Nawet gdybym sam układał scenariusz swojego jubileuszowego, pięćdziesiątego maratonu, nie ułożyłbym go tak, jak zrobili to organizatorzy pierwszego maratonu w Luksemburgu. Dotychczas miałem trudności z ustaleniem, który maraton z tych, w których uczestniczyłem miał najlepszą organizację: w Londynie czy w Berlinie. Teraz nie mam już tych wątpliwości – najlepszym maratonem pod względem organizacyjnym był właśnie ten w Luksemburgu.
Rys.1 - Witold Radke - autor artykułu
Luksemburg, stolica Wielkiego Księstwa o tej samej nazwie jest miastem specyficznym, całkowicie różnym od innych stolic europejskich. Składa się on z trzech części: współczesnego miasta we wschodniej dzielnicy, nie odbiegającego od innych miast, pełnego uroku Starego Miasta z katedrą i Pałacem Wielkiego Księcia w części zachodniej oraz z rozłożonej na wzgórzach w północnej części ultranowoczesnej dzielnicy wieżowców, w których mieszczą się biura Parlamentu europejskiego. W tej ostatniej części znajduje się również ogromna, zbudowana na miarę dwudziestego pierwszego wieku hala sportowo – widowiskowa „Cocque”; to w niej właśnie mieściło się biuro i całe zaplecze maratonu.
Tym, co zdecydowanie odróżnia Luksemburg od innych stolic jest olbrzymi parów oddzielający część starą od współczesnej, szerokości około 300 m. i głębokości około 40 m., okalający ze wszystkich stron stare miasto. Zbocze parowu od strony starego miasta obudowane jest murem obronnym, w którym znajduje się cały ciąg lochów, kazamat i strzelnic, które sprawiały, że przez wieki Luksemburg był niezdobytą twierdzą – i chyba dlatego, mimo burzliwych dziejów historii, zachował swoją niepodległość.
Nad parowem przerzucone są mosty łączące stare miasto z nowymi dzielnicami. Po tych mostach przebiegaliśmy kilkakrotnie podczas maratonu. Z ich przęseł roztaczała się wspaniała panorama blanków i baszt obronnych oraz wież kościołów.
Miasto Luksemburg już znałem, gdyż zwiedziłem je kilka lat temu w czasie startu w maratonie w Echternach. Tak więc teraz udałem się sam po przyjeździe do centrum maratonu w hali „Cocque”. Z plakatów rozlepianych wokół hali szczerzyła zęby charakterystyczna paszcza lwa, herbu banku ING, który był głównym sponsorem maratonu. Widać, że bankowcy z ING zwietrzyli pieniądze, które może przynieść dobrze zorganizowany maraton. ING jest również głównym sponsorem maratonów w Brukseli, Amsterdamie i przede wszystkim w Nowym Jorku. Ale żeby czerpać pieniądze z maratonu trzeba je najpierw w niego włożyć. I tutaj właśnie, od samego początku, tj. od momentu pobierania numeru startowego było te włożone pieniądze widać.
Każdy maratończyk wie, ile czasu trzeba nieraz stać w kolejkach w biurze maratonu w czasie rejestracji i pobierania numerów startowych. Tutaj w Luksemburgu, mimo kilku tysięcy startujących, kolejki nie było wcale. Po prostu, za rzędem stolików z oznaczonymi po 100 numerów boksami, stało zawsze więcej obsługujących dziewcząt niż zdołało się zgromadzić jednocześnie po drugiej stronie maratończyków. Oczywiście każdy przedstawiał otrzymane uprzednio pocztą potwierdzenie zgłoszenia i natychmiast otrzymywał numer startowy z chipem. O dobrej organizacji świadczą nie tylko rzeczy ważne, świadczą o niej może jeszcze bardziej rzeczy na pozór drugoplanowe. Wszyscy znają nerwowo-drepczące stanie w tasiemcowej kolejce do kabin WC przed startem maratonu.
W Luksemburgu do kabin po raz pierwszy nie widziałem żadnej kolejki, przy czym duża ich część stała pusta. Jednak ciąg kabin był niesłychanie długi – jego końca w ulicy na zapleczu hali po prostu nie było widać.
Start maratonu znajdował się na szerokiej ulicy przed głównym wejściem do hali. Wokół już gromadziły się tłumy ludzi zaopatrzonych przez organizatorów w długie, kiszkowate balony. Uderzanie nimi o siebie w czasie przebiegania maratończyków dawało niesamowity efekt zastępując klaskanie. Bezpośrednio po starcie, gdy tłum biegaczy jest największy, maratońska rzeka została skierowana na najszersze koryto, którym była podmiejska autostrada. Nie oddaliliśmy się jednak zbyt daleko od hali „Cocque”. Po trzech kilometrach był nawrót i znów biegliśmy w jej kierunku. Aż do dziesiątego kilometra właśnie hala „Cocque” była centralną osią, wokół której kręciła się maratońska karuzela. Wszystkie ulice wokół hali oblepione były kibicami wyposażonymi we wspomniane klaskające balony, W kilku punktach wokół hali rozmieszczone były orkiestry dęte i zespoły perkusyjne. Kuso odziane panienki wybijały wściekły rytm na werblach, bębenkach i tamburynach, zmuszając niejako biegaczy do wydłużenia kroku i szybszego przebierania nogami.
Wreszcie po 10 kilometrach, znacznie już rozciągnięty wąż maratończyków opuścił okolicę hali i udał się na penetrację pozostałych dzielnic Luksemburga. Ze względu na stosunkowo mały obszar stolicy, trasa maratonu siłą rzeczy musiała być tak prowadzona, by część ulic wykorzystywać dwukrotnie. Tak więc często panował na szerokich arteriach dwustronny ruch biegaczy. Przed nawrotem na takiej ulicy z zazdrością spoglądało się na przemykającą czołówkę i tych, którzy biegli szybciej, po nawrocie natomiast z satysfakcją na tych, którzy biegli wolniej i stanowili ogon kolorowego węża. Właśnie w okolicy 10 kilometra biegłem po nawrocie obserwując niekończącą się rzeszę biegaczy po drugiej ulicy, gdy usłyszałem okrzyk „Helo Witold”.
Wśród ciągle jeszcze gęstego tłumu zawodników po przeciwnej stronie jezdni dostrzegłem wyciągniętą w górę w geście pozdrowienia rękę. To mój przyjaciel z Londynu – Ted Łańcucki witał mnie w trasie maratonu. Umówiliśmy się uprzednio na spotkanie w hali „Cocque” przed maratonem lub w hotelu po maratonie. W hali nasze drogi się rozminęły, teraz zaś, w czasie biegu, nie wiem w jaki sposób Ted mnie wypatrzył. Opowiadał mi potem, że wypatrywał białej czapeczki (w takiej biegam) i w końcu mnie dostrzegł. Pobiegłem uradowany dalej dziwiąc się jego spostrzegawczości i rozmyślając, jak bardzo maraton zbliża ludzi z najdalszych nawet zakątków Europy. Tymczasem wbiegliśmy na wzgórze Kirchberg, gdzie strzelały w górę przeszklone wieżowce Centrum Europejskiego.
Parę minut kluczyliśmy między nimi niczym po podmiejskim osiedlu, pozdrawiani z okien i balkonów przez zatrudnionych tam urzędników, by udać się następnie na „zwiedzanie” kolejnych dzielnic Luksemburga. Jednak, jak zwykle w maratonach bywa, w miarę jak mijały kolejne kilometry, narastało coraz bardziej zmęczenie, a malało zainteresowanie walorami krajobrazowymi trasy. Jeszcze tylko. Gdy zbliżaliśmy się do kolejnej, wybijającej rytm orkiestry, nogi same, bez udziału woli dostrajały się do tego rytmu. Krok wtedy nabierał sprężystości, by wkrótce potem jeszcze bardziej oklapnąć. Organizator jednak wytyczył trasę maratonu po mistrzowsku. Kiedy minęliśmy tabliczkę z oznakowaniem 34 kilometra, gdy zmęczenie i zniechęcenie sięgało już zenitu, gdy porażała strachem ogromna ilość ośmiu kilometrów pozostałych do pokonania – wbiegliśmy wreszcie w uliczki Starego Miasta.
Są one zawsze wypełnione turystami z całego świata, wyposażonymi w aparaty fotograficzne i kamery (brylują w tym zwłaszcza Japończycy). Teraz prawie wszyscy turyści przerwali zwiedzanie. Wypełnili po obu stronach i tak już wąskie uliczki: krzyczeli, wyciągali ręce by „przybić piątkę” i strzelali fleszami aparatów. Biegliśmy teraz wśród nich rozciągniętym wężem, gdyż wśród gęstych szpalerów powstała najwyżej dwumetrowej szerokości ścieżka. Jak można było w takiej atmosferze odczuwać ból lub zmęczenie. Każdy zawodnik prostował się mimo woli i wydłużał krok, by stać się bardziej podobnym do biegacza, a nie do politowania godnej ofiary. Kilkukrotnie, różnymi uliczkami przecinaliśmy Starówkę – trzykrotnie z różnych stron obiegaliśmy Katedrę Notre Dame, a dwa razy przebiegaliśmy też pod oknami Grand Ducal Palace (Pałac Wielkiego Księcia).
Nawet wartownik, który stale prezentuje broń przed wejściem do pałacu i stanowi atrakcję dla turystów, teraz gdzieś zniknął, zdając sobie sprawę, że teraz nie on jest tu bohaterem. W takiej to atmosferze, chyba po raz pierwszy w czasie maratonu zapomniałem o udrękach trzydziestego piątego kilometra. Wkrótce jednak opuściliśmy najstarszą dzielnicę stolicy, z jej krętymi uliczkami i znowu, biegnąc szeroką arterią zmierzaliśmy w kierunku hali Cocque. Nie wypatrywałem już teraz tabliczek z oznakowaniem kilometrów (pomaga to nieraz w psychice, gdyż kilometry jakby szybciej mijają) koncentrując się na mijaniu kolejnych zawodników. Na wąskich uliczkach Starego Miasta było to bardzo utrudnione. Teraz, gdy „pachniało” już metą, mogłem sięgnąć do resztek energii pozostałej jeszcze w zakamarkach ciała. Od bardzo dawna nikt mnie już nie wyprzedzał, jakież więc było moje zdziwienie, gdy z prawej strony przesunęła się raźnym krokiem sylwetka dziewczyny w różowej koszulce i z wolna, ale nieubłaganie oddalała się ode mnie.
Ogarnęła mnie sportowa złość i postanowiłem nie poddać się i nie sprzedać tak łatwo swojej skóry. Tak więc zebrałem się w sobie i nie pozwoliłem, by dystans między nami urósł do odległości większej niż 20 m. Przez pewien czas odległość ta utrzymywała się, a potem, gdy chwilowy kryzys minął, zaczęła się zmniejszać najpierw po centymetrze, a potem coraz prędzej. Wreszcie niedaleko Cocque dopadłem dziewczynę i wyprzedziłem ją wdzięczny, że uatrakcyjniła mi ostatnie kilometry biegu. Tymczasem zgromadzone wokół hali tłumy zaczęły rzednąć, a ja, teraz już samotnie znowu zacząłem się oddalać od bliskiej już wydawałoby się mety. W atmosferze walki przegapiłem ostatnie tabliczki z oznakowaniem kilometrów, nie spoglądając też na zegarek (nigdy tego w końcówce nie robię).
W zasięgu wzroku przed sobą nie widziałem teraz żadnych konkuterntów. Tylko po drugim paśmie jezdni przesuwali się resztkami sił wyczerpani do cna biegacze. Poruszali się wolniej ode mnie, a więc byli za mną (tak sądziłem), jednak ich ruch odbywał się w kierunku przeciwnym do mojego. Oni biegli w kierunku mety, ja zaś od niej się oddalałem! Gdy sobie to uświadomiłem, ogarnęło mnie przerażenie. Pomyliłem trasę! Kiedy człowiek ma za sobą 40 kilometrów mordęgi, nie tylko mięśnie są wyczerpane. Zmęczony jest także mózg – pracuje wolniej, a wytwarzane przez niego myśli są nieraz niedorzeczne. Gdy doszedłem do wniosku, że w jakiś sposób pomyliłem trasę, zakiełkowała w mym skołatanym mózgu właśnie taka niedorzeczna myśl. Muszę przejść przez barierkę oddzielającą dwa pasy jezdni i wmieszać się w zawodników, którzy zmierzają już w stronę mety. Na szczęście zanim to zrobiłem błysnęła mi inna myśl – obejrzyj się za siebie. Gdy to zrobiłem, ujrzałem w odległości pięćdziesięciu metrów za sobą różową koszulkę.
Zwolniłem więc prawie stając i zaczekałem na swoją niedawną konkurentkę. Za nią zobaczyłem też innych zawodników. Uspokoiłem się więc nieco, dałem się wyprzedzić i biegnąc teraz za nią wyczekiwałem upragnionego nawrotu. Wreszcie dostrzegłem go. W poprzek jezdni stał szpaler porządkowych w odblaskowych kamizelkach i kierował zawodników na przeciwległy pas, który prowadził już na pewno do końca. Tak więc uspokoiłem się całkowicie, połknąłem różową koszulkę i pomknąłem do mety. Już z daleka dostrzegłem bramę z napisem „1 km”. Postanowiłem po jej minięciu rozpocząć finisz, gdyż czułem, że jeszcze tyle rezerw mi zostało. Minąłem więc bramę, która krzyczała wprost, że już niedługo koniec i ... za bramą znowu szpaler porządkowych i skręt pod ostrym kątem w ulicę w prawo. Skręciłem więc i oniemiałem z zachwytu. Po obydwu stronach szerokiej ulicy, jak okiem sięgnąć, ustawione były dwa rzędy zapalonych lampek oliwnych w odległości półtora metra od drugiej. Start maratonu miał miejsce o godz. 15,00. Ta jedna rzecz początkowo mi się nie podobała. Teraz wiedziałem już dlaczego. To nie był wymysł organizatora, tu można było poznać genialnego reżysera widowiska.
Było już szarawo. Zacierały się kontury drzew po obydwu stronach ulicy i sylwetki stojących tam kibiców. Przede mną, prosto jak strzelił, ciągnął się wytyczony lampkami oliwnymi, niczym pas startowy lotniska ostatni kilometr maratonu. Wpadłem w euforię. Sięgnąłem po te ostatnie rezerwy i mknąłem środkiem oświetlonego pasa, a do tyłu umykały kolejne lampki i przesuwały się cienie mijanych maratończyków. Zniknął gdzieś ból mięśni i zmęczenie. Wydawało mi się, że mógłbym tak biec bez końca. Teraz już wcale nie pragnąłem mety, chciałem tylko biec dalej i dalej. Wszystko jednak, więc i maraton musi się kiedyś skończyć. Coraz bardziej skracały się rzędy światełek, a za nimi była już tylko meta. Zwróciłem wzrok ku górze by zerknąć na cyfry zegara, lecz zegara nie było, bramy triumfalnej, ani mety też nie. Za ostatnimi lampkami był jeszcze jeden skręt w prawo, w wąską uliczkę. Skręciłem więc zdezorientowany, zrobiłem kilkanaście kroków i nagle znalazłem się na tartanowej bieżni w ogromnej hali Cocque.
Z wypełnionych trybun niósł się ogłuszający doping widzów. Trybuny pogrążone były w półmroku, gdyż nieliczne boczne światła były przytłumione. Bieżnię zaś jaskrawym światłem oświetlał zawieszony u sufitu hali reflektor. Krąg światła rzucany przez niego na bieżnię był ruchomy i przesuwał się wraz z objętym przez niego zawodnikiem. Biegłem więc w tym świetlistym kręgu ostatnie sto dziewięćdziesiąt pięć metrów maratonu oszołomiony, zachwycony, triumfujący. I nie byłem już ponad sześćdziesięcioletnim emerytem, nie byłem już joggerem biegającym dla zdrowia i satysfakcji. Byłem prawdziwym biegaczem i jako zwycięzca zbliżałem się do mety tego cudownego maratonu. Z głośników natomiast poganiał mnie rozentuzjazmowany głos spikera: WITOLD FROM POLAND
Na każdym numerze startowym, oprócz nazwy głównego sponsora ING, znajdowało się imię zawodnika. Miało to na celu jeszcze bardziej zintegrować maratońską brać. Teraz zaś, na mecie posłużyło spikerowi do jakże miłej prezentacji mijających metę kolejnych zawodników. Za metą były tylko medale, folia ochronna i butelka wody mineralnej, a także stanowisko lekarskie do udzielania pierwszej pomocy. W innym sektorze hali natomiast, mieścił się bufet dla zawodników ze stertami owoców, słodyczy i najrozmaitszych napojów. Wszyscy znają bolączkę prawie wszystkich biegów w Polsce – albo brak warunków do mycia, albo kąpiel pod zimnym prysznicem.
W hali Cocque dla zawodników oddana była pływalnia z podgrzewaną wodą. Po kąpieli i masażu udałem się z powrotem do centrum hali na spotkanie Teda. Na niego jednak też widocznie podziałała pozytywnie atmosfera tego maratonu, gdyż ukończył go znacznie wcześniej niż się spodziewaliśmy. Spotkaliśmy się więc tylko na trasie i dopiero na drugi dzień w hotelu. Tymczasem zbliżyła się już północ do swojego hotelu miałem około 6 kilometrów. Obawiałem się, czynie będę ich musiał dołożyć do już pokonanych 42.
Wyszedłem przed halę powątpiewając, czy będą jeszcze kursować jakieś autobusy, spotkało mnie jednak kolejne, jakże miłe zaskoczenie: oto na plac przed halą podjeżdżały specjalne autokary rozwożące zawodników i kibiców do różnych punktów Luksemburga. Tak więc organizator pomyślał o wszystkim. Zorganizował wszystko (i to jak) od początku do końca, od A do Z.
Powiedzcie więc sami, czy mógłbym sobie wymarzyć wspanialszy jubileusz?
Również komunikat końcowy z maratonu wykonany był z wyjątkową perfekcją. Zawierał m.in. międzyczasy na 10 kilometrze i na półmetku oraz miejsca po tych odcinkach, jakie zajmowali poszczególni zawodnicy. Aby nie być gołosłownym odnośnie mijanych przeze mnie zawodników w końcowej fazie biegu podam, że po 10 kilometrach miałem 500 –ten miejsce, po półmetku 485 –te. Na mecie byłem 359, tak więc w drugiej części dystansu wyprzedziłem 126 zawodników. W sumie (maraton, półmaraton i modne ostatnio sztafety) wystartowało około 6000 zawodników, z tego w maratonie około 2600. Zwyciężył Kohil Kamel z Dzibutu w czasie 2.17.07. Na 9 –tym miejscu uplasował się Marian Ryzak z Gorlic w czasie 2.44.53. Ja z czasem 3.34.04 zająłem jak wspomniałem 359 miejsce w klasyfikacji generalnej i II w kategorii wiekowej M.-60.
|