Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [14]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
proch
Pamiętnik internetowy
Życie zaczyna się... w kategorii M50

Piotr Rochowski
Urodzony: 1962-08-21
Miejsce zamieszkania: Stalowa Wola/Poznań
4 / 7


2014-11-09

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Grecja klasycznie, Maraton-Ateny, 9 XI 2014 (czytano: 1942 razy)

 

Przebiec trasę Filippidesa (Maraton – Ateny) i niekoniecznie jak on umrzeć, to jest wyzwanie, a nawet życiowe marzenie. No i spełniło się.

Ateny, Dorian Inn Hotel (polecam: blisko do stacji metra na placu Omonia, wyposażenie standartowe, czysto, odrobina luksusu na dachu – barek z basenem i piękna panorama miasta, zwłaszcza wieczorem, całość stosunkowo niedrogo, ale może dlatego, że po zmierzchu lepiej po tej dzielnicy spacerować - imigranci)

Pobudka o godz. 4:30, śniadanie po 5:00. Jemy dużo, bo start dopiero o 9:00. niestety brakuje fig (zawsze były…). W ogóle kuchnia hotelowa i obsługa sali chyba jeszcze niedobudzona, ale nie dziwne, bo dzisiaj musieli ze względu na nas (+ Niemców, Węgrów i innych startujących nacji) wcześniej wstać.
Wychodzimy z hotelu do stacji metra, a tu jeszcze nieprzyjemnie ciemno. W metrze wypełzają z różnych zakamarków pozostali biegacze, zaczyna się robić tłoczno. Krótka jazda do Parlamentu na czekający nas transfer do Maratonu. Idzie sprawnie, organizatorzy odliczają do poszczególnych autokarów tylu pasażerów, ile jest miejsc siedzących – i dobrze, bo podróż na start długa (około godziny). Niektórzy dosypiają jeszcze w autokarze.
Pod koniec jazdy rozjaśnia się za szybami autobusu i wreszcie docieramy do tej legendarnej miejscowości

Maraton.

Wysiadka i … szukanie ustronnego miejsca – pęcherz (a może „tylko” nerwy) daje o sobie znać.
Idziemy w kierunku stadionu „rozgrzewkowego” zabierając po drodze folie. Niepotrzebnie, bo robi się przyjemnie ciepło (byle nie za dużo tej „przyjemności” na trasie, gdy greckie słońce będzie w zenicie!). A jeszcze wczoraj padało i było zimno – marzyliśmy o słońcu.
Po drodze przebieramy się pod jakimś pomnikiem (Atena?), szkoda szukać zatłoczonej przebieralni. Worki z ciuchami oddajemy do ciężarówek
Na stadionie Piotrek proponuje kabanosa, co wywołuje w reszcie ekipy lekką konsternację. Odmawiamy, ale sam i jego kobieta wcinają. My dojadamy banany i batony, popijając izotonikami.
Kręcimy się po stadionie – ni to rozgrzewka, ni to badanie terenu, ni to wizyty w toi-tojach.
W końcu megafony zapraszają do zajęcia miejsc strefach. Niektórzy zmieniają strefę, aby być bliżej linii startu. Całkiem niepotrzebnie, bo każda strefa startuje parę minut po poprzedniej, otrzymując swój własny czas brutto i netto.
Nadszedł czas na moją strefę. Temat z „Mission Impossible”, strzał z pistoletu startera, baloniki lecą w górę i ruszamy przy wtórze muzyki z „Rydwanów Ognia”. No i zaczęło się! Bieg życia. Adrenalina buzuje.
Początkowo jest to raczej – jak zwykle w tego typu imprezach – spacerek, aż do rozładowania postartowego zatoru.
Na poboczu przystają już pęcherzowe cieniasy. Ale cóż to? I mnie udziela się ta przypadłość. Czyżby była ona zaraźliwa? Po około 200 metrach od startu sam zbiegam na chodnik i podlewam trawę.
Na przedmieściach skręcamy w lewo, aby obiec kopiec-mogiłę wojowników poległych w bitwie pod Maratonem. Po kilkuset metrach wracamy na „właściwą” trasę.
Robi się ciepło. Dobrze, że wystartowałem krótkich spodenkach i koszulce bez rękawków. Ale podczas biegu chyba opalę się jednostronnie, bo trasa wiedzie cały czas w kierunku południowo-zachodnim.
Dopada mnie jakiś Polak. Zagaduje widząc moje imię na koszulce. Pada z jego strony propozycja wspólnego biegu i wspierania się. Nic z tego nie wyszło, po pogalopował do przodu. Nie żałuję. Byłaby stracona energia na pogaduchy.
Inne polonica: dobiegam do kobiety z polska flagą owiniętą wokół szyi (chyba trudno jej z tym biec). Pozdrawiam i lecę dalej.
Dobrze rozplanowane i zaopatrzone punkty odżywcze. Część wody z butelki trafia do gardła, część na kark i klatę.
Z punktów pobieram banany, lecz nie eksperymentuję z ich batonikami i żelami. Mam swoje, wypróbowane na Orlenie. Dobrze spisują się nasze cukierki krówki, których kilka mam za pasem – są dobre i słodkie.
Po 10. kilometrze wsuwam pierwszego (malinowego) żela. Jest już ciepły. Brrr. Po kilku minutach zapijam go wodą – ulga.
Ponieważ na każdym punkcie piję, to i muszę raz po raz na stronę (w sumie chyba ze 4 razy).
Mijamy miasteczka i wioski. Przed niektórymi knajpkami wystawione głośniki,z których sączy się zazwyczaj nieśmiertela "Zorba". Wszędzie pełno dopingujących ludzi. Starzy, młodzi, dzieci. Niektórzy z kibiców podają biegaczom gałązki (oliwne?). Miły gest. Biegnące z nami kobiety korzystają ze stacji benzynowych.
Przy podbiegach (a jest ich na tracie zdecydowanie więcej niż zbiegów) zaczyna mnie boleć lewe kolano. K…wa, jak tak dalej pójdzie, to nie dobiegnę do mety! Po kilku(nastu?) kilometrach dochodzi – o dziwo na szczęście! – ból prawego. Z taką „symetrią” biegnie się zdecydowanie lepiej… Ale wkrótce nowa przypadłość: o ile na podbiegach nawalają kolana, o tyle na zbiegach zaczynają boleć barki – skutek rzadkich wizyt na siłowni we wrześniu i październiku.
Po 20. kilometrze wrzucam w siebie kolejnego żela. Cytrynowy. Na pobudzenie. Coś dzieje się w żołądku. Może wskoczyć na chwilę do mijanego gaju oliwnego? Krzaków wystarczająco dużo, a i papier też się tam wala. W końcu lepiej tu, na prowincji, niż w centrum Aten. Ale udało mi się przetrzymać.
Za to ból w kolanach i torsie nasila się. Biorę tabletkę przeciwbólową z mojej podręcznej, a raczej podczapkowej apteczki. Zaopatrzona dobrze: oprócz tabletki przeciwbólowej jest tu stoperan i magnez w proszku, dobrze rozpuszczający się w ślinie. (Ten magnez to jeszcze pamiątka z pakietu startowego z Bazylei, ale trzeba go było w końcu użyć, bo kończyła się termin przydatności). Magnez też wchłonąłem (ok. 25. km) i może dzięki temu nie miałem skurczy.
Dalej lecę już jak automat. Przyzwyczaiłem się do bólu (a może tabletka zrobiła swoje?), korzystam z wody na punktach odżywczych. Zajadam rozłożone na stołach banany. Czekam z niecierpliwością na „ścianę”, bo od niej, tj. od około 31. kilometra ma być lepiej – trasa prowadzi już tylko w dół przedmieściami Aten. Jeszcze tylko ostatni żel, o smaku coli z kofeiną na wzmocnienie i złagodzenie bólu.
„Ściana” nie nadchodzi (nie licząc ogólnego zmęczenia). To już drugi maraton, gdzie niebiosa mi tego oszczędzają. Na pierwszym za to była ona klasyczna, wręcz podręcznikowa.
Zaczynają się

Ateny.

Biegniemy rozgrzanym miejskim asfaltem. Znowu daje o sobie znać pęcherz. Ale już nie ma siły na „kulturalne” oddanie moczu. Walę przy chodniku koło jakieś szafki energetycznej. Potem jeszcze raz w krzaki na trawniku oddzielającym pasy ruchu. (Po jakimś czasie te krzaki kończą się! Ufff…, zdążyłem)
Jakaś starsza Greczynka widząc na mojej koszulce orzełka pozdrawia mnie: „Bravo Polonia!” Miłe.
Zbliżam się do tunelu, a nim jakaś kapela wali w bęby. Mocno dopingujące. Poza tym trochę zbawiennego cienia i lekko w dół.
Czas mam niezły. Życiówki (nieznacznie poniżej 4 godzin) w takich warunkach (górki i słońce) i tak nie wykręcę. Będę zadowolony, jak zmieszczę się w czasie 4:30. Aby utrzymać tempo i nie tracić czasu nie tłoczę się na ostatnim punkcie żywieniowym na 42. kilometrze i nie pobieram wody. I to był kardynalny błąd! Po kilku minutach zaczyna mi się grzać pod czaszką. Skręcam w zacienioną część ulicy i zwalniam tempo. Może dożyję do mety. Chciałem tylko „zaliczyć” ten maraton i chełpić się tym do końca życia, a nie silić się na jakikolwiek czas. To już tak blisko…
Ale po kilku minutach odpuszcza i przyspieszam, aby ratować moje cztery i pół godziny (kolejna głupota w tym biegu?). skręt w prawo pod prowizoryczną kładką dla kibiców i już słychać gwar, nie – hałas na mecie. Jeszcze w lewo i podkowa kamiennego stadionu pierwszych nowożytnych igrzysk olimpijskich – Panathinaiko w całej okazałości. Jeszcze lekko w górę po kładce prowadzącej na bieżnię stadionu i sprint (tak mi się przynajmniej wydaje, bo paru biegaczy wyprzedam). Jeszcze ręce do góry na finiszu (dla ładnego zdjęcia?) i JUŻ mijam linię mety! Idę dalej z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Według mojego stopera cztery godziny i dwadzieścia dwie minuty! Ale trzeba poczekać na oficjalne wyniki (= 4:26:55 netto). Na łuku bieżni wypatrują mnie z trybun moi. Robią mi zdjęcie. Zdjęcie zwycięzcy.
Udaję się bieżnią (ostatnia prosta) powoli w stronę wyjścia. Rozglądam się po stadionie i kolorowych trybunach. Łza się w oku kręci… Młoda dziewczyna dekoruje mnie medalem, gratuluje i zaprasza za rok. Dają mi folię. Zakładam, ale tylko po to, aby nie przypalało mnie już słońce. Banana ze stołu wkładam do reklamówki. Póki co mam wstręt do tego owocu. Po drodze facet z obsługi poprawia mi folię i fachowo zawiązuje też gratulując i zapraszając za rok. Trochę trwa zanim odnajduję swoją ciężarówkę z depozytem. Wracam do swoich na stadion. Po drodze jeszcze krzaczki…
Wspinam się po kamiennych stopniach (zbyt wysokich – przynajmniej dzisiaj) i docieram na miejsce. Tu gratulacje i parę fotek z flagą. Siedzimy trochę, popijamy wodę, czekamy na kolejnych z naszej ekipy (tych po kabanosach), ale ich nie widać. Może już dotarli do mety i pojechali do hotelu? Po godzinie wysiadywania na trybunach wychodzimy ze stadionu i jedziemy do „naszej” ateńskiej knajpki na wyżerkę. Tłumy ludzi rozłożonych w parkach. Niektórzy w stanie agonalnym. Tłumy ludzi z medalami na szyi i ich rodzin oraz znajomych. Docieramy metrem do lokalu. Wszyscy zamawiają girosa. Dobry, bo oryginalnie grecki i duża porcja. Do tego piwo. Rachunek z pokaźną zniżką dla stałych klientów…
Po posiłku krokiem kowbojów idziemy do metra (nie wszystkie schody są ruchome, k…wa!).
Docieramy do hotelu. Dopadam lodówkę, aby się znieczulić piwem, kupowanym u Hinusa (?) w sklepie obok hotelu. Tych parę półek trudno nazwać sklepem, ale jest u niego fajnie, bo tanio i wesoło (sprzedaje np. banany na wagę nie mając wagi, za to ma kasę fiskalną i tak czyste szyby, że kiedyś wszedłbym do sklepu przez zamknięte drzwi). Potem kąpiel w łazience. O, jak dobrze, że wanny tu są niższe niż u nas! Jeszcze jeden „znieczulacz” na łóżku. W telewizorni już migają obrazki z maratonu. Tekstu oczywiście nie rozumiemy.
Trzeba iść spać, bo jutro płyniemy statkiem na zwiedzanie wysp. Będzie bolało!

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


paulo (2014-12-29,08:14): Zapewne piękne przeżycie dla biegającego :) Gratuluję pomysłu i spełnienia go!
Mahor (2014-12-29,17:59): Twoja przykra moczopędność to zapewne zemsta Filippiadesa :)
proch (2014-12-29,19:41): Ta moczopędność wynikała raczej z przesadnego nawadniania się dzień i (nieprzespaną) noc przed. Któryś z bardziej doświadczonych kolegów z klubu radził mi, żeby dużo pić, a podczas maratonu wlewać w siebie na siłę na każdym punkcie, nawet jeśli się nie chce pić. I sprawdziło się - ostatni punkt zlekceważyłwm i spotkała mnie za to kara :( Pozdrawiam. Wszystkiego najlepszego w przyszłym roku.







 Ostatnio zalogowani
Rychu67
11:09
Śmigło
11:09
zbyszek220958
10:57
waldbork
10:37
fit_ania
10:08
lordedward
10:00
krych26
09:50
Wojciech
09:33
witold.ludwa@op.pl
09:12
cinekmal
08:51
maratonek
08:40
mariuszkurlej1968@gmail.c
08:39
akrass
08:24
platat
08:23
bobparis
08:20
kirc
08:18
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |