2009-09-07
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| let the run begin... (czytano: 1520 razy)
Kto z Katowic i okolic, temu z pewnością nie muszę tłumaczyć co oznacza skrót SCC. Dla tych mniej wtajemniczonych – to Silesia City Center. Moloch handlowy, miasto w mieście, świat wirtualny z własnymi ulicami, placami, kawiarniami, kinami i tysiącem sklepów. Ulubione miejsce spędzania czasu przez sporą część miejscowej populacji. Jak niedzielny wypoczynek z rodziną, to tylko tam! Można połączyć zakupy, kawę, kino i spacer z dziećmi w jednym. Kiedy wymienią wszystkie lampy na takie z solarium, tak, że będzie można się opalać spacerując, mogę się założyć, że znajdujący się nieopodal Wojewódzki Park Kultury i Wypoczynku nawet w lecie świecił będzie pustkami.
Byłem ci ja wczoraj w owym SCC. Każda wizyta tam przyprawia mnie o ból głowy, z każdą kolejną wizytą doskonalę sztukę biegania pod prąd „masy ludzkiej”. Z każdą kolejną wizytą doprowadzam do perfekcji moje zdolności z zakresu logistyki. Ostatnio wejście, kupno butów do biegania i wyjście zajęło mi niecałe pół godziny. Wczoraj było podobnie.
I kiedy tak biegłem pod prąd radosnego konsumpcyjnego przekroju społeczeństwa, przypomniała mi się jedna postać.
Dawno temu w Ameryce był sobie młody człowiek. Nazywał się Christopher Johnson McCandless. Jeden z milionów młodych Amerykanów. Właśnie skończył uniwerek, przed nim była już tylko prosta i piękna droga kariery. Młody, zdolny, przystojny, inteligentny. Ucieleśnienie marzeń wielu matek o idealnym zięciu. I cóż robi nasz idealny zięć? Otóż nasz idealny zięć popada w obłęd. Bo jak inaczej można nazwać przekazanie wszystkich zgromadzonych oszczędności, a było tego ponad dwadzieścia tysięcy dolarów, na cele charytatywne? To jeszcze da się jakoś wytłumaczyć, za to nie wsadzają do wariatkowa. Ale to dopiero początek. Młody zięć bierze swojego starego Datsuna i rusza w drogę. Na kompletnym pustkowiu porzuca samochód, większość rzeczy jakie miał przy sobie. A żeby ostatecznie dowieść swego wariactwa, pali wszystkie pieniądze, jakie ma w portfelu. Po czym rusza, bez samochodu, bez pieniędzy. Prosto przed siebie. Nie obarczony niczym prócz plecaka, skupia się na poznawaniu. Na odczuwaniu wszystkimi zmysłami. Tak przyrody wkoło niego, jak i ludzi, których spotyka na swej drodze. Żadne z tych spotkań nie pozostanie bez echa. Dla każdej ze stron. Poznając ludzi, poznaje sam siebie. Oni zmieniają jego, on zmienia ich. Nikt nigdzie nie pędzi, nie goni. Jest czas, czas by wsłuchać się w drugiego człowieka, dotknąć jego duszy. Zrozumieć strach, który go wypełnia. Namiętność i skryte pragnienia, które pchają go do przodu.
Zdany na siebie odkrywa drzemiące od zawsze w człowieku pokłady niewyobrażalnej siły, tysięcznych możliwości. Świadomie odrzuca reguły, rządzące dzisiejszym światem tylko po to, by dotknąć istoty człowieczeństwa. Dotknąć drugiego człowieka. Dać mu siebie i wziąć w zamian jego. Na koniec przychodzi największe wyzwanie. Pokonanie własnej słabości, sprawdzenie się w najtrudniejszych warunkach, gdzie wszystko zależy od ciebie i nic od ciebie nie zależy. Rusza w dzicz. Into the wild.
Spyta ktoś, dlaczego akurat o nim piszę, co on ma wspólnego z bieganiem? Trochę ma, bo jako dziesięciolatek wystartował w pierwszym swoim biegu, na 10 km. Zajął 69 miejsce, zostawiając za sobą ponad 1000 dorosłych. Później, już w szkole średniej, trenował biegi przełajowe, był kapitanem szkolnej drużyny.
Zmarł właśnie w owej dziczy, w którą coś tak mocno go ciągnęło, w wieku lat zaledwie 24. A historia jego życia i śmierci, tak pięknie ukazana w filmie Sean"a Penna, gdzieś tam głęboko pod skórą cały czas we mnie siedzi. I pewnie siedzieć będzie już zawsze...
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |