Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 498 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Białystok 2002
Autor: Janek Goleń
Data : 2002-09-04

Po raz trzeci 1 września 2002 odbył się w Białymstoku maraton podlaski. Impreza okazała się niezła, choć niezbyt licznie odwiedzana przez biegaczy, przynajmniej w porównaniu do rzeszy amatorów psów rasowych, którzy pewnie to samo myślą o biegaczach co my o nich („każdy ma swojego fioła” czy coś w tym stylu), a którzy w niezliczonym tłumie okupowali stadion lekkoatletyczny i okolice obiektów MKS Juvenia przy ulicy Kościelnej. Imprez sportowych było w ogóle tego dnia sporo. Na krytej hali, gdzie zimą funkcjonuje lodowisko, działało teraz rolkowisko, tzn. łyżwiarzy zastąpili rolkarze. Imprezy biegowe poprzedzone były także wyścigami ulicznymi rolkarzy w różnym wieku. Normalnymi biegami poprzedzającym maraton był bieg VIP-ów na 1km oraz wypuszczony jednocześnie z maratonem bieg na 7 km. Należy jeszcze zwrócić uwagę na fakt, że w ramach III Maratonu Podlaskiego rozegrano mistrzostwa Polski wózkarzy, których było kilkunastu.

Start maratonu przewidziano na 13.30. Z Warszawy do Białegostoku jest niecałe 200 km, więc nie trzeba było nocować przed biegiem na miejscu, całą wyprawę mogliśmy zamknąć w jednym dniu. Przyjechaliśmy samochodem Radka Wypycha, a oprócz mnie zmieścili się w nim także Tadeusz Latoszek, Piotrek Siepietowski i debiutujący tego dnia w maratonie, choć z poważnymi doświadczeniami sprzed lat na średnich dystansach, Marcin Miotk. Do Białegostoku dotarliśmy około 11.00. Za sprawą hodowców i wielbicieli rasowych psów trochę musieliśmy pokrążyć w okolicach MKS Juvenia zanim znaleźliśmy miejsce do parkowania. Bez większych problemów zarejestrowaliśmy się w biurze maratonu, opłaciliśmy 25 zł wpisowego i dostaliśmy po fajnej koszulce w kolorze khaki ze zdjęciem z poprzedniego (chyba) maratonu. Potem podreptaliśmy z Marcinem do dość odległego kiosku spożywczego w celu nabycia prowiantu i wody do własnych odżywek na trasie. Po ich sporządzeniu i przekazaniu organizatorom spokojnie szykowaliśmy się do biegu, a ja trochę poszwędałem się z aparatem po okolicy. Napotkałem kilku weteranów maratońskch tras, którym chciałbym poświęcić tu kilka słów.

W Sielpi koło Końskich bawił w sobotę poprzedzającą białostocki maraton Wojtek Gruszczyński (figurujący na kilku zdjęciach z nr 30) wraz z Irkiem Lesiem, który w Białymstoku otrzymał od organizatorów nr 50, jako że był to jego pięćdziesiąty maraton. Jublileusz Irka uświetniono też przyznaniem przez organizatorów specjalnej nagrody w wysokości 50 zł dla zawodnika, który jako pięćdziesiąty dotrze do mety maratonu. O włos rozminął się potem z tą nagrodą właśnie Wojtek Gruszczyński (tego dnia biegł maraton po raz 64), który zajął 49 miejsce. Irek był tą osobą, która w 1995 roku namówiła Wojtka do startu w jego pierwszym maratonie w Warszawie. Jak widać ziarno trafiło na żyzny grunt i uczeń przebił licznikiem mistrza. Teraz także Wojtek postanowił uhonorować osobistą nagrodą w postaci kilku gadżetów i butelki szampana zawodnika, który dotrze do mety z lokatą 95. Jeżeli okazałoby się, że zawodników którzy ukończyli maraton nie jest aż tylu, nagroda przechodziła na maratończyka z lokatą 64.

Oczywiście nie byłoby maratonu podlaskiego bez najbardziej znanej postaci reprezentującej Białystok w światku maratończyków, jaką jest startujący w barwach MKS Juvenia Tadeusz Dziekoński, atestator polskich tras biegowych i osoba która ma wśród Polaków najwięcej przebiegniętych maratonów na koncie (obecnie około 190). Był i biegł. Jednak tego dnia do Białegostoku dotarło dwóch zagranicznych gości mogących pochwalić się jeszcze lepszymi wynikami. Z obydwoma pogadadałem i uwieczniłem ich na zdjęciach. Obaj oglądając moją wizytówkę bardzo ciepło wyrażali się o „Maratonach Polskich” jako o głównym dla nich źródle informacji o polskich imprezach biegowych, dobrym i sprawdzonym. Miło, nie? Szczególnie jak mówi to ktoś zza granicy, innej narodowości, pokonujący barierę językową.

Pierwszym z nich był brodaty Gunars Akerbergs (nr 18) z Rygi, który dotarł do Białegostoku wraz z trzema innymi Łotyszami. Gunars przebiegł łącznie z tegorocznym podlaskim 228 maratonów, z czego 29 w Polsce. Bardzo lubi zresztą polskie biegi. Jest też redaktorem łotewskiego czsopisma „Maratona zinas”, w którym zajmuje się statystyką maratonów. Miałem okazję towarzyszyć mu przez jakiś czas na trasie, biegł jak zwykle w czerwono-biało-czerwonej koszulce z napisem „Latavija” na plecach.

Drugim znamienitym gościem był Otto Seitl (koszulka z napisem „Czech”) z Ostrawy. Otto zaliczył jeszcze więcej maratonów, bo 294 (o ile jak sam zaznaczył się nie pomylił). Zapraszał na organizowany przez siebie w Ostrawie 21 września maraton, którego każdy uczestnik nagrodzony zostanie pucharem. Zwykle startuje w nim 120-130 ludzi, w tym roku Otto spodziewa się jeszcze dodatkowo około 60 skuszonych pucharami Polaków. W najbliższym czasie jedzie na maraton do „Hamburka” i na bieg 24-godzinny do Francji.

Spotykam też pomysłodawcę półmaratonu hajnowskiego Olka Prokopiuka. Wrócił kilka dni temu z Poczdamu, ale nie był nim zachwycony. Mówi, że nie ma sensu jeżdżenie po Europie, bo w Polsce maratony są najlepiej organizowane, a był m.in. w Niemczech i Finlandii. „Tam nawet wydruku z wynikami nie dostaniesz, jak nie dopłacisz parę euro”- mówi. „A Berlin? Tam też nie warto jechać?” – pytam. „A nie, Berlin to co innego...” – odpowiada.

Jest niezmordowany łomżanin Andrzej Grzybała, przed tygodniem biorący z gorączką udział w półmaratonie skarżyskim. Cztery dni po Białymstoku chce wziąć udział w zamojskiej setce, ale po trzech etapach zamierza się przeflancować wraz z Michałem Walczewskim na drugi koniec Polski do Piły. Mają ludzie zdrowie... No jakże mógłbym zapomnieć o także obecnym w Białymstoku słynnym Ułanie, Janku Niedźwiedzkim z Warszawy, najstarszym uczestniku imprezy.

Są też i młodsi znajomi, choćby Christo Wasiljew czy Arek Rosiński. Na starcie jest nas całkiem sporo, ale się okazało, że mniej więcej połowa poprzestaje na biegu siedmiokilometrowym. Najpierw kilkusetmetrowym okrążeniem obiegamy obiekty MKS Juvenia, potem kilkukilometrowym większym kółkiem poprowadzonym po zadrzewionym terenie znów dochodzimy do linii startu-mety, by wreszcie trzykrotnie zrobić to większe okrążenie wraz z długą na kilka kilosów agrafką wyprowadzoną poza miasto. Na początku trochę nas przypieka, ale jest gdzie się ochłodzić, bo punkty odświeżania z wodą, gąbkami, izostarem, czekoladą, cukrem, bananami i własnymi odżywkami są gęsto rozmieszczone. Ale największym hitem maratonu był brodaty jegomość, który wszedł z konewką na malarską drabinę postawioną na chodniku i z wysokości trzech metrów polewał biegnących. Jak wszedł tak stał tam przynajmniej ze cztery godziny, a konewki puste na pełne wymieniali jego mali pomocnicy.

Dzięki agrafce jest możliwość obserwowania czołówki. Prowadzi trójka zawodników, Tomasz Chawawko i dwóch biegaczy chyba zza wschodniej granicy, goni ich Piotr Sękowski. Jak się okazało dogonił i o ponad minutę przegonił, do złamania dwóch i pół godziny zabrakło mu 16 sekund. Drugi na

mecie był Chawawko, trzeci Pavelas Fedorenka.

Arek Rosiński i Radek Wypych wyrwali na początku do przodu, ale nie wytrzymali ostrego tempa i w końcówce byli znacznie wolniejsi. Ja dłuższy czas biegnę z do końca nierozłącznym duetem Tadka Latoszka i Piotrka Siepietowskiego, potem zostaję systematycznie w tyle. Zaczyna się chmurzyć, temperatura spada, mokre ubranie nie jest już tak porządane jak na początku maratonu. Wiejący miejscami dość silnie wiatr daje się trochę we znaki, drętwieją ramiona i kark. Plan mam prosty: złamać cztery godziny, ale wobec dość słabego wytrenowania (tylko dwukrotnie w ciągu ostatnich dwóch tygodni udało mi się wyrwać na dwudziestokilometrowy trening) zrealizować go może być trudno. Na półmetku miałem 1:59:40, wystarczyło utrzymać tempo. Ale brak kilometrów w nogach dał o sobie znać, ledwo ciepły dobiegłem z czasem 4:05.

A na mecie niespodzianka. Okazuje się, że ponieważ w maratonie jest mniej niż 95 biegaczy nagroda Wojtka G. przechodzi na zawodnika z lokatą 64, a zupełnie niespodziewanie zawodnikiem tym okazałem się ja. Gratuluje mi kierownik biegu pan Jerzy Mydlarz (na zdjęciach w czerwonej koszulce z żółto-białym paskiem), reklamówkę z gadżetami reklamującymi Elektrownię Bełchatów (czapeczka, koszulka, automatyczny ołówek, portmonetka) oraz różowym szampanem Cin-Cin (wypiję niebawem Twoje zdrowie Wojtek, a jakże!) wręcza mi fundator, od ślicznych młodych organizatorek dostaję do ręki butelkę (z niegazowaną wodą oczywiście), na mej szyi zawisa medal, inny pan proponuje mi masaż. Nie odmawiam, przywrócone do życia choć dość boleśnie zostają moje podudzia i ramiona. Pod dachem jest piwo i grochówka z kiełbaską, są też ciastka i napoje w kartonikach. Czuję się jak najbardziej zaopiekowany, chociaż wykończony. I wreszcie TO: gorący, naprawdę gorący prysznic. To chyba tygrysy lubią najbardziej, szczególnie jak trochę się wychłodzą.

Kilka minut po moim przybiegnięciu lunęło. Ostatni zawodnicy kończyli maraton w deszczu. Wreszcie finiszuje Janek Niedźwiedzki, nikt go z trasy ściągać nie próbował. Ceremonia zakończeniowa z konieczności przenosi się w okolice rolkowiska pod dachem, jak ktoś chciał to dostał drugi medal, dostępne były wydruki z wynikami, choć jeszcze nie wszystkimi. Koniec imprezy. Ładujemy się do samochodu i wracamy do Warszawy.

Ogólne wrażenie mamy bardzo pozytywne. Polecamy Białystok za rok, bo naprawdę szkoda, żeby tak dobrze organizowany bieg odwiedzało tylko kilkudziesięciu biegaczy.



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
Serce
00:08
przemek300
23:36
Citos
23:23
Namor 13
23:18
necropoleis
23:02
STARTER_Pomiar_Czasu
22:21
lordedward
22:21
maratonek
21:44
kos 88
21:38
Wojciech
21:25
troLek
21:07
jaro kociewie
20:51
VaderSWDN
20:50
Tyberiusz
20:49
romelos
20:43
czeper
20:35
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |