Triatlon to nie tylko trzy połączone konkurencje, to cztery dni wypełnione zajęciami, rzec by można, od świtu do zmierzchu. Cztery dni! Niemożliwe? Taki jednak jest triatlon w Roth (Niemcy, Bawaria, na południe od Norymbergi), a kto poświęcił na to mniej dni, to wiele stracił.
Dla tych, którzy byli tam tylko niespełna dwa dni i dla tych, którzy tam w ogóle nie byli napisana jest ta relacja.
Taką wielką imprezę można opisywać na wiele sposobów. Można z punktu widzenia zawodnika, można oczami kibica lub organizatora. Każda będzie wartościowa i będzie wnosiła nowe spojrzenie na to samo wydarzenie wypełniając całkowity ogląd imprezy. Niemożliwy do ogarnięcia przez jedną osobę. Niemożliwy do zobaczenia z jednego miejsca.
Dzień 0 – czwartek – podróż
Daleka droga czeka każdego triatletę do pokonania. Zaczyna się ona nie od wyjazdu z domu, a od zapisu do imprezy. Te wielkie, niosące w sobie dawkę sportowego mistycyzmu, przyciągają wielu zawodników, którzy muszą wykazać się nie lada refleksem. Jak tylko organizator zaczyna przyjmować zgłoszenia, natychmiast 50% dostępnych miejsc jest zajęta zgłoszeniami, a zapełnienie listy pozostałymi zgłoszeniami to tylko kwestia godzin lub dni. Tutaj planowanie należy rozpocząć więcej niż rok wcześniej. Trzeba odpowiednio wcześnie wiedzieć, że chce się sprawdzić na tym dystansie liczącym w sumie 226 kilometrów, a potem szybko zapisać. Pozostały rok oczekiwania na start należy wypełnić przygotowaniami.
Rys.1 - przemarsz na miejsce startu...
Wielka impreza nie dość, że robi się przez to jeszcze bardziej pożądana, to często jest też dość kosztowna. Magia kosztuje i to niemało. Udział, samo startowe, to koszt zaczynający się od ponad 1000 złotych, a kończący się na kwocie parę razy większej. Znacząco wydatek ten zwiększa odległość od miejsca startu. Nie wszędzie da się dojechać samochodem w kilka godzin.
A sprzęt? Co ze sprzętem? No właśnie, co ze sprzętem? Też go trzeba mieć i zabrać ze sobą. Oczywiście nie muszę tłumaczyć, że choć pianka sama nie pływa, rower sam nie jeździ, ale jakość rosnąca wraz z ceną znacząco potrafi ułatwić pokonanie całego, zamierzonego dystansu. W skrajnych przypadkach – w ogóle umożliwić.
Wracajmy jednak do podróży. Do burzy, która rozszalała się po przekroczeniu granicy, mżawki i mgieł, które towarzyszyły nam w drodze do Norymbergi. Było chłodno i deszczowo, a dla zawodników – zimno i ślisko. Zostawało nerwowe przełykanie śliny i błagalne spojrzenia na niebo. Cóż, co ma być to będzie.
Wreszcie jesteśmy na miejscu. Nowe miejsca zawsze wyzwalają dawkę energii i zamiast odpoczynku udajemy się na krótkie zwiedzanie miasta. Przy okazji przez chwilę zapominamy o nadchodzącym starcie i podjętym wyzwaniu. Tylko na chwilę, bo rozmowy i tak schodzą tylko na jeden temat. Zaczyna się rachowanie szans.
Dzień 1 – piątek – pasta party
Przede wszystkim rezygnujemy z oficjalnego, porannego treningu pływackiego i zamiast tego dłużej śpimy. A potem udajemy się do Roth. Rewelacja. Organizator zrobił przyjęcie dla zawodników dwa dni przed startem. Zapewnił im bezpłatny w nim udział. Jest to o tyle ważne, że jeśli ktokolwiek chciałby im towarzyszyć i wejść do wydzielonej strefy, to musiał kupić bilet, bagatela, w cenie 15 euro. Za to po wejściu mógł buszować wśród półmisków do woli. Tak, tak, ile tylko zapragnęła jego fantazja i pojemność żołądka. O tym jednak za chwilę. Najpierw rejestracja.
Weryfikacja odbywa się w namiocie tuż obok. Zresztą powiedzenie „namiocie” oddaje tylko połowę prawdy. Jest to olbrzymia hala namiotowa o rozmiarach jaki mogą sobie wyobrazić chociażby uczestnicy maratonu w Poznaniu. Taka hala jest na zapisy, bo na pasta party jest większa.
Krótka kolejka. Niezbędne formalności i dwie najważniejsze rzeczy: worki oznakowane odpowiednimi kolorami i pomarańczowa bransoletka na rękę. Będzie ona przepustką do wszystkich miejsc związanych z triatlonem. Także tych, gdzie stoją na wejściu sympatyczne panie i panowie i bronią dostępu innym. Na przykład do namioty z wydawanym makaronem.
Przysłowiowy talerz makaronu wygląda tutaj zupełnie inaczej. Długi stoły zastawione podgrzewanymi półmiskami z makaronem w kilku rodzajach, czymś co przypomina nasze kluski, kopytka i coś tam jeszcze. Na innych stołach sałatki i surówki. Obok różnego rodzaju napoje mleczne i izotoniczne. Ciasta i przekąski. Pieczenie i ziemniaki. Piwo bezalkoholowe lane non-stop. Dobra wszelakiego w bród, a na dodatek to wszystko w nieograniczonych ilościach. Kto wszedł do namiotu może jeść, aż pęknie.
Spod sufitu hali zwisają flagi narodowe wszystkich uczestników, a z jednej ze ścian przypatrują się jedzącym zwycięzcy z poprzedniego roku.
Rys.2 - start do triathlonu robi olbrzymie wrażenie !
W naszej małej, polskiej grupce poruszenie. Wszyscy wskazują palcami na Leszka Kledzika, który jest tym lekko zaniepokojony, zaskoczony, ale i zadowolony. Oto cena parokrotnego udziału w tej imprezie. Oto cena sławy. Gdy tak siedzi dumny i uśmiechnięty, a my wpatrujemy w niego z podziwem, sytuacja się wyjaśnia. Dwa stoły za nami w strefie vip-ów ucina pogawędkę przy stole super gwiazda tych zawodów Chris McCormick. To jego pokazują palcami i w jego stronę zwracają się obiektywy aparatów fotograficznych. Oto prawdziwa cena sławy.
Przy okazji warto wspomnieć, że pozostali zaproszeni przez organizatora zawodnicy (może oprócz Chrisa) wchodzili wraz z innymi, nierzadko nawet nie wiedzieli, że mają specjalną strefę, więc stali wśród wielu i jedli wśród rzeszy sympatyków i amatorów. Wiele przez to nie stracili. Vip-y dostawały na talerz dokładnie to samo. Może tylko łatwiej było im znaleźć wolne miejsce do siedzenia.
Objedzeni wychodzimy na zakupy, a raczej uzupełnienie sprzętu. Jest w czym wybierać. Tylko te ceny. Sprzęt biegowy wydaje się być tańszy u nas, różne drobiazgi i części zapasowe do roweru – także, ale na przykład pianki i specjalistyczne rowery już są tańsze. No i zawsze można cenę ponegocjować. Krótki przykład? Pianka do pływania, co prawda po testach, ok. 85 euro. Rower za 2500 euro, a kosztował 2000 euro więcej (podobny w Polsce widziałem za 15 tyś.).
Z wypchanymi brzuchami, nasyciwszy oczy dobrem wszelakim i woląc odpocząć niż oglądać występy artystyczne wracamy do miejsc zamieszkania. Trzeba się spakować.
Dzień 2 – sobota – oddawanie sprzętu
Podobnie do dnia wczorajszego rezygnujemy z oficjalnego, porannego treningu pływackiego. Zamiast tego czeka nas oficjalne śniadanie w Greding, gdzie spotykamy się z burmistrzem miasta Josefem Schneiderem i szefem miejscowego klubu triatlonowego Maxem Dornerem. Nie brakuje też miejscowych triatlonistów.
Słowo wyjaśnienia należy się czytelnikowi co robiliśmy w Greding oprócz spożywania śniadania. Oglądaliśmy miasteczko słynące nie tylko z historii, ale też i z Góry Kalwaryjskiej (Kalvarienberg), długiego, o 10% nachyleniu, podjazdu, gdzie lokalna społeczność postanowiła szczególnie gorąco kibicować nie tylko wszystkim zawodnikom, ale także startującym Polakom. Tak właśnie wygląda przyjaźń niemiecko-polska widziana i tworona przez zwykłych ludzi, a nie polityków i media. Ale to tak na marginesie.
Po przemiłym przyjęciu i pamiątkowych zdjęciach. Nadchodzi najważniejszy moment dnia. Oddawanie sprzętu w depozyt.
Do wydzielonej strefy wchodzą zawodnicy (pomarańczowa bransoletka) z rowerem i założonym kaskiem oraz rzeczami biegowymi. Po dokładnej kontroli roweru oraz atestu i dopasowania kasku już nie będą mogli niczego dołożyć. Każdy błąd pakowania, pomylenie kolorów worków skutkować może niemożnością kontynuowania wyścigu. Dlatego każdy jeszcze raz przed wejściem dokładnie sprawdza zawartość worków i oznaczający je kolor.
Po kontroli należy już tylko w przeznaczonym do tego miejscu ustawić swój rower przykrywszy go na noc foliowym workiem.
Rys.3 - woda już za plecami - czas na rower
Wieczór pozostaje na rozmyślania i swobodne rozmowy. Już jest za późno na tysiące dobrych rad. Ile może przyjąć wiadomości ktoś, kto niedługo spędzi może ponad 12 godzin na trasie pierwszy raz w życiu? Ile z nich zapamięta? Jedną, góra dwie. I na tylu poprzestajemy.
Dzień 3 – niedziela – zawody
Oj działo się, działo. Przede wszystkim zawodnicy już o 4.00 mieli pobudkę. Musieli być odpowiedni wcześniej w wyznaczonej strefie i na dodatek przejść opisywanie, czyli pozwolić opisać siebie numerem na ciele (ramię) oraz kategorią wiekową (łydka).
Kibice w tym czasie leżą jeszcze w łóżkach. Mogą pozwolić sobie na o 1 godzinę dłuższy sen. Potem także trzeba wstawać i szybko ruszać, by znaleźć sobie takie miejsce, z którego można by cokolwiek zobaczyć.
Jest to na tyle ważne zdanie, że powtórzę je: potem także trzeba wstawać i szybko ruszać, by znaleźć sobie takie miejsce, z którego można by cokolwiek zobaczyć. To nie przesada. Kibicowanie może uchodzić za sportową dyscyplinę złożoną z następujących konkurencji: zajmowanie dobrego miejsca i utrzymanie go, wzniecanie dopingowej wrzawy, przemieszczanie się z miejsca na miejsce celem jak najpełniejszego oglądnięcia zawodów.
Dochodząc do pierwszego możliwego miejsca zajmujemy go. Nie jest świetne, ale dobre. Zresztą po chwili i tak nie warto szukać innego. Odejście znaczyłoby rezygnację w ogóle z możliwości zobaczenia czegokolwiek. Czekamy na start elity o 6.20. Potem dłuższa przerwa i kandydaci na mistrzów Niemiec, potem grupy 250-osobowe co 5 minut. Na końcu sztafety.
Gdy elita rusza na trasę rowerową połowa uczestników jeszcze czeka na wejście do wody. Rozpoczyna się kolarski wyścig. Mógłbym opowiedzieć o walce czołówki na trasie, o samej trasie – trudnych podjazdach i wymagających zjazdach, albo o dopingu kibiców, który trwał w różnych miejscach 90-kilometrowej pętli. Mógłbym, ale nie opiszę. To subiektywne doznanie, które każdy powinien doświadczyć sam. Pozostawiam je do odkrycia miłośnikom i pasjonatom sportu oraz zostawiam pole do popisu uczestnikom, których relacje powinny się też wkrótce pojawić.
Odnalezienie przyjaciół w kolorowym peletonie graniczy z cudem, ale i tutaj organizator służy pomocą. Są punkty informacyjne, gdzie każdy może podejść i podać numer zawodnika, a w zamian otrzymuje informację, na którym punkcie kontrolnym ostatnio był złapany. Pozwala to chociaż „z grubsza” zlokalizować położenia wybranego uczestnika, a cząstkowe wyniki na bieżąco spływają do internetu.
Podczas jazdy na rowerze widać sens puszczania grup. Przede wszystkim wpływa na to przepustowość drogi oraz widowiskowość konkurencji. Przez parę godzin barwna karuzela się kręci. Nie ma przerw, dłużyzn, oczekiwania. Ciągle ktoś jedzie. Ciągle komuś trzeba krzyczeć i kręcić „kręciołami”.
Tu należy zrobić ukłon w stronę sponsora, firmy Quelle, która rozdała na całej trasie i wszelkich miejscach pobytu mnóstwo wszczynających hałas gadżetów oraz czapeczek. Mnóstwo, czyli kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt tysięcy.
Rys.4 - wspinaczka na 2 kołach...
A propos czapeczek warto nadmienić kilka słów o pogodzie, która jeszcze w sobotę była kapryśna aż nadto. Padały deszcze i wiał mocny wiatr spieniający wodę w kanale. W dzień startu było ciepło, słonecznie i nie wiało. Komu dziękować?
Po 180 kilometrów jazdy na rowerze rozpoczyna się bieg. Maraton. Tylko maraton. Tu muszę się poskarżyć na organizatora, który nie wydzielił trasy biegaczom, a w wielu miejscach, gdzie to zrobił było to po prostu lekceważone przez kibiców poruszających się peletonami na rowerach. Niestety dochodziło do kolizji biegacz-rowerzysta, a także rowerzysta-rowerzysta. Szkoda.
Za to na sam koniec, gdy już biegło się wytaśmowaną ulicą, na której słyszało się ryczące głośniki z mety, gdy wbiegało się na zaimprowizowany stadion kibice już nie przeszkadzali. Stali za barierkami z kręciołami, gwizdkami, trąbkami, robiąc zdjęcia i klaszcząc w dłonie. Kilometrowy szpaler ludzi zakończony paruset metrami niebieskiego chodnika doprowadzającego do mety z zegarem. I to co się rzucało w oczy, to brak pośpiechu. To nie maraton, gdzie wycieńczeni do granic możliwości biegacze walczą o każdą sekundę, to triatlon na długim dystansie, gdzie można i trzeba napawać się zwycięstwem ukończenia dystansu. Całych 226-ciu kilometrów.
I doprawdy nie wiem kto jest bardziej w tym momencie wzruszony. Czy chrypiący, klaszczący i zagrzewający kibice, czy zawodnicy, którym odwodnienie odbiera możność płakania ze szczęścia.
Chciałoby się zakrzyknąć czerpiąc z osławionej legendy maratońskiego posłańca: „radujcie się! Wasze jest zwycięstwo!”, ale wzruszenie dusi gardło. Pozostaje klaskanie i chowanie łez za aparatem robiącym zdjęcia.
Dzień 4 – poniedziałek – dekoracja
Oczywiście sama walka na dystansie to nie wszystko. Wczorajszy dzień obfitował jeszcze w masaże, kroplówki, kąpiele i odbieranie sprzętu oraz powrót do domu. Część wracała do codzienności, wielu pozostało, by zobaczyć najlepszych.
I znowu jesteśmy w Roth. Wczorajsi bohaterowie dumnie obnoszą się w koszulce z napisem „finisher 2007”. Idziemy do znanego nam z pasta party namiotu. Dzisiaj wpuszczają wszystkich bez sprawdzania.
Rys.5 - i biegowy finisz
Na tablicach wiszą wyniki, wolontariusze rozdają każdemu z uczestników zdjęcia z ostatniej prostej. Wydawane jest śniadanie. Przypomina to pasta party, czyli każdemu do wyboru, do koloru i do woli. Od bułki i precla, aż po ciasto i mleko. A potem... potem zaczyna się festiwal dekoracji i nagradzania.
Najlepsze sztafety, mistrzowie Niemiec, mistrzowie grup wiekowych, strażacy, niewidomy i jego przewodnik, aż do oczekiwanej dekoracji najlepszej dziesiątki żeńskiej i męskiej. I gdy na scenie są już najlepsi, gdy Yvonne Van Vlerken i Chris McCormack uśmiechają się do wszystkich następuje odsłonięcie wielkich posterów i z przeciwległych ścian hali patrzą na nas i na siebie olbrzymie sylwetki finiszujących zeszłorocznych zwycięzców i tegorocznych (!).
Padają ostatnie słowa ze sceny. To już ostanie wypowiedzi i wywiady. Podsumowanie i zaproszenie na rok 2008 wraz z informacją, że już w tym momencie jest ponad 500 zgłoszeń. Na sali nie milkną brawa, a gdy wreszcie wszystko cichnie, powoli wszyscy się rozchodzą. Triatlon w Roth skończył się.
Wiecie co zostaje na sam koniec? Smutek i zazdrość. Smutek, bo skończyła się wspaniała impreza, której było się uczestnikiem, zazdrość bo za tydzień, gdzieś w Europie ten spektakl się powtórzy, ale dla całkiem innych ludzi.
Do zobaczenia za rok.
Yvonne Van Vlerken (NED) W25 00:57:55 04:51:48 02:58:55 08:51:55
Chris McCormack (AUS) M30 00:49:45 04:16:31 02:45:12 07:54:23
Dariusz Sidor
Powyższy tekst dedykuję Polskiemu Związkowi Triatlonu.
|