2020-12-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Wilga Orient po raz szósty (czytano: 1584 razy)
Mimo pandemii i zdecydowanie trudnej sytuacji biegów ulicznych, imprezy na orientację radzą sobie całkiem nieźle. Jedną z przyczyn tej sytuacji jest zapewne ich niska popularność i niewielka liczba startujących, umożliwiająca start interwałowy z 2-3-minutowymi odstępami. Poza tym nie ma ustalonej trasy, więc spotkania uczestników w trakcie zawodów są rzadkie. Najważniejsze jest jednak, że tego typu bieg organizowane są zwykle w lasach i parkach, czyli tam, gdzie nie ma przypadkowych ludzi i zasadniczo biegać można nawet bez maseczek. Efektem jest całkiem bogaty kalendarz imprez w Poznaniu i okolicach.
W kalendarzu tym standardowo na przełomie listopada i grudnia jest Wilga Orient. Lubię tę imprezę, startowałem jak dotąd w każdej edycji, raz sam i czterokrotnie ze znajomymi. Świetny poziom organizacji, ciekawe trasy, sporo punktów, dobra stawka – to tylko kilka z czynników, które corocznie przyciągają mnie na start. W tym roku organizator zawziął się i mimo niekorzystnych warunków prawnych zorganizował tzw. indywidualną aktywność na czas zarazy. Od poprzednich edycji różniło się to brakiem bazy zawodów (w tradycyjnym rozumieniu) i brakiem startu masowego (każdy mógł wystartować w dowolnym momencie weekendu, po odebraniu mapy od organizatora). Ponadto, choć to pewnie było zamierzone samo w sobie, wszystkie trasy niemal w całości przebiegały po terenach leśnych, więc o spotkanie kogokolwiek poza startującymi było trudno.
Korzystając z braku towarzystwa w tym roku, zdecydowałem się na trasę TP50. W tym roku takie trasy idą mi zaskakująco dobrze, na Szadze byłem czwarty, a na Oriento Expresso ósmy, ale z okropnym błędem przy jednym punkcie. Miałem nadzieję na kontynuację tej dobrej passy, choć na liście startowej było sporo świetnych zawodników. Odważny plan był zatem dość prosty – pierwsza dziesiątka. Czasowo chciałem dotrzeć do mety przed zmrokiem. Dobrze by było też się nie gubić, a przynajmniej nie za często. Teren rajdu (Puszcza Notecka) powinien być mi trochę znany z Wielkopolskiej Szybkiej Setki 2010, ale tak naprawdę pamiętałem jednie lasy, piachy i górki. Z opisu trasy wynikało jednak, że ścieżek w Puszczy jest sporo, więc akurat w kwestii orientacji byłem optymistą.
28.11 ok. 7:30 dotarłem na miejsce startu – okolice dawnej stacji doświadczalnej poznańskiego UP. Po krótkim spacerze po okolicy, na którym nie przypomniałem sobie żadnego miejsca z wizyty tam w 2006 roku (moje pierwsze spotkanie z wilkami na żywo), i ogarnięciu się o 7:40 stawiłem się u organizatorów po mapę i kartę startową. Nadal na TP50 czuję się początkujący, więc ujrzawszy tę wielką liczbę oraz mnogość punktów na mapie strapiłem się i podsumowałem swój stan emocjonalny krótkim słowem: "daleko". Organizatorka pocieszała, że wszystko biegnie w lasach, ale nie do końca to pomogło. Za to post factum stwierdzam, że miała rację – lekko licząc z 90% trasy zrobiłem w lesie (wliczając w to też małe polanki, wycinki i przecinki).
Zgodnie z regulaminem miałem wystartować max. 3 minuty po otrzymaniu mapy, ale chyba przeoczyłem ten moment i ruszyłem minutę później. Na początek wybrałem punkty na wschodzie, zaliczając je w, jak mi się wydawało, jedynej sensownej kolejności, tj. 19-18-17-15-14-2 (wariant optymalny przewiduje jednak inny przebieg). Przed dobiegiem do pierwszego PK stwierdziłem, że jest chłodno, i naciągnąłem rękawy na palce, przez co nie miałem bieżącego dostępu do zegarka. Spontanicznie postanowiłem przebiec cały dystans bez sprawdzania czasu, tempa, tętna i dystansu, i biec na samopoczucie. Wcześniej już wiedziałem, że także telefon biorę tylko na wszelki wypadek i nie chcę do niego zaglądać. W trakcie zawodów byłem więc sam na sam z mapą, kompasem i lasem.
Pierwsze cztery punkty znalazły się gładko: PK19 w rogu wycinki, PK18 na szczycie wzniesienia, PK17 między dwoma górkami i PK15 na małym wyniesieniu. Mnogość ścieżek skłaniała do korzystania z nich, choć las był dość dobrze przebieżny i zdarzało mi się biec na azymut. Ogólnie więc tempo było niezłe i wkrótce się porządnie rozgrzałem.
Pierwsze problemy miałem przy kolejnych dwóch punktach. O ile w przypadku PK14 (brzeg rzeki) po prostu zgubiłem ścieżkę i musiałem się przedzierać przez jakieś zarośla, o tyle z PK2 (również brzeg rzeki) popełniłem dziwny błąd. Zobaczywszy punkt za zakolem rozpocząłem nieco szybszy trucht w jego kierunku, ale przez zarośla zgubiłem go z oczu. Gdy dotarłem do miejsca, w którym spodziewałem się lampionu, nic nie znalazłem. Zwątpiłem trochę, i zastanawiałem się, czy może przewidziało mi się coś wcześniej. Na szczęście, wracając kilkanaście metrów na wschód zauważyłem lampion w dole, tuż przy wodzie. Po prostu biegnąc lasem go nie widziałem, bo przesłaniała go skarpa.
Po dwójce przyszedł czas na pierwszą mapę do BnO, gdzie punktów było sporo i trzeba było je jakoś sensownie poukładać, zostawiając jeszcze część na powrót. Pierwotnie myślałem o kolejności 5-4-3-10 i reszcie na powrót, ale jakoś spontanicznie z PK5 (dołek) ruszyłem na PK1 (skrzyżowania przecinek), mijając po drodze uczestniczkę, którą po akcencie uznałem za Czeszkę. Zresztą bardzo mnie ciekawi, skąd w tych zawodach tak liczne grono zawodników z Czech... Z PK1 rozciągał się widok na budowany zamek w Stobnicy, sławny na całą Polskę. Trzeba przyznać, że robi wrażenie. Ciekaw jestem, jakie są plany z nim związane.
Wybiegając z PK1 na przełaj o coś się potknąłem i zrobiłem fikołka, na szczęście bez strat materialnych (kamelbak wytrzymał mój ciężar). Dalej planowałem biec drogą naokoło do PK6 (siodło), ale dobiegłszy do niej i ujrzawszy wyraźny grzbiet na północy stwierdziłem, że szybciej będzie udać się do lampionu tym grzbietem na przełaj. Faktycznie las był świetnie przebieżny, z wyjątkiem fragmentu świeżo po wycince.
Kolejny PK (8 – koniec rowu) znalazł się łatwo, choć nie lubię tego typu punktów (szukać rowów/dołów w lesie...). PK10 (grupa drzew) był położony nad małym jeziorkiem, bardzo ładne wizualnie miejsce.
Biegnąc na PK4 (obiekt specjalny – na miejscu okazał się być drewnianą toaletą) minąłem znak zakazu wstępu z powodu wycinki. Biegnąc zastanawiałem się, czy takie sytuacje zostały uwzględnione przez organizatora lub LP (dające wszak zgodę na imprezę na tym terenie), ale po chwili zorientowałem się, że już jestem niemal przy punkcie i bez sensu jest o tym rozmyślać. Wspiąłem się po stoku w kierunku wieży, przy której stała rzeczona chatka. Podbiłem się i poleciałem wariantem drogowym ku PK3 (dołek w młodniku). Ten znalazłem łatwo i poleciałem dalej ku PK13 (skrzyżowanie przecinek, punkt z wodą), podjadając po drodze pierwszego wafelka.
Pomiędzy obiema mapami BnO było rozrzuconych 6 punktów. O ile byłem pewien, że trzynastkę zaliczę od razu po pierwszej mapie, to już resztę musiałem jakoś sensownie rozplanować. Ostatecznie postanowiłem pobiec na PK22, 24 i 25, a resztę zrobić wracając. Ścieżek nadal było mnóstwo, więc wybierałem bezpieczne warianty, ścinając na przełaj dopiero w pobliżu punktów. Mały błąd popełniłem przy PK22 (dołek), bo skręciłem, jak się później okazało, o jedną przecinkę za wcześnie. Trochę zaniepokojony doszedłem do większej drogi i znalazłem się w rogu wycinki. Były dwie możliwości: albo byłem jakieś sto metrów przed przecinką z punktem, albo sto metrów za nią. W ogóle nie uwzględniłem widocznej na mapie poziomicy, która by z pewnością pomogła w lokalizacji, i zamiast tego poszedłem na wyczucie na zachód, co okazało się dobrym wyborem – po chwili ujrzałem człowieka, z czego wywnioskowałem pozycję lampionu. Po podbiciu się ruszyłem długą prostą do PK24 (gęstwina), robiąc po drodze najlepszy kilometr tego dnia. Ten i kolejny punkt (PK25 – granica kultur) weszły gładko.
Podczas takiego biegania na orientację po głowie krążą różne myśli, czasem mniej, czasem bardziej mądre. Tym razem ciągle leciała mi w głowie piosenka "Dyzma" Elektrycznych Gitar, słuchałem jej podczas dojazdu na zawody. Po pewnym czasie miałem jej dość, ale nie było jak jej się pozbyć. Zaskakująco męcząca przypadłość...
Po zaliczeniu PK25 trzeba było przejść na mapę topograficzną. Ciekawiło mnie, co to takiego, bo z innych imprez tego typu mapy nie kojarzyłem. Okazało się, że to całkiem przyjemna, choć nieco mało mówiąca mapa, przedstawiająca świetnie ścieżki, wycinki i poziomice, ale już nie typ roślinności czy wód. Teren z tej mapy był dość ciężki, bo bogaty w górki, i to dość poważne. PK33 (brzeg bajora) i PK32 (górka, przy której dłużej pogadałem z jakimś współuczestnikiem) jeszcze uszły, ale PK31 (kolejna górka) zaskoczyła porządnie – chyba z dwadzieścia metrów przewyższenia na odcinku niespełna stu metrów. Wdrapałem się mozolnie, podbiłem się i ruszyłem ku PK29 (nosek), obmyślając wariant. Zamiast biec na przełaj i męczyć się z górkami pobiegłem nieco naokoło drogą, dość łatwo trafiając w punkt. Było to chyba jedyne miejsce na trasie, w którym rosły jeżyny. Zupełnie inaczej niż na pamiętnej Wildze 2015.
Dobieg do PK30 (górka) był banalny, drogą, bez problemu się podbiłem i mogłem opuszczać mapę topo. Aby dotrzeć do PK26 (grupa drzew, punkt żywieniowy), musiałem przebiec przez jakąś miejscowość (Annogórę chyba) – pomijając Stobnicę jedyną na trasie. Zaiste, Puszcza Notecka to świetne miejsce na biegi na orientację.
PK26 znalazłem dość łatwo, posiliłem się i ruszyłem na szagę przez ugór, by dotrzeć do drogi. Tą miałem w planie długi przebieg aż do PK23 (polana). Sił nie było już tyle, ile na przebiegu PK22-PK24, więc tempo było słabsze, ale ogólnie pogoda robiła się coraz ładniejsza, bo słońce się ujawniało. Nie korzystając z zegarka i telefonu mogłem tylko na podstawie położenia słońca szacować godzinę – wychodziło mi, że było krótko po południu. Miałem przed sobą długą i prostą przecinkę, słońce przebijało od południa przez wycinki, dzięki czemu widok był naprawdę piękny. Późna jesień w pełnej krasie. Za tę plastyczność światła i cienia uwielbiam okolice początku zimy – to świetny czas na robienie dobrych zdjęć w plenerze.
PK23 miał zbliżenie, które pomogło mi w trafieniu do lampionu, choć i tak wyszedł mi wariant nieco okólny (PK13 też miał zbliżenie, ale zauważyłem je dopiero po jego podbiciu). Dalej był znów nieco długi przebieg (w sumie to po 40 kilometrach wszystkie odcinki wydają się długie...) w okolice PK11 (górka). Trochę nie zgadzał mi się teren z mapą, więc szedłem raczej na wyczucie, wyglądając jakieś sensownej górki. I faktycznie szybko się taka znalazła. Wdrapanie się na nią nie było łatwe, a jeszcze na przebiegu do PK12 (zakręt rowu) było kilka podbiegów i zbiegów – ciężki fragment. Na szczęście w miarę szybko dotarłem w okolice punktu.
Niestety to był punkt, na którym się zamieszałem. Biegnąc na przełaj od ścieżki natrafiłem na jakiś rów, więc go obszedłem w obie strony, niestety bezskutecznie. Mając w pamięci Oriento Expresso i półgodzinne krążenie w złym miejscu, czym prędzej wróciłem do drogi i zaatakowałem punkt inaczej, centralnie od wschodu. Tym razem skutecznie, choć muszę przyznać, że pomogła obecność dwóch biegaczy przy lampionie. Po podbiciu się ruszyłem na południe, w kierunku PK21 (most/przepust).
Ku swojemu zaskoczeniu wszedłem niemalże w sam punkt, dziwiąc się jednak, że lampion stoi niemal pod mostem – ciekawa lokalizacja, trzeba przyznać. Następnie, zgodnie z sugestią organizatora, ruszyłem brzegiem Warty ku ostatniemu punktowi trasy, czyli PK20 (zagłębienie).
Ten odcinek już mnie solidnie wymęczył. Nie dość, że czułem w nogach obciążenie tego dnia, to jeszcze zaczęło boleć mnie lewe kolano. No i trasa nie była łatwa: wysoka trawa, nierówna nawierzchnia, kilka zwalonych drzew, kilka dopływów Warty do przeskoczenia... Ale za to widok Warty, południowego brzegu i mostu kolejowego w Stobnicy, oświetlonych nisko wiszącym za moimi plecami słońcem, wynagradzał ten trud. Zdecydowanie atrakcyjny odcinek.
Przy PK20 napotkałem sporo ludzi szukających lampionu. Rzuciłem okiem w kilka najbardziej oczywistych miejsc i nic nie wypatrzyłem. Kilku uczestników wspominało, że punktu nie ma i trzeba iść dalej. Na moje szczęście jedna ze startujących na TP25 dziewczyn dzwoniła właśnie do organizatora, by zgłosić brak lampionu, i dowiedziała się, że punkt jest nieco przesunięty na północny wschód. Wszyscy ruszyliśmy zatem w kierunku Stobnicy i po chwili mogliśmy się podbić. Duża ulga...
Był to mój ostatni punkt, teraz trzeba było dotrzeć do mety. Pobiegłem oczywistym wariantem przez Stobnicę, skracając nieco tuż przed metą. Zameldowałem się przy wacie startowej, zdałem kartę i zastopowałem zegarek, wciąż nie sprawdzając czasu ani dystansu. Po krótkim ogarnięciu się i schłodzeniu (przysiady z bolącym kolanem to nie najlepszy pomysł) sięgnąłem w końcu po telefon. Godzina 14:15! Wynikało z tego, że mogłem mieć czas zbliżony do tego na Szadze. Ostatecznie się okazało, że pobiłem tamten wynik o kilka minut (wg oficjalnych wyników miałem 6h16m, według zegarka 6h14m – wina spóźnionego startu). Cel czasowy został zrealizowany. W domu sprawdziłem też dystans – ok. 50,5km, niemal idealnie. Planu dystansowego nie miałem, ale byłem zadowolony z braku nadwyżki, i to mimo zaliczania części punktów inaczej niż w wariancie optymalnym organizatora.
Wobec zmienionej formuły na mecie nie wiedziałem, które miejsce miałem. Zapytałem tylko organizatora, kiedy ruszyli najlepsi i kiedy się można ich spodziewać. Pochwaliłem też trasę, bo zdecydowanie była świetna, podkreślając urok odcinka nad Wartą. Fajnie, że była chęć do organizacji imprezy mimo niestety dość licznych przeciwności.
Po krótkiej pogawędce ruszyłem do domu, niemal w pełni zadowolony ze startu: ponad 6h na świeżym powietrzu, w lesie, bez kontaktu ze światem, przy pięknej pogodzie; tylko zwierzaków zabrakło. Trochę szkoda tego trzeciego od końca punktu, bo straciłem tam, jak już wiem ze śladu GPS, około 10 minut. Gdyby doliczyć jeszcze 5 minut straty na ostatnim punkcie, można by podejrzewać, że miałem szansę na złamanie 6h, a to już by było dla mnie spore osiągnięcie. Ale po fakcie, oglądając ślad na mapie, zawsze ma się myśli typu "tu wystarczyło pobiec 50 metrów dalej", "tu można było skrócić", "tu lepsza była inna kolejność punktów" itp. Będąc w lesie i widząc dookoła siebie tylko drzewa, i musząc decydować na szybko, jest się w zdecydowanie innej sytuacji, i im krócej trwają analizy, tym lepiej.
W sobotni wieczór przed pójściem spać zajrzałem na FB imprezy, bo pojawiły wyniki tymczasowe po pierwszym dniu. Ku mojemu zaskoczeniu ujrzałem swoje nazwisko na trzecim miejscu, za dwójką orientalistów, z którym nawet nie mam co się mierzyć. Pomyślałem, że może się jeszcze wiele zmienić po niedzieli, więc z tym większą ciekawością czekałem na wyniki całościowe. W niedzielę tuż po pracy wszedłem na stronę imprezy i się okazało, że udało się utrzymać trzecie miejsce. Z jednej strony strata 1,5h do pierwszego miejsca i 40 minut do drugiego to sporo, ale z drugiej wyprzedzenie kilku lepszych uczestników to sukces. Oczywiście miałem trochę szczęścia pod koniec (przy PK20), ale mimo to mogę być zadowolony.
To był ostatni start TP50 w tym roku. Mam nadzieję, że za rok imprez będzie więcej i uda mi się zaliczyć wystarczającą liczbę startów do bycia legalnie klasyfikowanym w Pucharze Polski. W tym roku została już tylko Nocna Masakra, ale tam chyba tradycyjnie wystartuję ze znajomą na TP25, oraz rogaining 4h Chyżych BnO.
Zastanawia mnie jedno. Na sprintach BnO, zwłaszcza w cyklu sprintów Chyże BnO, zwykle jestem w ogonie, ze sporą stratą do najlepszych, nawet raz zdarzyło mi się nie ukończyć (pozytywnymi wyjątkami są sprinty typowo miejskie). Na maratonach (TP25, TP50) mam za to dużo lepsze wyniki i nawet lepsze średnie tempo. Chyba muszę popracować nad nawigacją i nad bieganiem typowo przełajowym, by na sprintach leśno-parkowych szło choć trochę lepiej. Jednak zdecydowanie lepiej mi się biega długie dystanse. Może w 2022 spróbuję wrócić na TP100? To by była przygoda!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |