2015-07-07
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 35 w skali Celcjusza (czytano: 1288 razy)
Wspaniała temperatura aby leżeć na plaży. Opalać posmarowane kremem ciało i popijać zimne napoje. To powinno się robić w taką pogodę - odpoczywać i relaksować. Cieszyć się słońcem...
Startując w Supermaratonie Gór Stołowych zastanawiałem się w którym momencie to kochane słoneczko będzie moim największym przeciwnikiem. Długo nie musiałem czekać, bo czekając na start, to słoneczko sprawiło że już byłem mokry. Już wtedy mówiło: będę dziś grzać bez taryfy ulgowej. No i żadnej taryfy nie było.
Wystartowaliśmy o godzinie 11. 2 godziny później niż wcześniej planowany start. Była jakaś kolizja z zawodami rowerowymi po stronie czeskiej. Szkoda się nad tym rozwodzić.
Niebieskie niebo, żadnej chmurki. Tylko słoneczko. No i około 450 zawodników na starcie, jeszcze wtedy mających nadzieję na dobry wynik. I ja startowałem z taką nadzieją, tylko to słońce...
Parę dni przed startem myślałem o poprawieniu zeszłorocznego rezultatu. Zaraz po starcie wiedziałem że to się dziś nie stanie.
Zacząłem bardzo spokojnie. Nie czułem mocy na odcinku do pierwszego bufetu (8 km). Biegło mi się ciężko. Bardzo ciężko. Już wtedy pojawiła się myśl, że koniec jest tak daleko, że może nie dam rady. No ale jest bufet. Piję wodę, piję izotonik (tragiczny w smaku), jem arbuza, żelki i ruszam dalej, choć słoneczko cały czas wysusza nasze ciała.
Na 10 km wysyłam sms"a do żony: "10 km. Koszmar pogodowy". Kolejna myśl to bufet nr 2 (18 km). Ale to tak daleko. Człapię do przodu. Każde wybiegnięcie z lasu na rozpalone słońcem polany, sprawia że ubywa mi mocy. Czuję się tak jakby wkładano mnie na parę minut do pieca. Na 17 kilometrze płynie strumyczek z którego łapczywie piję lodowatą wodę. Strumyczku czemu jesteś taki malutki, nijak nie da się do ciebie wleźć i się ochłodzić. W końcu docieram do 2 bufetu. Spokojnie piję wodę, jem arbuzy, zero pośpiechu. Nie chcę się spocić.
Ruszam dalej. Teraz kawałek asfaltu. A asfalt i parzące słoneczko to ciekawe połączenie. Patrząc na asfalt pod moimi nogami, widzę w jakich butach biegną inni zawodnicy. Wszystko pięknie odciska się w asfalcie. Przewrócić się tam to byłaby tragedia. Po 2 kilometrach wbiegamy w las i kolejny sms do żony: "20 km. Dramat". I tu dzieje się coś dziwnego. Przez 5 kilometrów czuję się wspaniale. Noga za nogą prę do przodu. Wyprzedzam! Świat zwariował: Mam tę Moc jak śpiewali bohaterowie " Krainy Lodu". Ale mocy było tyle ile trwa ta piosenka. Przed 3 bufetem kolejny kryzys. To chyba przez słońce. Sam nie wiem. Na podejściu mijam Marka Grunda, który mówi że ma ukrytą Colę na 3 bufecie i tylko to go trzyma na nogach. Kurczę mogłem coś poukrywać na każdym bufecie, może bardziej bym się mobilizował na poszczególnych odcinkach? Pomyślę o tym w przyszłym roku. Wymieniliśmy się uwagami, jak to kochane słoneczko rozpuszcza nasze marzenia. I to właśnie wtedy powiedziałem sobie że dziś tylko chcę ukończyć te zawody. Tylko tyle, ale słoneczko się uśmiechało...
Bufet 3 - 28 kilometr. Chłodzę ciało wylewając na siebie wiadra lodowatej wody. Jem arbuzy, pomarańcze, żelki. Stąd widać metę na Szczelińcu. Tak blisko a równocześnie tak daleko. Ale nic to. Ruszam aby pobiegać jeszcze trochę w słońcu. Nie za szybko aby się nie zmęczyć. Odbieram smsa od żony, że trzyma kciuki, że jestem dzielny. Czytam to i ryczeć mi się chce. Ale słoneczko namieszało mi w głowie. Dorosły chłop, a płacze po przeczytaniu smsa. Komedia jakaś.
Około 31 kilometra słyszę za sobą dziki ryk. Myślałem że jakieś dzikie zwierze zwęszyło łatwą zdobycz. Choć nie, bo jakby zwęszyło to by odpuściło. Powinienem napisać zobaczyło łatwą zdobycz. Obracam się przerażony co ujrzę, ale na szczęście to tylko jednego z zawodników złapał skurcz. Wracam aby mu pomóc. Razem walczymy z jego skurczami. Przecież nie zostawię chłopaka. On taki leżący to dopiero łatwa zdobycz. Pytam go czy brał magnez. On mi mówi że brał i wziął też Nospę bo działa rozkurczowo. No kurczę zmęczony jestem, ale z tego co pamiętam, to owszem działa rozkurczowo ale na brzuch. Żeby Nospą rozkurczać mięśnie nóg. Człowiek się całe życie uczy...
Ruszam dalej. Przede mną najdłuższy podbieg (czytaj: podejście). Brnę krok po kroku do góry. Nawet się nie zatrzymuję, co uważam za sukces. Po krótkim zbiegu docieram do 4 bufetu - 36 kilometr. Na stole widzę Cole. Kurcze obiecałem żonie że będę się ograniczał z piciem tego napoju. No na odwyku jestem. Obracam się na prawo i lewo. Nikt nie patrzy - piję. 3 kubeczki wypiłem. Taka mała chwila przyjemności. Pojadłem, popiłem, no i ruszyłem.
Kolejny podbieg (podejście) jest pod Ostrą Górę. Ale żeby tam dotrzeć, trzeba przebiec przez piękne pola, nad którymi świeci słoneczko. Tu słoneczko zabiera mi kolejne procenty z mocy. Ale docieram do podbiegu i znowu miarowo krok po kroku brnę do bufetu nr 5 na 43 kilometrze. Dotarłem.
Zostały 4 kilometry w słoneczku, zbieg do Karłowa, kilka schodków do góry i meta. Kilometry w słoneczku wyssały ze mnie wszystko. Ścięło mi się białko w oczach. Nie byłem w stanie zbiec do Karłowa. Uda rozrywał ból, ale jakoś dotarłem do drogi.
Teraz kilometr po asfalcie. Co za ironia. Człowiek męczy się 48 kilometrów skacząc po kamieniach, a docierając do asfaltu, nie ma siły aby przebierać nogami. A droga gładziutka i równiutka. Metodą Galloway"a docieram do finałowych schodów. Pokonuję je na raz. No i jest meta. Dotarłem. Żywy trup.
Dzwonię do żony i zamiast powiedzieć jej: Słuchaj kochanie, skończyłem i nie było tak źle, to ja ryczę do słuchawki jak mały chłopiec. No uspokoić się nie mogę. Szlocham jak bóbr a ona mnie uspokaja.
To był najcięższy bieg w moim życiu. Nie mogę go porównać z niczym innym bo nigdy, nawet na plaży nie wytrzymałem tyle na słońcu. No ale za rok chcę pobiec ponownie... Tylko zamawiam deszcz.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |