SBG Podbieg
Patrzę na listę startową. Tak, tak – uspakajam się, uśmiechając pod nosem. Przy moim nazwisku widnieje dopisek świadczący o przynależności – Stowarzyszenie Biegaczy Górskich Podbieg.
Logo SBG PodbiegŚwieża sprawa. Chłopaki z firmy obsługującej biegisprawili się, uzupełniając brak. Dla naszej małej społeczności „górskich szaleńców” to ważne. Rozwijamy się dynamicznie, integrujemy, walczymy o podia, prezentujemy z dumą nasze logo. Koszulka, niestety, nie dotarła do mnie na czas. Wiadomo, „prezes” dostanie na końcu. Za karę? Taki już los „prezesów”. Za to na starcie spotykam Grzesia z naszymi barwami. Prawda, że ładnie wygląda „wdzianko”? Grzegorz walczy w parach. Powodzenia na trasie.
Grzegorz w barwach SBG Podbieg (fot. ze zbiorów autora)Możecie o nas poczytać na fanpage - TUTAJ
W imię Pańskie poczynamy. Siła i honor!
Czekam na sygnał startu. Który to już raz stoję na linii startu ultramaratonu? Powoli staję się chyba weteranem. Aż trudno w to uwierzyć. Sam z tego się śmieję. Przecież dopiero co cztery lata temu zaczynałem przygodę z długimi biegami górskimi startem w „Biegu Rzeźnika”. Klasycznym, w parach. Wystartowałem z moim przyjacielem Grzegorzem G. Był to ostatni wyścig na legendarnej, oryginalnej trasie. Rok później „dobrzy” ludzie wymusili swoimi decyzjami zmiany.
Tłumy na starcie (fot. ze zbiorów autora)
Oprawa, muszę przyznać, zacna. Festiwal rozrósł się, „spoważniał”. Dużo reklam, banerów, wystawców. Tłumy ludzi. Niczym małe UTMB. Takie skojarzenie nasuwa mi się, mając wciąż świeżo w pamięci mój start w Chamonix na najdłuższym dystansie. Również i tu spiker komentuje to, co nas czeka za chwilę na trasie. Muzyka, nastrój, ciarki na plecach... Chyba jednak to wcale nie taka mała impreza? W sumie to aż dziewięć biegów i około trzy i pół tysiąca zawodników. Robi wrażenie!
Stoisko Ledlensera w całej krasie (fot. ze zbiorów autora)
Ustawiam się jak zwykle w połowie stawki. Przed nami daleka droga. Lekko rozgrzewam się statycznie. Krążenia,. Wymachy… Przygotowuję esemes zbiorczy do moich przyjaciół, sympatyków, członków SBG Podbieg. Rutyna. Dobra rutyna. Wysyłam. Zaraz start. „W imię Pańskie poczynamy. Siła i honor!”.
O pomyłkę nietrudno jak to na ultra
Zgubiliśmy się jak nic. Jeden z grupy cały czas powtarzał, abyśmy byli czujni, bo łatwo tu pobłądzić. No i mimo tego przeoczyliśmy skręt. Który to już kilometr? Sam już dokładnie nie wiem. Coś w okolicach dwudziestego? Bez paniki. Jest nas bodajże sześcioro. Błoto, koleiny po pachy, konary, gałęzie, przewrócone drzewa, zgniłe liście… Paskudne podłoże! Istny tor przeszkód.
Paulina (późniejsza zwyciężczyni open kobiet) oraz jeszcze jeden zawodnik „odpalają’ tracki. Z ich pomocą, wchodząc w las na przełaj, powoli wydostajemy się z „pułapki”. Idę, biegnę z przodu. Są taśmy. Mimo wszystko ulga. Kilka minut „w plecy”. Pewnie, że szkoda. W tym czasie minęło naszą grupę co najmniej dwóch zawodników. Odrywam się od reszty. Trochę głupio się czuję, ponieważ dopiero co przeżyliśmy wspólnie małą przygodę, wychodząc z tarapatów, a ja ich teraz zostawiam. Proszę, wybaczcie.
Po dwóch, trzech kilometrach doganiam dwóch zawodników i wyprzedzam dość łatwo. Biegnie mi się lekko, żadnych oznak zmęczenia. Przemieszczam się w tempie, które jest dla mnie optymalne. Komfortowe? Przez wiele kilometrów jestem sam. To lubię. Tego oczekuję. Po to biegam ultra. To mój czas, miejsce i samookreślenie w górach. Czy potrzebne mi są do tego zawody? Nie bez znaczenia jest dla mnie rywalizacja, mierzenie się z innymi w trudzie i znoju. Widocznie potrzebuje i tego, i tego. Sprzeczność? Nie będę tego tu i teraz rozstrzygać. Czas pokaże.
Księżyc (oraz o tym, co myśli ultras, biegnąc)
Pierwsza piętnaście. Księżyc do mnie uśmiecha się swojąpoświatową buzią. I ja mu się odwdzięczam, w duchu szczerząc do niego swoje wcale nie śnieżnobiałe zęby. Przyjacielu mój drogi. Towarzyszu wielu nocy. Nadziejo wędrowców. Przewodniku ścieżek leśnych, samotnych wyjść, zmagań nieludzkich… Dodajesz otuchy, oświetlasz drogę, dotrzymujesz towarzystwa. Wszystko zniesiesz, niczego nie żądasz. Dobrze, że jesteś, dobrze, że jesteś…
Samotność. Samotność ultramaratończyka. Wokół nikogo. Pewnie ktoś za mną, ktoś przede mną. Cieszę się, że jestem tu sam. Środek nocy, wysoko w górach, centrum Bieszczadów. Czego chcieć więcej? Tylko odgłosy natury w tle…
Czołówka słabnie. Przełącza się w tryb awaryjny dwudziestu lumenów. Niedobrze… Pozostało sześć, siedem kilometrów do punktu. Tam czekają zapasowe baterie.
Ząb
Traaach! Co jest!? Ewidentnie czuję, że z zębem jest coś nie tak. Macam najpierw delikatnie językiem, potem palcem. Dwójka. Czuję dyskomfort, przeradzający się powoli w ból. W międzyczasie jem ryż i ziemniaki. Moje własne. Sam sobie przygotowałem takie "królewskie danie", mocno posolone. To zawsze można zjeść, bo jest neutralne, nie obciąża żołądka, a kalorii dodaje mnóstwo. Czemu tego nie ma na punktach odżywczych? Nie wiem.
Ból czuję już ciągły. Jezu! Przede mną prawie połowa trasy, a ja nie mogę nic gryźć, właściwie to już nawet przełykać. Odkładam z żalem przygotowaną jeszcze w Krakowie bułkę z masłem i wędliną. Szkoda. Co będzie dalej? Ząb ewidentnie złamany i to u nasady! Trzyma się jeszcze skubany, ale sam już nie wiem, czy to dobrze, czy źle. No, nie! Boże! Właściwie, to może i z mojej głupoty cała ta sytuacja nieszczęsna.
Chcąc otworzyć zawiązaną reklamówkę (w niej buty i skarpety na zmianę), szarpiąc się z oporem materii, pomogłem sobie zębami. No i mam! Efekt murowany! Nic nie zrobię. Dojadam ryż (właściwie połykam prawą stroną; inaczej się nie da), popijam colą. Kończę przebieranie butów i skarpet. Wszystko trwa i trwa z nieskończoność. Za dużo czasu tu tracę. Widzę dwóch, trzech zawodników, którzy uciekają szybciutko z punktu. Jeszcze ta czołówka... Nie dość, że "zdechła" przedwcześnie, to jeszcze na dodatek pomyliłem się, zabierając na punkt nie ten rozmiar paluszków – zamiast cienkich, zabrałem znacznie grubsze.
To już mój ewidentny błąd. Czemu ja tego wcześniej nie sprawdziłem? Wolontariusze, bardzo doświadczeni, pomagają jak mogą. Napełniają trzy softflaski (cola, woda, w końcu mieszkanka obu substancji). Dopytują, co jeszcze mogą dla mnie zrobić. Podpowiadają również pomysł z telefonem. Dziękuję Wam za wszystko, wspaniała ekipo z Cisnej. Jesteście nad wyraz usłużni i pomocni. Doceniam to. Serduszko dla Was :-)
Pyszności na punkcie (domena publiczna)
O wykorzystaniu światła z komórki myślałem już od jakiegoś czasu. Jest przed trzecią. Za półtorej, dwie godziny powinno świtać, a mgły spłynąć w dół. Tymczasem… Ciemno choć oko wykol. Wsadzam za pas telefon... i nie wiem, dokąd mam się skierować. Nakierowują. Jazda do góry, a podejście konkretne.
Skutki zdarzenia z zębem będą miały srogie konsekwencje w niedalekiej już przyszłości. Niestety.
Nigdy nie wiesz, co cię jeszcze czeka
Łuup! Lecę z impetem na prawy bok. Wydaje się, że nic się takiego nie stało. Ależ nie! Kijek połamany! Co jeszcze, co jeszcze się dzisiaj wydarzy? Ząb złamany, kijek w strzępach, czołówka nie świeci… Od pięćdziesiątego ósmego kilometra nie mogę jeść (ból zęba nie pozwala; zresztą boję się, że się ułamie do końca i rana otwarta będzie „pluła” krwią). Piję tylko colę, a dwa żele nie zapewnią odpowiedniej dawki energii potrzebnej do tego piekielnego szlaku. Czuję, iż brakuje kalorii. Zaczynam spalać tłuszcz, a tak naprawdę ciało pożera samo siebie. Zawartość tkanki tłuszczowej w moim organizmie jest poniżej siedmiu procent… Taki sposób pozyskiwania energii boli, tętno rośnie, tracę siły. Zaczyna się liczyć wyłącznie głowa.
Świta (domena publiczna)
Również złamany kijek spowalnia mnie znacząco na podejściach. W konsekwencji dogania mnie Wojtek Ścieszka, z którym niemalże od mety rywalizuję (albo lepiej – nawzajem się „nakręcamy”). Jest zdecydowanie lepszy na odcinkach pod górę. Nie jestem w takim stanie sumy moich nieszczęść dotrzymać mu tempa. Płyń, Wojtku, płyń. Jesteś gość! Biegnę z nerką (chyba jako jedyny w stawce; przynajmniej ja nikogo takiego szalonego nie widziałem. Jeden kijek przeszkadza, nie mam gdzie i jak schować obu (złamany zablokował się tak, że nie jestem w stanie go złożyć). Morduję się zatem, a wyjścia brak. Pocierpię. Jestem w tym mistrzem :-)
Zbieg do punktu na dziewięćdziesiątym trzecim kilometrze (mnie zegarek pokazuje już dziewięćdziesiąty szósty). Asfalt. Z górki. Czuję wyraźnie brak energii. Przeklęty ząb! Mam mieszankę studencką) orzechy i rodzynki), ale jej przecież nie pogryzę. Żel. Łykam ze wstrętem. Zwymiotuję? Chwilę to trwa, zanim przekonuję umysł, że nie warto wyrzucać go z mojego organizmu. To tylko 90 kcal. Za mało. Co to jest, gdy bez jedzenie, bez energii lecę już ponad trzydzieści kilometrów.
Łukasz i Jego „górki”
Widzę za sobą jednego z zawodników. To, jak się potem okaże, Łukasz Sowa z M30. Wpadam tuż przed nim na punkt. Co mogę zrobić? Z trudem ogromnym wciskam prawą stroną buzi kubek zupy. Ile to może być kalorii? Kilkadziesiąt? Ciało domaga się zastrzyku energii, ja nie mogę mu go dostarczyć. Gdyby były banany… Nie widzę.
Razem wychodzimy w dalszą trasę. Przed nami dwie „górki”, jak je nazwał Łukasz. Pierwszą pokonujemy razem. Ja ze złamanym zębem i kijem, on podpierając się rękami na udach. Stromo. Kubek zupy wystarczył na ten odcinek. Potem znów mnie „przymula”. Ciało czerpie z czego tylko może. Z tłuszczu raczej nie za bardzo, bo mam go po prostu za mało. Rozkłada zatem własne białka. To boli. Boli! Tętno skacze w górę. Łukasz „odjeżdża”. Żal, żal tej utraconej w rankingu pozycji. Cóż, robię swoje. Modlę się w duchu, rozglądam pełen obaw do tyłu.
Meta w zasięgu
Zbieg. Przecinam drogę. Stanowisko organizatorów. Mata „czytająca” chipy. Przez nieuwagę przechodzę obok niej. Pytają, dlaczego nie idę przez punkt pomiarowy. Kochani, nie pytajcie głodnego ultrasa na sto piątym kilometrze, ile to jest dwa razy dwa. Nie wiem. Zawracam. Przechodzę przez prowizoryczną kładkę.
Trzeba uważać. Zaczyna się podejście. To już ostatnia stromizna. Łukaszowa „górka”. Mordercza. Tempo spada niewiarygodnie. Czy ta przeklęta góra się nie skończy? Nawet już nie złorzeczę. Jeśli ja mam tu trudno, innym (którzy są za mną) też jest niełatwo. Oglądam się co jakiś czas za siebie. Niepokój. Nie chcę już tracić miejsca w rankingu. Który jestem? Tak naprawdę nie wiem. Na pewno w pierwszej dziesiątce. Piąty, siódmy?
Podejście nie chce się skończyć. W końcu po nieokreślonym czasie następuje przełamanie terenu. Chorągiewki prowadzą mnie przez chaszcze. Jakże to typowe dla biegów organizowanych przez Mirka. Lubi dbać o naszą, ultrasów wygodę. Już Go nie morduję w myślach, jak bywało kiedyś. Ma boleć! I boli! Pozdrawiam Cię ciepło, Mirku.
„Przyjemności” na trasie (domena publiczna)
Sam już nie wiem, co lepsze – podejście ze złamanym kijem, którego nie można odpuścić, czy zbieg. Ci z tyłu na pewno „czyhają” na mnie, choć nie wiem, gdzie w tej chwili się znajdują.
Mijam sto siódmy, sto ósmy kilometr. Mety nie widać. W końcu, w końcu słyszę spikera. Droga nawet tu nie odpuszcza, Błoto, ślisko, niebezpiecznie. Ostatnie kilka metrów podejścia i zejścia po śliskich stopniach leśnych schodów.
Zwycięstwo to naprawdę?
Spiker wyczytuje moje nazwisko. Siódma pozycja w open słyszę. Ostatnie sto pięćdziesiąt metrów biegnę dumnie do mety. Podnoszę triumfalnie do góry ręce. Zwycięstwo to czy... porażka?
Witający mnie na mecie organizator prosi o kilka słów do mikrofonu. Mówię coś o trudnej trasie...
Tuż za metą czekają na mnie (pstrykając niejedno zdjęcie) Maciek i Kamil – obaj z klubu „Finisz Rymanów”.
Kamil to również organizator festiwalu biegowego „Jaga-Kora” (jaga-kora.com/) i „Zamczyska Trail” (zamczyskatrail.com/). Obie cudowne miejscem i ludźmi imprezy odbywają się w pięknych okolicach Rymanowa Zdroju. To niezapomniane, zapadające w sercach spotkania ludzi gór. Świetna atmosfera, perfekcyjna organizacja, piękne widoki, bardzo dobre jedzenie (z piwem na mecie). Czego chcieć więcej? Serdecznie polecam. Maciek z kolei to mój „podopieczny”, który w momencie pisania tych słów zajął trzecie miejsce w open podczas „Ultra Przesilenia” na dystansie trzydziestu kilometrów. Kochani, dziękuję Wam, dziękuję :-)
Od Kamila i Maćka dowiaduje się, iż wywalczyłem w M40 drugie miejsce (choć organizator nagrodził mnie jako zwycięzcę kategorii M40; sześć pierwszych miejsc w open nie jest branych pod uwagę w kategoriach wiekowych).
Trofeum za walkę (fot. ze zbiorów autora)
Chyba nieźle, jak na dziadka tuż przed pięćdziesiątką :-)
Podium w M40 (fot. Grzegorz Grygierzec)
Sięgam po telefon. Wiele ciepły słów od moich przyjaciół, Otrzymuję również gratulacje od członków Stowarzyszenia Biegaczy Górskich Podbieg, któremu „prezesuję”. Moje miejsce to kolejna cegiełka do budowania wizerunku sportowego naszego Stowarzyszenia.Znajdziecie nas na naszym fanpage (https://www.facebook.com/pg/sbgpodbieg/posts/)
Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono
Kraków, dnia 23 – 25 czerwca 2019 r.
|