko na co mnie było stać to wyniki w granicach średniej 4.30min/km, czyli bez rewelacji. Z tych względów przygotowywałem się na czas w okolicach 45 minut i widząc, że biegnę w tempie na ten wynik nie starałem się przyspieszyć, choć czułem, że jeszcze sporo mogę docisnąć. Gdzieś tam przede mną, jakieś dwieście, może trzysta metrów, dostrzegłem dziewczynę w charakterystycznej koszulce z cyframi 1,2,3 na plecach. Dobrze się kojarzyło, bo lubię zespół „Raz, dwa, trzy” i postanowiłem ją dogonić. Szybko się okazało, że to nie takie proste, bo w utrzymywanym tempie nie tylko się do niej nie zbliżałem, ale nawet lekko oddalałem. Po jakimś czasie zaczęliśmy mijać zawodników, którzy już dokonali nawrotu i biegli w stronę mety. Tu mogłem się przekonać, że zapoznany w busie Henryk jest zdecydowanie szybszy ode mnie. Jego sylwetka tylko mignęła mi przed oczami i pomyślałem, że musiał biec akurat z góry. Ja biegłem mniej więcej stałym tempem, ale ciągle troszkę się oszczędzałem i w ten sposób na półmetku osiągnąłem wynik 21.40, co w sumie powinno mnie zadowalać, przynajmniej względem przewidywań. Nie zadowalało mnie jednak i po 5 kilometrze przyspieszyłem. Nawet nie zamierzałem tracić czasu na sięganie po kubek na przygotowanym przez organizatorów punkcie. Mimo tego, że biegłem w sporej grupie, wyciągała się w moją stronę cała masa rąk z kubkami, wszystkie je ominąłem i pognałem dalej. Delikatne wzniesienie było dla mnie niemal nieodczuwalne, choć dostrzegalne wizualnie. Trening po na moich obecnych trasach pozwala nie zwracać uwagi na takie krzywizny tras. Przyspieszyłem, ale nadal nie mogłem dogonić dziewczyny w koszulce 1,2,3 i to mnie zaczęło irytować. Nie jestem jakimś szowinistą męskim, nie mam też kompleksów, bo wiele moich znajomych kobiet biega znacznie lepiej ode mnie i absolutnie mi to nie przeszkadza, ale lubię realizować takie rzucone mimochodem wyzwania. Kolejne kilometry ubywały w szybkim tempie, a to nie maraton, wiedziałem, że nie ma dużo czasu na odrabianie traconego dystansu. Musiałem jeszcze przyspieszyć i na ostatnim kilometrze w końcu dopadłem tajemniczą koszulkę, która mieściła w sobie bardzo sympatycznie wyglądającą kobietę. Droga opadała lekko w dół i można było jeszcze wyciągnąć nogi, co pozwoliło mi wyprzedzić nieznacznie posiadaczkę koszulki i zameldować się przed nią na mecie. Niestety, tam troszkę mnie dobiła, bo jak się okazało startowała we wcześniejszym biegu na 2km, a ten potraktowała treningowo. No cóż, mogła tego nie mówić na głos, mogła zostawić człowiekowi złudzenia, że niby jest taki dobry. Na pocieszenie pozostawał wynik, który daleki był od mojego rekordu, ale znacznie lepszy od czasu zakładanego - 41 minut i 23 sekundy, co oznacza, że drugą część dystansu pobiegłem niemal dwie minuty szybciej. Wkurzał mnie tylko fakt, że miałem dać z siebie wszystko, a tu po prostu dotarłem do mety i nawet porządnie się nie spociłem, ani nie zadyszałem. W kolejce do oczytania wyniku zdążyłem się zregenerować i w pełni sił mogłem odbierać medal od miłej i uśmiechniętej dziewczyny z naręczem medali w rękach. Szybki rzut oka w stronę szatni, pozwolił się przekonać, że jest tam jeszcze w miarę pusto. Odebrałem swoje rzeczy i ubrałem się z powrotem w dres, a potem spokojnie ruszyłem na poszukiwania znajomych. Jakoś jednak nie miałem szczęścia, namierzyłem tylko kolegę z Limanowej, z którym zamieniłem kilka zdań. Natomiast na trybunach pojawił się mój przyjaciel Jacek, który sugerował, że czas już się pakować i jechać do domu, bo wkrótce zaczną nadciągać goście. Nie było wyboru, musiałem porzucić marzenia o wylosowaniu wielkiego telewizora, który miał być losowany wśród wszystkich biegaczy startujących w imprezie i wpakować się do auta. Po chwili odświeżony prysznicem mogłem witać zjeżdżających gości. Rozpoczęło się grillowanie - zasłużone odzyskiwanie straconych na biegu kalorii. Nie muszę chyba dodawać, że nadrobiłem tych kalorii z nawiązką, która starczyłoby na cały maraton. Późną nocą, gdy żegnaliśmy się w strugach deszczu, umawialiśmy się na spotkanie za rok, z okazji kolejnego Biegu Skawińskiego i część z grona przyjaciół, obiecywała dołączyć do mnie i przebiec te 10 kilometrów. Zobaczymy, co zostanie z tych obietnic, gdy piwo wywietrzeje im z głów, ale i tak jak sądzę za rok uczestników będzie więcej, bo to naprawdę znakomicie przygotowany bieg!
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora golon (2010-05-17,16:01): nie zła ta relacja ! dzięki za kolejne spotkanie ! :) było super Truskawa (2011-04-07,10:27): Rok niedługo minie i jeden wpis!!! A wstyd! :)) ciutek (2011-04-07,10:30): masz rację ;) kluseczka (2011-05-07,13:42): prosze o drugi wpis, równnie wypaśny, napisz o Silesii, no przecież rekę masz już sprawną;)
|