2017-11-21
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 35 ATHENS MARATHON THE AUTHENTIC (czytano: 1220 razy)
Biegi maratońskie są obecne w moim życiu od dawna. Pierwszy bieg na tym dystansie ukończyłem w Warszawie w 1990 roku. Praktycznie każdego roku pokonuję 2-3 maratońskie dystanse, kierując się starymi zasadami, że większa ich ilość może bardziej zaszkodzić zdrowiu niż przynieść satysfakcję i zadowolenie. Początkowo startowałem jedynie w kraju. Z czasem udawało mi się wyjeżdżać poza granice ojczyzny. Wraz z wkroczeniem w kategorię wiekową +50 , przekroczyłem liczbę 26 sezonów biegowych. Start w miejscowości Maraton i bieg do Aten po historycznej trasie stał się oczywistym celem.
Zapisy na tę imprezę były stosunkowo łatwe, choć to w końcu historyczna trasa. Z roku na rok jest coraz bardziej oblegana, ale jeszcze nie na tyle, by mieć problem z zapisaniem się. Przedziały cenowe pakietów plasowały się na poziomie 30, 45 i 100 euro. Potem standardowo znalazłem bilety lotnicze do Aten oraz nocleg. Pozostało już tylko jak najlepiej przygotować się na wyczekiwane spotkanie z historycznym wydarzeniem. Nie minął jednak nawet miesiąc od załatwienia formalności, a spotkała mnie przykra przygoda, która niemalże przekreśliła start w stolicy Grecji…
Doznałem złamania kostki bocznej prawej goleni. Do startu pozostało 5 miesięcy, ale kontuzja od samego początku wydawała się być poważną. Na tyle, że szybko zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle będę w stanie znaleźć się na starcie imprezy.
W połowie sierpnia, zaraz po zdjęciu gipsu, rozpoczęła się rozpaczliwa walka o powrót do zdrowia. Prawdę mówiąc moją jedyną nadzieją, że wszystko skończy się w miarę pomyślnie, był limit czasu biegu - 8,5 godziny, by dotrzeć do mety.
Na szczęście w moim bliskim otoczeniu znalazło się kilku fachowców od fizjoterapii. Dzięki ich pracy nade mną, a także odpowiednim wskazówkom, szło zdecydowanie lepiej z rekonwalescencją. Byli też moimi motywatorami, bo zapewniali mnie, że dam radę ukończyć maraton w Atenach.
Zaryzykowałem i podjąłem rękawicę, jaką rzucił mi przekorny los. Żmudna praca rehabilitacyjna polegała na usprawnieniu stawu skokowego po sześciu tygodniach spędzonych w gipsie. Nie była to sprawa ani łatwa, ani bezbolesna.
Czas uciekał nieubłaganie. Im było bliżej do startu, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że wystartuję zupełnie nieprzygotowany. Wiedziałem, że to szaleństwo, ale pokusa pokonania historycznej trasy była zbyt wielka.
W listopadzie wchodziłem na pokład samolotu do Aten, który był wypełniony maratończykami. Muszę przyznać szczerze, że robiłem to niepewnym krokiem. W sobotę, dzień przed startem, w biurze odbierałem pakiet. Było bardzo tłoczno. O ile numer odebrałem dość szybko, o tyle, by uzyskać pamiątkową koszulkę, potrzeba anielskiej cierpliwości. Takiego zamieszania nie doświadczyłem już dawno.
W niedzielę trzeba było wstać bardzo wcześnie. O 5 rano byłem już na nogach. Następnie trzeba było dostać się do punktu, gdzie zostały podstawione (ku mojemu zdziwieniu) luksusowe autokary. To one zabrały wszystkich zawodników na start w miejscowości Maraton. Gdy ruszaliśmy było jeszcze ciemno. Pierwsze promyki słońca zaczęły się przebijać w trasie. Zacząłem sobie myśleć, że podróżujemy sobie tak wygodnie, a już niedługo będziemy walczyć ze swoimi słabościami, biegnąć w odwrotnym kierunku. No, szczególnie ja będę walczył…
Start poprzedziła przysięga maratońska. Każdy z uczestników podniósł dłoń do góry i wsłuchiwał się w jej słowa.
Robiło się coraz cieplej. W końcu ruszyliśmy. Pierwsze kilometry były dość łatwe, bo droga była płaska i prosta. Na 5. kilometrze zbiegliśmy, by okrążyć rondo, a następnie powróciliśmy na autostradę do Aten. Dostałem tam gałązkę oliwną, z którą zamierzałem dobiec do samej mety.
O kostce starałem się nie myśleć. Wykonywałem już takie automatyzmy ruchowe, że stopę stawiałem tak, by nie wywoływać bólu. Towarzyszył mi mój kolega Tomek. Starałem trzymać równe tempo biegu. Niedługo potem spotkaliśmy na trasie redaktora Michała z kamerką. Zamieniliśmy ze sobą kilka zdań. W biegu wzięło udział wielu rodaków, bo aż 447 ukończyło wydarzenie.
Na 17. kilometrze zaczęły się moje problemy. Musieliśmy zbiegać ze wzniesienia, a to była dla mnie nieprzyjemna sytuacja. Zwolniłem, bo kostka zaczęła mi porządnie dokuczać. Dodatkowo pojawił się problem z lewym kolanem, które chcąc nie chcąc poważnie przeciążałem.
Tempo spadało, ale do 25. kilometra biegło mi się dość sprawnie. Potem zapadła trudna decyzja, której do tej pory nie podejmowałem w swoich 54. poprzednich maratonach. Zdecydowałem się na 500 metrów marszu i 500 metrów truchtu na zmianę. Wynik był oczywiście sprawą drugorzędną, a nawet trzeciorzędną. Liczyło się tylko zaliczenie tego maratonu.
Po 30. kilometrze trasa naprawdę wiodła już głównie w dół. Po drodze mijaliśmy spore ilości kibiców, punkty żywnościowe i napojowe zaopatrzone były dostatecznie.
Finiszowaliśmy na pięknej i starej arenie Panathinaiko. Stadion gościł igrzyska olimpijskie w 1896 roku, jego trybuny w całości są pokryte marmurem.
Osiągnąłem czas 4 h 50 min. Nie był ważny, ale i tak byłem nim zdziwiony. Najważniejszy był fakt przekroczenia linii mety. Po takich przygodach, jakie mnie spotkały w ostatnich miesiącach, smakowało to wybornie.
Prestiż biegu zaliczanego do World Marathon Majors nie podlega dyskusji. Myślę jednak, że każdy maratończyk powinien dążyć do startu w Grecji. Osobiście bardzo się cieszę ze startu, choć nogi bolały mnie niemiłosiernie. 55. start w życiu, ale wrażenia jak po pierwszym biegu w Warszawie.
Dopełnieniem mojego wyjazdu było tygodniowe zwiedzanie stolicy. Nie mogłem sobie odmówić wejścia na Akropol. Polecam również zobaczyć piękną dzielnicę Plaka oraz wybrać się na wycieczkę na wyspy Zatoki Sarońskiej. Niezwykłe, klimatyczne uliczki, jakie się tam znajdują, były niczym balsam na moje zmęczone i obolałe mięśnie.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |