2012-06-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Dzień Świra (czytano: 1255 razy)
Wczoraj miałam wyjątkowo paskudny dzień w pracy… Nerwica, bieganie tam i powrotem, co chwila zmiana planów – urwanie …. nie, nie głowy, gorzej…. Tak, właśnie tego, o czym teraz pomyśleliście ;-)
Myślałam, że lody z polewą czekoladową z Mac’a załatwią sprawę mojego humoru, ale chyba musiałabym zjeść co najmniej z 6 porcji, a po 1 tylko się rozdrażniłam…A więc nie pozostało mi nic innego jak wyładować cały swój okropny nastrój w przebieżce… Niewielkiej, lekki truchcik…Aha, taki miałam plan…
Aha, ponieważ moje kochane Koleżanki z pracy stwierdziły, że odkąd zaczęłam biegać to nie ma ze mnie żadnego pożytku ( tzn . wcześniej bardzo dużo piekłam różnorakich słodkich rzeczy, bo pieczenie od zawsze było moim hobby, - no i oczywiście moi domownicy nie przerabiali takich ilości wypieków, i część z nich zawsze lądowała w pracy, na co żadna z koleżanek nie narzekała - no tylko jedna troszeczkę marudzi, że pójdzie jej w boczki ;-) ) No a teraz biegam, nie piekę – jak to one stwierdziły, schodzę na psy! No to postanowiłam im udowodnić, że mam dużo energii do wszystkiego , i ze z ADHD też można zrobić pożytek - więc zanim wybiegłam wrzuciłam do maszyny do pieczenia składniki na drożdżowe, by mi ładnie wyrobiła, wrócę za godzinkę i zajmę się cytrynowymi struclami z twarogiem i kruszonką…
No to słuchawki w uszy, odpowiednia nastrojowa muzyczka – czyli Rammstein na całą moc, i w drogę…Pierwsza niespodzianka mnie spotkała tuż za zakrętem w stronę parku, jakieś 850 metrów od domu, a mianowicie – malutka kałużka która jak się okazało ma głębokość jakieś 15 cm…. A wyglądała tak niewinnie, że bez wahania , nie zastanawiając się specjalnie – plum w nią moją prawą stopą, która raptem niczym łódź podwodna zanurzyła się prawie całkiem pod wodę .... Czwak, czwak, czwak, chlup, chlup ….. „Kurka wodna, moje nowe Asicsy, trzeci raz założone!” – to była pierwsza moja myśl po zdarzeniu. Druga myśl była bardziej skomplikowana – bo trzeba było podjąć ważną decyzję - czy mam się wrócić do domu, i przebrać buty, czy biec dalej i udawać że wcale nie jest mi mokro. Póki się zastanawiałam, przebiegłam kolejne 200 metrów, i stwierdziłam, że wcale mi to chlup-chlup-chlup w bucie ani trochę nie przeszkadza, więc nie wracam. No to biegnę sobie , obserwując co się dzieje dookoła – o, dzieciaki grające w piłkę - oj, jeden tak przywalił w nią, że niczym rakieta pomknęła w stronę mojego lewego oka, chcąc pewnie zadbać o odpowiedni makijaż przed moim niedzielnym biegiem – no ale byłam szybsza, i piłka trafiła prosto w brzuchol faceta, który akurat znalazł się za moimi plecami - nie będę opisywać mało przyzwoitego monologu, który wygłosił po tym zdarzeniu, zresztą całości nie słyszałam, gdyż szybko mknęłam dalej, by przypadkiem w szaleńczym porywie nie oberwać za to, że się uchyliłam od tej piłki i nie przyjęłam ciosu na swoją klatę, czy tam główkę...
Dalsze widoki szybko uspokajały, wprowadzały w cudownie melancholiczny nastrój medytacji i niemego dialogu z naturą - piękne zielone wzgórze, kwiatuszki dookoła, jakieś żuk truchtający przez moją drogę – nawet się zatrzymałam i grzecznie go przepuściłam; z pobliskich drzew dochodziły interesujące oraz trochę kontrowersyjne dźwięki - czyli zespól ptaków udający pewnie Chór Aleksandrowa, aczkolwiek ich piękną pieśń przerwało niezadowolone kwakanie kaczuchy, którą niechcący spłoszyłam, kiedy leniwie opalała się na akurat najwęższym odcinku drogi którą musiałam pokonać…
Dalej – rzeczka, albo rowek z wodą – do tego drugiego chyba mu bliżej , kilka rybaków wokół z wędkami i innym niezbędnym ;-) wyposażeniem, niesamowity zapach świeżo upieczonego chlebka dochodzący z pobliskiej piekarni, następnie zaczyna się ścieżka z fajnym podbiegiem do Zamku Leśnickiego, leżąca nieruchomo grupka ciał pod tym zamkiem, poprzekładana niepoliczalna ilością butelek, puszek – sądząc po ich stanie, raczej już pustych niż pełnych ( spokojnie , niektóre osobniki się ruszały, nawet wydawały z siebie jakieś dźwięki), ukazało się też nadjeżdżające auto ze Strażą Miejską – więc sytuacja pod kontrolą, można biec dalej..
Chlup, chlup – przypomniała się stopa w bucie. Czy tam but na stopie. Udałam, że nie słyszę próby wejść ze mną w pogawędkę, i pędziłam dalej niczym struś pędziwiatr. Coś czuję że ta nerwica w pracy dodaje mi sporo poweru, więc przyśpieszyłam jeszcze bardziej i na pulsie 194 mknęłam kolejny spory odcinek, aż dobiegłam do sporego podbiegu, i chcąc niechcąc zwolniłam, gdyż szybkościowcem nie jestem i nie umiem pokonywać ostrych podbiegów mocnym sprintem.. Po takim podbiegu ja zawsze mam wrażenie, że moje nogi – nie są moje, tylko pożyczone od sąsiada, bo kolejne 100 metrów po zaliczeniu takiej górki muszę prawie że ręcznie owe nóżki przesuwać i motywować do roboty. No to zagłębiam się coraz dalej do parku, smutne myśli mnie opuszczają i pojawiają się te coraz bardziej przyjemne – o jedzeniu. Co mam ugotować na obiad? Mam w domu 2 piersi . I proszę tu bez nieprzystojnych skojarzeń - jedna z kurczaka, druga z indyka . Co by tu wyczarować? Żeby nie za długo, niezbyt absorbująco i smacznie. Kolejny odcinek drogi ( nie wiem, ile to wyszło 2 km okrążeń ) - zastanawiałam się nad menu - no bo – jak coś już wymyśliłam, to tego nie mam w lodówce, albo tamtego… A więc skończyło na indyku w sosie żurawinowym oraz kurczaku w zielonym curry…. No i te strucle jeszcze muszę upiec. O BOŻE! Strucle! Moje ciasto drożdżowe! Program ugniatania i wyrabiania trwa 90 min… Wybiegłam z domu 3 min po nastawieniu maszyny… Zerkam na zegarek – oszalał chyba!!! Kurczę, zepsuł się, a ma 2 miesiące! Pokazuje mi, że trening trwa 1 h 48 ! Przecież to niemożliwe! Byłam pewna, że minęło jakieś hmmm 50 min? I w ogóle nie jestem zmęczona! Na wszelki wypadek, jakby jednak to nie zegarek oszalał, tylko ja, pomknęłam do domu…Wyobrażając ciasto drożdżowe które wyszło sobie na spacer z maszyny na moją płytę ceramiczną ( mam mało miejsca na blacie , więc maszynę stawiam na nią) i późniejsze próby zeskrobać toto z niej, pędziłam ten odcinek niczym błyskawica, zegarek piszczał jak szalony pokazując przekroczenie maksymalnie ustawionego tętna – musiało być dobrze ponad 200…Może jednak on zwariował? Jestem, prawie jestem w domu, jeszcze tylko te schody - mieszkam na 1 piętrze, ale wtedy naprawdę żałowałam, że nie mam windy….Wczołgnęłam się do mieszkania, z obawą weszłam do kuchni – uffff…… Dobrze, że pojemnik na ciasto jest na tyle duży, że nie dało rady uciec… Zaraz się wezmę za ciebie – pomyślałam, patrząc na zegar na ścianie…Nie, jednak mój pulsometr nie zwariował, tylko moje ADHD się włączyło. W ogóle nie czułam zmęczenia, ani trochę! Pewnie w tym dniu to maratonik miałabym w jednym palcu, a co! Tylko gdzie ta werwa jest, kiedy po 9 km w zawodach na 10 km już ledwo przesuwam nóżki i odliczam – 900 metrów do mety, 800 metrów do mety, 700 metrów do mety… Dlaczego to ADHD nie włącza się na zawołanie, a tylko wtedy, jak mu się chce?
P.S:. A strucle zrobiłam. . Koleżanki z pracy stwierdziły, że się poprawiam po trochu. I że ADHD też czasami popłaca. Może też mi się w niedzielę włączy takie jak wczoraj?? Oj żeby! Mój bieg na dyszkę mógł by zaskoczyć nawet mnie, a bezgraniczną radość uwieńczyłby jakiś pyszny torcik czekoladowy – koleżanki by się pewnie nie obraziły ;-)
2 P.S:. Wszystkich, kogo razi mój chaotyczny styl pisania, uprzedzam - polski nie jest moim językiem ojczystym ;-)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu jacdzi (2012-06-01,17:23): Piszesz slicznie po polsku, az trudno uwierzyc ze to nie jest Twoj pierwszy jezyk. Jesli rownie dobrze pieczesz to zazdroszcze tym co moga palaszowac Twoje wypieki. adamus (2012-06-01,22:26): Jestem równie zdumiony jak Jacek kunsztem Twojego pióra!! Fajnie by było gdyby choć 0,5% Polaków miało tak lekką rękę do pisania jak Ty:)) wiewiorka (2012-06-02,07:27): Ach, dziękuję grzecznie ;-) Myślę, że moja pisanina to zbiór chaotycznie wyrażonych myśli, ale miło, że uważacie inaczej ;-) Inek (2012-06-02,19:01): Myślę jednak, że nie "chaotycznie..." lecz raczej "spontanicznie...", a to też jest duży plus. Brawo!:)
|