Góry kocham od kiedy pamiętam. Miłość ta nie była i nie jest łatwa i przyjemna. Ilekroć jestem w górach te moje uczucia są poddawane próbie, jakby ktoś za każdym razem pytał mnie, czy na pewno biorę sobie ją (górę) za żonę. Cóż, kilka razy świadomie zawróciłem sprzed tego stworzonego przez Matkę Naturę ołtarza, zarządzając odwrót. Za każdym razem jednak obiecałem wrócić i dokończyć mój udział w ceremonii. Nie zawsze wracałem. Góry mają jednak tę posągową, wręcz majestatyczną cierpliwość. Dalej tam są i czekają. A ja pamiętam. Tylko jeszcze kilka spraw muszę załatwić w dolinach.
Bieganie pojawiło się w moim życiu niedawno. Pierwsze, poważne zawody, w których wystartowałem odbyły się w sierpniu 2015. Kompletnie nieświadomy, czego się spodziewać po sobie i trasie. Jakoś to poszło. Potem się dowiedziałem, że można biegać po górach. Pierwszy maraton górski odwiedziłem jeszcze w tym samym roku. I przepadłem. Górskie szlaki, nużące podbiegi czy - raczej - podejścia, szybkie zbiegi na złamanie karku, gotujące się mięśnie pod górę i piekące czwórki w dół. Wyniki? Zawsze dążę do tego, by je poprawiać. Ale, nie obrażę się, jeżeli ktoś mnie nazwie turystą biegowym. Wciąż się uczę, a im więcej wiedzy przyswajam, tym bardziej zdaję sobie sprawę, ilu rzeczy jeszcze nie wiem.
Mała Rycerzowa? Uwielbiam te tereny, przepiękne krajobrazy, widoki na Tatry i Mała Fatrę. Dlaczego by nie pobiec? Dystans i trasa - no nie mogło być lepszej. No może, gdyby jakoś przesunąć kreskę na mapie, żeby móc zawinąć na Halę Rycerzową, pobiec stromą ścieżką w dół do rozwidlenia szlaków, skręcić w lewo i zahaczyć o Bacówkę z jej przepysznymi racuchami? Pomarzyć można, ale i tak jest świetnie.
Dzień startu. Praca. 3:00 rano, a ja dopiero kładę się do łóżka po 12 godzinnej jeździe samochodem i wizycie na wschodniej granicy Unii. Budzik nastawiony na 6:00. A w zasadzie na 6:00, 6:05 i 6:10. Trzy budziki. Budzi mnie dopiero trzeci. Śniadanie w pośpiechu. W końcu już jestem trochę spóźniony. Ale nie przywiązuję do jedzenia większej wagi, to "tylko" 20 kilometrów. Zahaczam po drodze o sąsiednią miejscowość. Zabieram koleżankę. Jedziemy w ciszy przy akompaniamencie kropel deszczu, które pospiesznie wystukują rytm nieznanej mi melodii. Ale nie brzmi to dobrze. Od czasu do czasu się przejaśnia, żeby po chwili znów powlec poranne niebo ciężkimi ołowianymi chmurami. Na domiar złego pojawiają się błyskawice.
Zastanawiam się, jak jest na miejscu. Jak sobie radzą biegacze z biegu głównego. Pogoda nie zachęca do jakiejkolwiek aktywności na dworze. Przechodzi mi przez myśl, żeby na starcie wytarzać się w błotku, wsiąść z powrotem do auta i wrócić do domu. To, że wrócę bez kolejnego medalu już zapowiedziałem i bardzo mi to odpowiada. Zimno, leje, ja w dodatku jakiś taki markotny i niewyspany. Koleżanka mało rozmowna, ale taka jest. Pewnie ustala taktykę na bieg: jak skutecznie ominąć krople spadającej wody, które z całą pewnością będą czaić się, żeby zepsuć jej biegowy image.
Dojeżdżamy na miejsce, szukamy miejsca parkingowego, najpierw w okolicy kościoła, potem przy mecie. Na parkingu przy mecie doświadczamy ciekawego zjawiska. Zielona Świnka Peppa, o męskiej sylwetce i widocznym zaroście wesoło tapla się w błotku. Nie przeszkadza ani padający deszcz, ani zimno. Woda z wielkiej i dosyć głębokiej kałuży unosi się do góry i wlewa z powrotem niczym burzliwy wodospad. Radość wyrysowana na twarzy jest nie do opisania, więc nie podejmę się jej opisywać. Świnka Peppa zorientowała się, że nie jest sama i odwróciła się w moją stronę, śmiejąc się pod nosem. Natychmiast poznałem Wojtka Probsta, który najwidoczniej już skończył zawody. Precyzyjnie rzecz ujmując - wygrał.
Szybka kalkulacja czasu w głowie i zaskoczenie - zdecydował się na trasę 50+. Co to oznacza? Tylko tyle, że tam na górze naprawdę musiało być źle. Wojtka osobiście nie znam, chociaż kilka razy uścisnęliśmy sobie dłoń czy wymieniliśmy parę zdań na trasie, ale dla mnie jest pozytywnym bohaterem wielu zawodów biegowych. Ma swój styl, poczucie humoru i luz.
Auto zaparkowane, czas wejść w posiadanie pakietu startowego. Udajemy się do szkoły w Ujsołach i... dowiadujemy się, że pakiety już są w Rajczy. Coś chyba nie doczytaliśmy. Czas leci, a my fundujemy sobie spacer po Ujsołach w deszczu. Wracamy do auta, zakładamy stroje startowe, porzucamy to, co nie będzie nam potrzebne, marudzimy trochę, że wszystko z pakietu trzeba będzie wepchnąć do plecaka. No bo w końcu - każde 100 g obciążenia spowolni nasz bieg o 10 sekund na kilometrze. Z drugiej strony - ja tam po cichu się cieszę, że jakby co, to zawsze będzie jakaś wymówka, gdyby coś poszło... tak, jak zwykle. To chyba najtrudniejsza sfera mojego biegania i wymagająca niezwykle twardego - jak to mawiają pokerzyści - mindsetu.
Nieustająca walka z pytaniami, po co startuję w zawodach, skoro nie liczę (i nie mogę liczyć) nawet na wygraną. Do każdych zawodów przygotowuję się jednakowo - z matematyczną precyzją określam czasy, międzyczasy, porównując się z innymi, porównując się sam ze sobą. Nie zdarzyło mi się w tym roku, aby prognoza odbiegała od wyniku na więcej niż 5%. Nawet na Rzeźniku, czy w Górach Stołowych, które były dla mnie kompletnym zaskoczeniem, jeżeli chodzi techniczne trudności na trasie. Wielkość błędu akceptowalna. Teraz planuję pobiec w 2 godziny 26 minut. Po ogłoszeniu zamiarów natychmiast z pierwszego rzędu, gdzie siedzą moi najzagorzalsi kibice dochodzą do mnie pytania, czy to wciąż jest bieg? Czy planuję po prostu wycieczkę w szybkim tempie po górach? A co mi tam. Dla mnie to przygoda, każda możliwość obcowania z górami daje mi poczucie spełnienia. Jestem bliżej nieba, szybko łapię inną perspektywę, wietrzę głowę i cieszę się, z tego, gdzie jestem i co robię.
Jedziemy na start, odbieramy pakiety, szybko nadchodzi moment startu. Krzysztof Dołęgowski zapowiada dosyć trudne warunki na trasie i sugeruje, żeby w czasie biegu napić się z buta, aby nie tracić ani tempa ani czasu na punkcie w Mładej Horze. Doświadczenie, czy poczucie humoru? Nieważne, zabrzmiało zabawnie. Stoję na starcie w pełnym rozkojarzeniu, a tu nagle zaczynają odliczać. Okrzyk "start" pada za szybko. Ruszamy zwartą grupą, ale jakoś tak wolno. Pierwszy odcinek biegnie po asfalcie, żadnych górek, kamieni, korzeni. Wiem, że to sam początek i nie ma co szarżować. No ale bez przesady, nawet ja potrafię pobiec trochę szybciej, jak trzeba.
Przyspieszam. Na mostku zerkam na zegarek, tempo 3:50. W zasięgu wzroku mam uciekającą dwójkę, biegnę gdzieś na 6-7 miejscu. To dla mnie nowe doświadczenie, wcześniej o nim tylko czytałem. Teraz już wiem, jak to jest biec na początku stawki. Główna różnica - jak odwrócisz się do tyłu, to dopiero wtedy widzisz większość biegaczy. Ale kręci mnie to, ciekawe uczucie. Takie, że chętnie bym rozwinął żagle. A gdybym nie miał żagli, to rozłożyłbym skrzydła. Ale akurat zapomniałem ich spakować. Poza tym - nie da się ich używać razem z plecakiem. Po chwili radiowóz, który prowadził biegaczy, zatrzymuje się na wjeździe do Rycerki Dolnej, a my skręcamy na szlak. Przez chwilę biegniemy jeszcze po płaskim i w końcu jest - zaczyna się podbieg. Chciałbym napisać, że zaczyna się podejście, ale to jest podbieg. Jakim cudem? Przecież to jest podejście! Ja pod takie góry nie biegam, no może kilkanaście metrów i przechodzę do marszu. A oni wszyscy - ci przede mną i ci za mną - biegną.
A ja co? No przecież jak oni biegną, to ja też biegnę. I tak sobie biegniemy. Mam wrażenie, że oni lekko muskają kamienie na szlaku, wybijając się w górę, by po chwili opaść z gracją baletnicy z powrotem na ziemię. Podkreślam, że ziemię mocno pochyłą. A ja człapię jakbym złapał gumę. Zaczyna się wyprzedzanie. Jedna, druga, trzecia osoba mija mnie żwawym biegiem. Ja czuję, jak robi mi się ciepło. Łydki, czwórki zaczynają się gotować. Za 8 minut - zgodnie z recepturą babci - będę je mieć ugotowane na twardo z delikatnie ściętym żółtkiem. Mało tego, zaczynam sapać jak tuwimowska lokomotywa. Przypomina mi się, że nie jestem zbyt wypoczęty. Wyczuwam, że do ośrodkowego układu nerwowego nadchodzą pytania z cyklu "za jakie grzechy?" albo "nie mogłeś zostać w domu i się wyspać?". Nogi stają się coraz cięższe, ale chyba tylko moje. Wszyscy dookoła dalej biegną. To ja też. Ale robię to coraz pokraczniej, no ale przecież jestem w czołówce, a czołówka biegnie. W końcu nadchodzi mój zbawiciel, wyprzedza mnie postawny biegacz w żółtej koszulce i po chwili przechodzi w marsz. No to jak jestem w grupie maszerujących, to w końcu mogę też pomaszerować. Ale idę jakoś wolno. Szybkim, żwawym krokiem wyprzedza mnie pierwsza dziewczyna.
Szybko znika z pola widzenia, dogania mnie jeszcze dwóch zawodników, reszta za mną już człapie podobnym tempem. Straciłem rachubę, nie wiem, na jakim miejscu mogę być. Trzymam się dwóch osób, od czasu do czasu podbiegam, ponieważ oni maszerują wyraźnie szybciej ode mnie. To też jest dla mnie zagadka do rozwikłania w najbliższym czasie - pod górę jestem po prostu wolny. Jak nie podbiegam od czasu do czasu, to rzadko udaje mi się osiągnąć pod górę wynik lepszy niż 10 min/km. W sumie, gdzieś mnie to cieszy, bo jest tak sporo do poprawy, że efekty tej poprawy na pewno będą widoczne. Tylko trzeba znaleźć właściwą metodę treningową. No właśnie, jakby to tak ułożyć, żeby było dobrze...? Tak się zamyśliłem nad swoim losem, że pomyliłem trasę. Z półsnu wyrwał mnie głos biegacza w czerwonej koszulce. Co się tu właściwie stało? Pomaszerowałem na wprost, podczas gdy szlak odbijał w lewo do Mładej Hory. Nie ma tego złego, właśnie mam kolejną wymówkę, jakby co. Zaczyna się łagodny zbieg, przyspieszam, uciekając i goniąc zarazem. Nie chcę już oddać swojej pozycji, jaka by nie była.
Przebiegając przez osadę dziękuję za wodę, z której nie korzystam. Zwalniam przy jakimś namolnym, niewielkim psie w kolorze nadpalonego biszkoptu, który ujada tak, że przekonuje mnie, że jego szczęka może za chwilę zacisnąć się na mojej nodze. Przechodzę w marsz i rozglądam się za właścicielem. Tylko co ja mu powiem? Że jego pies szczeka? Chyba jest to widoczne i słyszalne - gołym okiem i uchem. Robię krok z przytupem w stronę wciąż szczekającego pieska i piesek rezygnuje z dalszej interakcji ze mną. Gdzieś tam w oddali, pnąc się na Mała Rycerzową słyszałem wciąż jego ujadanie. No właśnie - Mała Rycerzowa - zaczyna się najtrudniejszy odcinek. Teoretycznie. Tak się cieszę, że za chwilę zacznę zbiegać, że gdzieś mija mi moje otępienie z pierwszego podejścia. Maszeruję i co kilkadziesiąt kroków robię przebieżki.
Trzymam dystans przed tymi, którzy mnie gonią. Są - niestety dla mnie - wyraźnie szybsi. Zbliżają się, więc muszę uciekać. Przed sobą nie widzę nikogo. Robi się zimniej. Jakoś tak złowrogo. Wilgotność znacznie wzrasta. Przez zalesione zbocze zaczyna przelewać się mgła. Czuję jak na moich brwiach i włosach osadzają się kropelki. Wyglądam jak trawa o poranku. Ale co tam, w końcu to góry - jak dziewczyna na pierwszej dyskotece w wiejskiej remizie uważnie pilnuję tyłów. Nie chcę być zaskoczony. Kontroluję co jakiś czas dystans. Gdzie ta Mała Rycerzowa? Na zegarku już 10,5 km. Czas leci nieubłaganie. Jest taki, jak zakładałem - czyli 1:20, ale problem polega na tym, że dystans i czas się zgadzają, ale nie miejsce. Szlak lekko ciągnie pod górę, więc biegnę. Po 300 metrach wyłania się polana, a na niej dwie wolontariuszki przywołujące do siebie niczym syreny na wzburzonym morzu. Dookoła mleko. To nie mgła, tylko chmura. Dostaję opaskę na rękę, wymieniamy szybko uprzejmości i zaczynam zbiegać. Odwracam się i widzę sylwetkę mojego prześladowcy, który zmierza po swoją opaskę. W końcu zbieg - mokro i ślisko, ale lecę w dół. W końcu na to czekałem. Szybko jednak zwalniam do przyzwoitej prędkości w zakresie 4:30-5:00 ponieważ... łapie mnie kolka.
Skąd? Jak? Dlaczego? No nic, będzie kolejna wymówka. W sumie nie wiem, kto ma jakie kolki, ale moją da się przeżyć. Wbiegam do lasu, przebiegam przez polankę z ogromną ilością jagód, staram się uśmiechnąć do aparatu, który wyłonił się niespodziewanie. No ale już wiem, że na zdjęciu nie zobaczę luzu i radości, tylko grymas wskazujący na zaparcie od - co najmniej - kilku dni, ewentualnie - na śmierć ukochanego chomika. Na szczęście, nic mi nie dolega i nie mam chomika, po prostu moja mimika jest jakaś dziwna i zmęczenia nie jestem w stanie ukryć. Zbieg, zbieg, zbieg. Moja radość nie ma końca. Ale zaraz. Co to? Pojawią się jakieś postaci na trasie. Wyglądają inaczej, jakoś ciężej się poruszają, mają - zdaje się - pełniejsze plecaki, kije, kurtki, czapki, ulubione pluszaki... Wróć, bez pluszaków. To zawodnicy, którzy walczą od 4 rano na trasie, mój podziw dla nich miesza się ze współczuciem. Za Kotarzem zaczyna się podejście na Muńcuł. I tu zaskoczenie, dogania mnie jednak mój prześladowca i szybkim marszem ucieka pod górę. Stać mnie tylko na to, żeby się uśmiechnąć, życzyć powodzenia i krzyknąć mu w plecy, żeby gonił uciekającą trójkę zawodników, którzy zniknęli z mojego pola widzenia jeszcze na podejściu za Mładą Horą.
Sam ich goniłem. Ale jakoś wolno. No bo pod górę. Jest czas, aby zagadnąć zawodników Chudego, okazać im szybką pomoc terapeutyczną, poznać historię ich życia i wysłuchać, ile błyskawic widzieli tego poranka i jak im się włosy elektryzowały w czasie burzy. I tak sobie rozmawiamy, a tu nagle zbieg - krótki i znów pod górę, podłączam się pod nową grupę biegaczy Chudego. Tym razem słyszę o bólu kolan i deklaracjach walki o prawdę w temacie katastrofy czy innego zamachu, albo o dotarcie na metę. Nie pamiętam już dokładnie, która wersja była właściwa. Znów w dół, uciekam i doganiam jednego z trzech ściganych. Wyprzedzam i biegnę pod górę, a może to nie podbieg, tylko tak mi się wydaje. Tak czy inaczej - uciekam. Gonię pozostałą dwójkę, gdzieś muszą być w tych chaszczach. No albo na szlaku. Zaczyna się wąski odcinek szlaku, bardzo wąski. Nie mieścimy się z wyprzedzanymi biegaczami, puszczają mnie przodem. Serdecznie wszystkim dziękuję. Staram się jak najbardziej hałasować, żeby wolniejsi zawczasu mieli okazję wykonać niebezpieczny manewr wdrapania się na pobliskie kępki jagód.
Szlak jest mokry, czasami wręcz płynie nim strumyk gęstej, jasnobrązowej mazi. Buty, które są już na wykończeniu szukają resztek przyczepności. Z powodzeniem. Obsuwam się tylko raz. Łapię się natychmiast rękami pobliskiego krzaczka. Odzyskuję równowagę. Kosztem pokiereszowanej dłoni. Krzaczek okazał się być maliną. Jest dobrze, jest kolejna wymówka. Gonię nie wiem w sumie co, może czas? Mijam kartkę "2 km". Zegarek pokazuje 2 godziny i 19 minut. Na szlaku tymczasem pustka, gdzieś poznikali pozostali zawodnicy. Biegnę tak przez dobry kilometr, aż w końcu przede mną rysują się dwie sylwetki ściganych. Drepczą wokół rozlewiska wcześniej wspomnianego strumyka, szukają najlepszej drogi przez błoto. Ja przebiegam na „kreskę", błoto po kostki, ale nie ślizgam się. Żywiołowy pan przed mostkiem, za którym majaczy asfalt, pogania i zachęca do maksymalnego wysiłku. Biegnę, ile sił w nogach, doganiam jakieś 500 metrów przed metą wspomnianą dwójkę. Jeden z biegaczy odpuszcza - przechodzi w marsz. Drugi dotrzymuje mi tempa. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Słyszę cały czas jego miarowe kroki, nie odwracam się. Zaciskam zęby i biegnę. Skręcam przed mostem do mety. Zerkam za siebie. Jest dobrze, 30-40 metrów przewagi. Zwalniam przed mostkiem, na którym wisi pobudzająca wyobraźnię kartka krzycząca do mnie "cholernie ślisko". Wpadam na mostek, staram się biec na palcach, żeby nie zaliczyć spektakularnej wywrotki przed samą metą. Mostek się kończy, zakręt w prawo i meta. Uścisk dłoni od Krzysztofa, gratulacje. Mój bełkot, którym chciałem wyrazić uznanie i zaznaczyć, że teraz nie będę myć prawej ręki przesz tydzień, bo dotykała jej żywa legenda przerwane zostaje pytaniem "a co to za buty?". Zanim połączenia nerwowe pozwoliły mi otworzyć usta usłyszałem "Aaa! Brooksy!". Czas na mecie 2:28, 20. miejsce. W przyszłym roku go nie poprawię, bo albo pobiegnę 80+, albo nie pobiegnę, bo będę w drodze na CCC. Ale wtedy na pewno zobaczymy się w 2019.
Moja przygoda z Małą Rycerzową trwała 2 minuty dłużej niż zakładałem. Strata do pierwszego zawodnika była ogromna. Ale to w niczym mi nie przeszkadza. Zawsze będzie ktoś szybszy ode mnie. Podziwiam i kolokwialnie mówiąc - nie ogarniam - jak można tak szybko biegać. Chociaż, w pracy siedzę w jednym biurze z gościem, który w tym roku zajął 2. miejsce w Rzeźniku. Biuro obok jest z kolei kolega, który biega maratony poniżej 3 godzin i ma też sukcesy w biegach górskich. To normalni ludzie, a nie jacyś kosmici. Tylko tytani pracy na treningach. I tu jest ten fundament sukcesu. I tak sobie po cichu wierzę, że praca nad sobą, nad swoim podejściem do biegania, nad swoją fizycznością przyniesie efekty. Może nie będę wygrywać zawodów, ale będę lepszą wersją siebie i będę przełamywać swoje ograniczenia. A wszystko to w otoczeniu gór, które są moim drugim domem.
Autor: Jarek42, 2017-09-04, 13:29 napisał/-a: Gdyby w zawodach startowali tylko ci, którzy mogą liczyć na wygraną open czy w kategorii, to biegi miałyby frekwencję gdzieś po kilkadziesiąt osób max. Każdy który biega wygrywa tak czy inaczej. Wygrywa zdrowie fizyczne i psychiczne (z małymi wyjątkami).
Autor: Kociu99, 2017-10-03, 10:12 napisał/-a: Świetna relacja. Fragment "To podbieg a oni biegną" - mocno mnie ubawił - mam tak samo! :) Zapraszam na Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich w Lądku - obowiązkowy dla kochających bieganie po górach.