Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [5]  PRZYJAC. [17]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Kantatek
Pamiętnik internetowy


Witold Orcholski
Urodzony: 1971-01-15
Miejsce zamieszkania: Toruń
1 / 1


2012-11-11

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Istanbul Marathon 2012 (czytano: 1440 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: http://www.maratonypolskie.pl/mp_index.php?dzial=8&action=2&code=2408



Przebiegliśmy z Azji do Europy


Jest tylko jeden dzień w roku, kiedy Most Bosforski łączący oba kontynenty zostaje otwarty dla ruchu pieszego. W innym czasie próba jego przebiegnięcia niosłaby ryzyko otrzymania bolesnego mandatu. Ten jedyny dzień wyznaczony jest przez maratończyków, ma on wyjątkowe znaczenie bo łączy różne nacje, religie, kultury.


To wielkie święto tolerancji i przyjaźni na ziemi pamiętającej czasy Bizancjum, Cesarstwa Rzymskiego, Imperium Osmańskiego. Miejsce potkań cywilizacji wschodu i zachodu. Dziś to miasto, położone na półwyspie Bosfor pomiędzy Bałkanami, Morzem Czarnym i Śródziemnym, miasto cesarzy nie jest nawet stolicą kraju a wciąż wzbudza silne uczucia, niepokoi i zadziwia. Istambuł, to jedyne miasto rozdarte pomiędzy dwa kontynenty Europę i Azję, zwane było w przeszłości Nowym Rzymem, Bizancjum, Konstantynopolem. Trudno uwierzyć, że tak burzliwa historia tego miejsca nie odebrała mu uroku aż po dziś dzień.


Istambuł w swej dwu i pół tysięcznej tradycji przyciągał cesarzy, armie, awanturników, kupców, filozofów, wielkie postaci religii a teraz zaprosił maratończyków z całego świata, w tym znaczną grupę toruńskich i brodnickich biegaczy skupionych wokół Towarzystwa Sportowego OPATRUNKI. Maraton jak chyba żadna inna dyscyplina nie daje się wyłączyć z kontekstu kulturowego, zwłaszcza tu w mieście siedmiu wzgórz (jak siedmiu minaretów).


Łatwo zauważyć, że bieg na dystansie przeszło 42 km jest nie mniej trudny jak koegzystencja tak wielu przekonań, religii, które tu w Istambule tak żywo się stykają. Rzesza ponad stu tysięcy biegaczy z 88 krajów mijając kościoły, meczety, synagogi zmagała się ze swoimi słabościami, niekiedy bólem i przeciwnościami zmiennej pogody.

Wolontariuszki w czadorach, okryte hidżabem pomagały na trasie nawet tym, którzy nie przestrzegali islamskich zakazów dotyczących stroju. Wiele tysięcy wolontariuszy dało nam niezłą lekcję tolerancji i ekumenii a może nade wszystko serdeczności.


Ale wróćmy na start albo nawet chwilę wcześniej. Historia biegu w Istambule sięga roku 1979, kiedy grupa turystów zaproponowała, że zorganizuje bieg pomiędzy Azją a Europą. Linie startu wyznaczono 700 metrów przed mostem nad Bosforem. Miejsce startu pozostało niezmienione i tak też było na obecnej 34 edycji Istanbul Eurasia Marathon. Trasa została nieco zmieniona ale organizatorzy tak ją poprowadzili by pozwolić zajrzeć do zakamarków historii tego tajemniczego miasta.


Do Istambułu przylecieliśmy dzień przed biegiem. Sobotni poranek przywitał nas rześkim deszczem a gospodarze aromatycznymi oliwkami, które tu podaje się niedrylowane z białym słonawym serem i europejskimi bułeczkami. Smaczne to wszystko ale ta dieta nie wystarczy na 42 kilometry i walkę z morskim wiatrem. Znaleźliśmy w pobliżu hotelu knajpkę prowadzoną przez Jordańczyka – to jeszcze jeden znak różnorodności tego miasta – zaproponował nam humus (pasta z cieciorki z oliwą i czosnkiem) i musake (bakłażan zapiekany z serem i mięsem).


Od siebie dodał mocną turecką herbatę a na deser budyń ryżowy z zapiekanym karmelem. Po takim posiłku poczuliśmy się już lepiej przygotowani do maratonu ale gospodarz jeszcze nie chciał nas wypuścić; dalej proponował herbatę i mówił, ze możemy siedzieć ile chcemy a on będzie donosił ten mocny turecki napój. Pytał o maraton i o bieganie, mówił, ze to szalone i romantyczne, że sam jeszcze nie biega ale żona coś mu wspomina o niekorzystnych proporcjach wzrostu i wagi.

Skonfudował nas pytaniem o ideę tego transkontynentalnego biegu. Mówił, że w Jordanii każdy maraton ma jakiś szczytny cel ideę. Póki nie padło pytanie wszystko wydawało się oczywiste ale jaka jest idea tego maratonu, jednego z bardziej egzotycznych? Na pomoc przyszły mi notatki udostępnione przez organizatorów maratonu: jego przesłanie to krzewić przyjaźń i pokój od pierwszej edycji.


Trasę biegu zmienialiśmy trzy razy ale idea została ta sama. Brzmi to może górnolotnie ale jak nie przyznać temu racji skoro właśnie rozmawiamy z Jordańczykiem, za chwilę pójdziemy do meczetu a później do Świątyni Mądrości Bożej (Haga Sophia) po drodze spotykając Izraelitów, mieszkańców Indii, wyznawców Mahometa, chrześcijan...

Ania Arseniuk - jedyna kobieta w naszym zespole wzbudza nie lada zainteresowanie. Wydaje się, ze śledzą ją służby specjalne wszystkich państw. Bo gdzie się nie pojawi tam przyciąga wzrok, głownie autochtonów. No cóż blond włosy, jasna karnacja to tu rzadkość. Musimy Ani pilnować. Poszła raz kupić bułkę i wróciła śmiertelnie blada a wszystko przez wzrok sprzedawcy – tak się wystraszyła. Należy dodać, że w islamie kontakt wzrokowy ma charakter bardzo intymny. Tureckie kobiety zawsze spuszczają wzrok a mężczyźni patrzą poniżej linii oczu.


Nawet fakt, że pierwsze kobiety na istambulskim maratonie zostały odnotowane dopiero w 1991 roku a i dziś biegających Turczynek nie jest zbyt wiele, mówi sam za siebie. Na ulicy, nawet w największy upał, można spotkać kobiety ubrane w ciemny, ciężki czador. Wizyta w meczecie też wiąże się z izolowaniem kobiet, które muszą nałożyć hidżab zasłaniając włosy, szyje i uszy oraz pozostać w wyznaczonym izolowanym dla nich miejscu. Tylko raz w roku podczas święta hadżadżu szariat pozwala na mieszanie się kobiet i mężczyzn.


Ciekawostką meczetów jest fakt, że wg większości szkół islamskich wierzący mogą tam nie tylko modlić się ale też jeść i spać. Nawet w najbardziej znanym Błękitnym Meczecie widziałem ludzi śpiących we wnękach okien. Niewierzącym jest to zakazane a nawet niekiedy zabrania się im wejścia do meczetu. Wiele miejsc i zwyczajów pozostaje nieznanych a to z niechęci niektórych wyznawców islamu do robienia zdjęć; niektórzy uważają, że zrobienie zdjęcia niweczy możliwość zbawienia.

Trzeba bardzo uważać. W żadnym wypadku nie można fotografować modlących się a niekiedy nawet samego meczetu. Za to zawsze przed wejściem do meczetu można skorzystać z możliwości obmycia się. Muzułmanie dokonują ceremonialnych ablucji, ja umyłem tylko twarz i ręce.


Przed dniem startu a i po nim można było sporo zwiedzić; my odwiedziliśmy Cysternę Bazylikową zwaną zatopionym pałacem – najbardziej tajemnicze miejsce z głową meduzy , Hipodrom z wizerunkami sułtana oglądającego zawody konne, Wieli Bazar – 4000 sklepików przyprawiających o zawrót głowy pełnych przypraw, bibelotów, pamiątek, ceramiki etc.

Żeby dostać się na linie mety na 9:00 musieliśmy wstać przed 6:00 rano, tłumy biegaczy podążały do specjalnych autobusów. Jeszcze kilka zdjęć przed kościołem Mądrości Bożej i już jesteśmy w przepełnionym autobusie. Dobrze, że jest przed biegiem. Po biegu nie ryzykowałbym takiej podróży. Za Bosforskim Mostem, po stronie azjatyckiej czekają już tłumy ludzi - biegaczy i wolontariuszy jest ok. 200 tysięcy.


Oprócz maratonu dla mniej wytrenowanych biegaczy są zawody na 8 i 15 km oraz Run for fun. Tego dnia przez most przebiegnie przeszło 100 tys. osób. Druga taka okazja będzie dopiero za rok. Aby się nie zagubić w tłumie pożyczam czerwony balonik – towarzyszy mi już aż do samej mety – dają mi przydomek Baloon Man. Pozostali biegacze z Klubu rozpierzchli się po ogromnym placu. Trudno uwierzyć, że to tylko droga do Europy. Gwar taki jaki musiał towarzyszyć budowie wieży Babel.


Spiker w wielu językach informuje o wartości nagród ale nie po to tu przyjechaliśmy. Dla mnie to mój pierwszy bieg po dwóch miesiącach przerwy. Nie powinienem jechać ale z Azji do Europy nie co dzień się biega. Wiem, że dam z siebie tyle aby móc potem chodzić o własnych siłach, poza tym wokół tłoczno od Kenijczyków a z nimi nie ma żartów. Znajduje dwóch wyglądających na najmocniejszych wśród tych tysięcy biegaczy – stawiam na Davida Rutoh’a albo Stephana Chebogut’a. Robimy na dowód zakładu wspólne zdjęcie; oni są tak drobni, że mógłbym postawić jednego na lewym ramieniu drugiego na prawym.


Trwa rozgrzewka. Drobne promienie słońca ogrzewają morskie powiewy wiatru. Trwa nerwowe odliczanie. Równo o 9:00 Mer Istambułu oddaje strzał – znak do startu. Przed moimi nogami przewraca się jakaś drobna Turczynka. Widzę, że z trudem wstaje; chciałbym pomóc ale wielotysięczny tłum niesie już mnie bez prawa do protestu. Z daleka tylko widzę, że ona już biegnie z grymasem na twarzy. To dopiero start, jeszcze tylko 42 km i 195 metrów.


Wbiegamy na most, który lekko się kołysze w rytm tempa biegaczy. Teraz trzeba biec i nie rozglądać się –jest dość ciasno, mimo że most to kilka pasów ruchu. Moją uwagę przykuwa dziewczyna w Hidżabie – można by pomyśleć, że jako wyznawczyni islamu czuje się urażona tymi obcisłymi, skąpymi biegowymi strojami. Ale nie – to wolontariuszka, która jeszcze delikatnie się uśmiecha. Na każdym kolejnym kilometrze taki uśmiech jest jak filiżanka pysznej kawy o poranku.


Pierwsze 30 kilometrów biegnę śpiewnie, bez zadyszki, tylko niewielki ból obciąża prawą nogę. Przypomina mi się jak mawia Haruki Murakami jeśli zgadzasz się na bieg to wybierasz też ból. Z sennej lekkości biegu wybudza mnie głos Muezina, woła z pobliskiego minaretu ADHAN zaproszenie na południową modlitwę. Nikt nie przystaje, nie skręca w pobliską uliczkę prowadzącą do meczetu. Trwa maraton ale obecność modlitewnego ducha tego miasta nas nie opuszcza.


Pięć razy w ciągu dnia słychać śpiew – zaproszenie do modlitwy – od wschodu słońca aż po noc. Wystarczy nieco wyobraźni by przez zmęczony już oddech usłyszeć jak Imam w świątyni wyśpiewuje melodyjne sury Koranu. Dalej droga jest surowa – stare domy, bizantyjskie mury, tureckie knajpy, czasem w oddali powiewa symbol islamu wpisany w narodową flagę – biały półksiężyc na czerwonym krwistym tle.


Ta właśnie krew na tych ostatnich kilometrach bulgocze w każdym milimetrze ciała – już nie słychać słów Imama, jedynie krew nuci swoje miarowe kołysanie. Tradycyjny islam nie pozwala portretować ludzi, wizerunki świętych pochodzą z czasów Krzyżowców i panowania chrześcijaństwa. Dlatego dziwią na ulicach portrety pierwszego prezydenta Turcji – Mustafy Kemala Atatürk – może dlatego, że to on ograniczył wpływ islamu na politykę i wyrównał możliwości edukacyjne kobiet i mężczyzn.


Turcy kochali go a po śmierci żegnali wiele dni i tu małe polonicum: w ostatniej drodze Ojcu współczesnej Turcji towarzyszył Marsz Żałobny Fryderyka Chopina. Przez chwilę, gdy usłyszałem te dźwięki, towarzyszyło mi uczucie, że nie jesteśmy tak daleko od Polski a ten pas zieleni nad Bosforem stał się bliźniaczo podobny do bulwarów nadwiślańskich.

Słońce przestało grzać, z chmur dolatywał zimny deszcz a jedna z najstarszych osad świata okazała się tym razem zimnym portem nad morzem Marmara. To był najtrudniejszy odcinek – wiało potwornie, trzeba było walczyć z zimnem, na dodatek droga zaczynała się wspinać pod górę. Już wiem, że najlepsi są już na mecie odpoczywają popijając świeży sok z granatów (polecam ten lokalny specjał) a mi zostało jeszcze tylko kilka kilometrów – może 5, może 7? Już nie pomagały wspomnienia czasów Krzyżowców, taniec derwiszy ani oklaski przemarzniętych kibiców.


Trzeba było wycisnąć resztki zachowanej energii, rozświetlić oczy i nie poddawać się zwątpieniu. Podobno maraton dzieli się na dwie połowy – pierwsza ma 30 km. Teraz byłem na tej drugiej krótszej ale trudniejszej. Szukałem sił i odnalazły się one, może to dzięki wrośniętemu w mur drzewu figowca. W miejscu gdzie rosło było sucho, niewiele ziemi i światła a zieleń figowych liści nie zdradzała trudu przetrwania.


Rozpoczęła się aleja platanów – to już blisko. Pamiętam te drzewa, to niedaleko pałacu sułtana. Kora platanów jest tu gruba i jasna a powracające słońce skrzy się na miękkich liściach.. Już widać Hipodrom. To meta. Czas na odpoczynek, masaż, upragniony łyk wody i soku z granatów. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, ze uczestniczyłem w spotkaniu wielu nacji, religii, wyznań i że tak jak chcieli organizatorzy stało się to a raczej zbiegło się w serdecznym duchu Istambułu. Spotkaliśmy się tam gdzie kontynenty się spotykają.


Należy odnotować, ze reprezentanci T.S. OPATRUNKI byli najlepszym zespołem na tym maratonie. Grupowo byli wspaniali a i indywidualnie należeli do czołówki: Ania Arseniuk była drugą Polką na mecie Eurasia Marathon, Paweł Szymandera w swej kategorii był trzeci a Krzysztof Góralski, mimo trudnych warunków złamał barierę trzech godzin. Wszyscy z teamu T.S. Opatrunki dotarli do mety i zmieścili się w wymagającym limicie czasu. Należą im się gratulacje.


Dla porządku dodam, ze zakład wygrałem – Stephan Chebogut z Kenii pozostający przez większość trasy w cieniu rywali, na 35 kilometrze przyspieszył i z czasem 2:11:05 maraton wygrał, wyprzedając kolejnego zawodnika aż o 4 i pół minuty! Nie wiem czy pamiętał o zakładzie, bo po tym jak zainkasował 50 00 USD zniknął J Wśród kobiet tryumfowały Etiopki, wygrała Koren Jelela Yal, która od początku narzuciła swoje tempo i z czasem 2:28:06 przekroczyła linię mety.

Ps. Oto czasy całego zespołu:

Anna Arseniuk, 4:06:00
Paweł Szymandera 2:45:36

47. Krzysztof Góralski 2:58:13
137. Krzysztof Bielicki 3:17:35
261. Dariusz Wilkowski 3.28.40
374. Marian Bogucki 3.37.30
375. Stanisław Kwiatkowski 3:37:31
411. Dariusz Olewiński 3:39:13
538. Jarosław Sadowski 3.46.03
586. Janusz Tybuszewski 3:48:57
935. Witold Orcholski 4:05:59
1483. Zenon Olewiński 4:40:23
1656. Robert Kmieciak 4:55:00
1826. Andrzej Szkodziński 5:14:23









Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora







 Ostatnio zalogowani
marian
23:35
camillo88kg
22:46
Andrea
22:27
uro69
22:00
slawek0407
21:59
Yazomb
21:55
entony52
21:40
smszpyrka
21:29
wwanat46@gmail.com
21:25
stanlej
21:07
benek
20:53
VaderSWDN
20:39
Mario998
20:36
perdek
20:35
romelos
20:26
aga74
20:25
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |