2014-06-08
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Początek sezonu 2.0 (czytano: 2020 razy)
No to zaczynam nowy sezon. Po raz drugi w tym roku. A to dlatego, że tak mniej więcej od połowy marca do połowy maja nie miałem na bieganie ani zbyt wiele czasu ani, tym bardziej, głowy. Tak więc jestem teraz biegowo mniej więcej w tym miejscu, w którym zwykle byłem w styczniu czy lutym, gdy zabierałem się do porządnej pracy.
Symbolicznie, jako ten drugi początek sezonu wybrałem sobie połówkę w Rudawie. No i teraz nie wiem, czy to był dobry wybór. Może lepiej byłoby zacząć od czegoś łatwiejszego. No ale trudno, stało się.
Tak w ogóle, to w Rudawie nie byłem już parę lat. Ciągle tak się składało, że w niedzielę, w którą odbywał się ten bieg, musiałem być w pracy. Z tych zamierzchłych czasów Rudawę jednak dobrze wspominam. Kto tam kiedyś startował, ten wie, że trasa, mówiąc oględnie, do łatwych nie należy. Ale gdy tam byłem po raz pierwszy, to biegło mi się świetnie. To był chyba mój w ogóle drugi w życiu półmaraton i zrobiłem go w czasie ok. 1:50, co dla mnie jest dobrym wynikiem nawet na płaskiej trasie. Rok później, pobiegłem o pięć minut wolniej i byłem lekko załamany taką porażką. Ale co mam w takim razie powiedzieć teraz, gdy udało mi się przebiec najwolniejszą w życiu połówkę w prawie 2:10? Z jednej strony powinienem być zdruzgotany takim wynikiem, ale z drugiej, myślę sobie, że jak na chwilę obecną, to nie jest to może aż tak bardzo źle.
A dlaczego? Pierwszy powód to wspomniany „początek sezonu”. W takim czasie trudno spodziewać się rewelacji. Ważniejszy jest jednak na pewno drugi czynnik – upał. Tak już mam, że w upale biegać nie potrafię. Nieraz się o tym przekonałem i zdążyłem się już z tym pogodzić. Są na pewno biegacze bardziej odporni na wysoką temperaturę, ale ja do nich nie należę. I wiem, że jak termometr pokazuje dużo więcej niż 20 stopni, to nie mam czego szukać. Jeszcze gorzej jest, gdy taki upał pojawia się nagle i nie zdążę się do niego nawet trochę przyzwyczaić. Czyli dokładnie tak jak dziś.
Gdy stałem na linii startu, marzyło mi się złamanie dwóch godzin. Jednak po kilku pierwszych kilometrach stwierdziłem, że to nie ma sensu. Dwie godziny to i tak żaden powód do chwały, a próbując ten cel osiągnąć, mógłbym sobie tylko krzywdę zrobić. Odpuściłem więc i zacząłem biec w takim tempie, w jakim robiłbym treningowe długie wybieganie. I to był chyba dobry pomysł, bo nawet mimo takiego tempa miałem chwilami dość. Gdyby nie ogromna ilość „pryszniców” robionych przez strażaków i dużo punktów z wodą, to nie wiem, jak by się to skończyło. Organizatorzy na szczęście stanęli tu na wysokości zadania. Fajnie, że pomagali też „zwykli” ludzie mieszkający przy trasie, polewając biegaczy z domowych hydrantów i wystawiając miski z wodą, w których można było sobie zamoczyć czapeczkę. Bez tego byłoby ciężko.
Teraz mogę cieszyć się, że udało mi się dobiec żywy do mety (a widziałem, że nie wszystkim było to dane). A na wyniki przyjdzie jeszcze czas – w dalszej części sezonu i w bardziej sprzyjających warunkach.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |