|
| michal71 Michał Brzenczek Gliwice
Ostatnio zalogowany 2015-09-02,08:42
|
|
| Przeczytano: 454/605662 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
O Rzeźniku po raz setny | Autor: Michał Brzenczek | Data : 2014-06-25 | Bieg Rzeźnika, niby taka nie poetycka nazwa, a jednak tyle wierszy i piosenek o nim napisano. Dlaczego i skąd się to wzięło? Dlaczego ten bieg wzbudza tyle emocji i czy warto o nim cokolwiek napisać po raz co najmniej setny? Sporo jest takich dlaczego, ale już dość pytań.
Sama idea biegu Rzeźnika zrodziła się podczas jednej z męskich wypraw Mirka. Jego mniej lub bardziej podchmielony umysł pracował niezbyt precyzyjnie i dlatego wpadł na pomysł przebiegnięcia odcinka czerwonego szlaku Bieszczadzkiego. Ba, nawet wyznaczona została nagroda dla śmiałka, który zrobi to najszybciej. Co było nagrodą, to oczywiste, skrzyneczka „bezalkoholowego”. Ktoś z grupy jednak pomyślał o bezpieczeństwie i dlatego zaproponował aby rywalizacja odbywała się w parach, dlaczego nie, przecież bezpieczeństwo jest najważniejsze. Tak właśnie przed jedenastoma laty narodził się Bieg Rzeźnika.
Jego podstawowa forma jest utrzymywana do dzisiaj niezmiennie, tzn. w parach i czerwonym szlakiem, cała reszta to tylko drobiazgi nie mające większego znaczenia. Jest jednak jedno co się zmienia lawinowo, a mianowicie w pierwszej edycji było sześć par a teraz po burzliwej walce o wolne miejsca, było ich sześćset. Utwierdza to nas w tym, że do powstania rzeczy wspaniałych nie trzeba zawiłych procedur, wystarczy jedna błyskotliwa myśl.
Zupełnie podobnie było ze mną. Nie do końca świadom na co się pisze i jak to się je, zgodziłem się na udział w tym biegu. Nigdy wcześniej nie biegałem po górach, poza pojedynczymi incydentami, dlatego wraz z tą decyzją nie potrafiłem myśleć o niczym innym, jak tylko o tym co teraz. W okolicach października wybrałem się na pierwszy trening górski. Niezbyt imponujący dystans 25 kilometrów unieruchomił mnie na ładnych kilka dni. Ból po treningu był ogromny, tempo spacerowe a morale sięgnęło dna. Uświadomiło mi to jednoznacznie ile pracy mam przed sobą. Wydolność, prędkość, wytrzymałość tempowa to nie są te parametry, które w górach mają większe znaczenie. Bardziej doświadczeni koledzy motywowali mnie stwierdzeniem, że dobry wynik z jesiennego maratonu w warszawie jest prognostykiem sukcesu w górach, jeżeli popracuje trochę nad siłą nóg.
„Mówisz – masz”, jak powiadają górale. Ma być siła, więc będzie. Zapisałem się na Crossfit, co miało pomóc mi wzmocnić siłę w nogach oraz ogólną tężyznę fizyczną, jakże niezbędną do dźwigania własnego cielska wraz z plecakiem. Zacząłem mniej lub bardziej regularnie biegać po górach, najpierw co dwa tygodnie a potem nawet już co tydzień. Na dwa miesiące przed Rzeźnikiem biegaliśmy regularnie nawet na odcinkach powyżej 40 km. Najważniejsze po tych treningach, to brak zakwasów w dniach kolejnych. Nie mogłem w to uwierzyć, że biegając przez 7 godzin po górach, nie ma żadnych dolegliwości dnia następnego. Zaczynałem pomału wierzyć w to, że uda mi się dokonać co nie wykonalne.
Na dobre ocknąłem się w okolicach poniedziałku przed startem, przeczytałem na fanpage-u iż ekipa już tam jest, tzn. w Cisnej. Ups, zaczęło się, koniec zabawy, teraz jest czas odcinać kupony nazbierane na górskich szlakach, jeszcze tylko chwilka, dosłownie ułamek czasu i zacznie się to na co czekam.
Plany co do samego biegu były proste, wystartować i ukończyć, może nawet z czasem w okolicach 12 godzin. Doświadczenie z okresu przygotowawczego pozwoliło nam spojrzeć realniej na oczekiwania. Obliczanie średnich prędkości, planowanie posiłków czy nawet wyznaczanie wypitych płynów było nie do określenia. To odwiecznie władająca aura decyduje o wszystkim. Ten sam bieg, po tych samych trasach w górach nigdy nie jest identyczny, opady, temperatura czy wiatr mają tu zasadnicze znaczenie. Dlatego nasz plan ograniczyliśmy do jednego, biec tak aby się nie zamęczyć w pierwszej części. Mój puls miał być wyznacznikiem intensywności podejść oraz płaskich odcinków, na zbiegach nie potrafię iść na całość, dlatego w dół mieliśmy biec na żywioł. Zbieranie sprzętu, układanie ciuchów, żelków, batoników rozpocząłem już we wtorek. W środę wieczorem zakupiłem pieczywo, wyszukałem jak najbardziej kaloryczne i o jak najdłuższym terminie ważności, takie mega chemiczne. Wszystko dlatego, aby gdzieś tam na trasie nie zapleśniało i doprowadziło do katastrofy. Wszystko na spokojnie popakowałem w osobne worki, opisałem je swoim imieniem oraz opieczętowałem znakami „START”, „CISNA”, „SMEREK”, „META”.
W każdym były buty, koszulki, skarpety, isotoniki, kanapki, żelki, batoniki, BCAA shoty, Magne Shoty i sam już nie pamiętam co jeszcze. Było tego po prostu dużo, zastanawiałem się czy nie za dużo. Na zakończenie trzeba to było wpakować do torby, ups, nie zmieściło się. Więc kolejna próba worek 60 litrów i tu również klops. Skończyło się na 120 litrowym worze o wadze chyba z pół tony. Lepiej mieć za dużo, niż zapomnieć chociaż by o jednej rzeczy. Przynajmniej tak to sobie tłumaczyłem. Cała reszta zajmowała małą podróżną torebkę, taką jak na bagaż podręczny. Ogłaszam gotowość, zameldowałem rodzince. Pozostało już tylko dobrze przespać noc, gdyż ruszamy wcześnie rano. Potem już sami wiecie co, Rzeźnia.
Czwartek to był ten dzień w którym budzik nie był mi potrzebny, nakręcony atmosferą przed biegową, wstałem dużo przed sygnałem. Miałem więc sporo czasu na spokojny spacer z psem, dobre i wysoko kaloryczne śniadanko, oraz na kolejną weryfikacje ekwipunku. Jechaliśmy samochodem partnera, dlatego sprawy związane z dojazdem zostały przez mój umysł pominięte, wiedziałem tylko, że jedziemy do Cisnej gdzieś w Bieszczadach. Po załadowaniu wszystkiego do samochodu nie trzeba było podnosić już tak wysoko nóg przy wsiadaniu, to było akurat in-plus. Jadąc już po naszych pięknych, nowych polskich autostradach mieliśmy wrażenie, że wszyscy jadą na Rzeźnika. Na każdej bramce zostaliśmy obdarci nie tylko z opłaty za przejazd, ale zwłaszcza z czasu. Korki były masakryczne.
Do samej Cisnej jednak autostrady nie zbudowano, całe szczęście, od Tarnowa jechaliśmy już wolniej, ale taniej. W Bieszczadach takie informacje jak adres biura zawodów, czy miejsca noclegu są zbędne, po prostu jedziesz, zatrzymujesz się tam gdzie są inne samochody i po kłopocie. Praca biura zawodów zadeklarowana była przez organizatorów do 18, jednak są to wyrozumiali ludzie i dla spóźnialskich również znalazł się ktoś będący w stanie ich obsłużyć. Co było nie łatwe do zrealizowania, gdyż na pobliskim orliku czaiła się pokusa podkładana przez Urse Maior za jedyne 9 zł. Na murawie zalegało już sporo ofiar tej pokusy. Jednak my jej nie ulegliśmy, przynajmniej nie dzień przed biegiem. Podczas obowiązkowej odprawy dowiedzieliśmy się co nie co na temat samego biegu, sprawy oczywiste mieszały się z tymi nowymi. Dowiedzieliśmy się między innymi, ze nasz suport techniczny nie będzie nam pomagał podczas przepaków a worki muszą być zdeponowane w wyznaczonych miejscach. Wydaje się to słuszne przy takiej ilości uczestników. Znów góralskie przysłowie „Mówisz – masz” weszło w życie, przepakowaliśmy to co było spakowane wcześniej i zdeponowaliśmy na przepaki u organizatora, a raczej nasz suport zrobił to rano po starcie.
Rzeźnik, jak każdy inny bieg zaczyna się od snu, to jest pierwsza walka o sukces. Druga zawsze toczy się rano w toalecie. Mój partner wygrał obie a ja przegrałem. O pierwszej rano byłem nie wyspany, piekły mnie oczy a dodatkowo kilku minutowa walka w toalecie zakończyła się porażką, wiedziałem, że na jednym m&m-sie daleko nie dobiegnę. No trudno, mam 80 kilometrowego ToyToya przed sobą, załatwię to w terenie. Ruszamy na start. Cały świat jeszcze śpi, więc włączamy autopilota i przemieszczamy się ku przeznaczeniu. Jechaliśmy własnym transportem, od Cisnej do Komańczy mijaliśmy wypełnione autokary pełne skazańców. Dojechaliśmy jako jedni z pierwszych, dlatego mieliśmy okazje obserwować jak Rzeźnicka maszyneria pomału się uruchamia. Z każdego autokaru wychodzili, również na autopilocie, skazańcy z wyrokiem tułaczki po Bieszczadzkich górach. Jednak nikogo ten wyrok nie martwił, wprost przeciwnie. Niebo zaciągnięte chmurami, gwiazd nie było, gdyż tej nocy wszystkie spadły z nieba i zagnieździły się na czołach biegaczy rozświetlając całą Komańczę.
Postanowiłem nie brać własnej czołówki, wiedziałem, że lada moment zrobi się jasno i będzie tylko zbędnym balastem. Ustawiamy się, pomału wszystko się uspokaja i czekamy na start. Nagle strzał z dubeltówki oznajmił Bieszczadom, ze zaczął się i tak szybko się nie skończy kolejny Bieg Rzeźnika. Nie licząc kroków ani odległości zacząłem liczyć już tylko na siebie i swojego partnera. Ja na ten czas stałem się dyrygentem od sekcji pulsowej a on kontrolował tempo. Niebo zaczęło płakać nad naszym losem, chociaż nie potrzebnie, nie czuliśmy się pokrzywdzeni. Asfaltowa wstęga prowadziła nas do podnóża góry wysokiej, zwanej Chryszczata.
Nie tak ona straszna dla naszych wytrenowanych nóg, pochłonęliśmy ją bardzo szybko i bezboleśnie. Regularnie co godzinę wciskaliśmy wyznaczoną porcje kalorii, miało to zaprocentować na końcowych kilometrach. Pierwszy punkt z wodopojem minęliśmy na pełnym luzie z czasem o 40 minut lepszym od zakładanego, jednak nasze założenia były bardzo ogólne. Kolejne szczyty mijaliśmy nie zdając sobie sprawy z tego, że je właśnie mijamy. Dopiero z daleka słyszalne odgłosy muzyki uświadomiły nam, ze zbliżamy się do pierwszego przepaku w Cisnej. Na odcinku pod wyciągiem wisieliśmy na gałęziach, broniąc się przed poślizgiem dosłownie jak szpaki na czereśni. Wbiegliśmy na asfalt zostawiając całą dzicz za sobą. Dla asfaltowych chłopaków to czysta przyjemność, tym bardziej, że było lekko z górki, czuliśmy wiatr we włosach. Dotarliśmy na orlika w Cisnej, lekkie zmęczenie, zero strat, pełna euforia i doskonały czas. Jak na żółtodziobów przystało, przepak był zacny. Zmieniliśmy wszystko, skarpety, buty, bluzy, kurcze nawet czapki. Plecak znów przypominał kobietę w 9 miesiącu ciąży. Wszystkiego było za dużo i za długo to trwało. Ruszamy do boju.
„Najpierw powoli jak żółw ociężale,
ruszamy z partnerem po szynach i dalej.”
Potem cała cywilizacja znów znika w Bieszczadzkiej dziczy. Zaczyna się podbieg, wyciągam tościka z serkiem, pociągam isotonika z bukłaka, wszystko podczas wspinaczki. Trudne to było zadanie, zakrztusiłem się kilka razy, aż oczy chciały mi wyskoczyć. To był błąd, coś chyba mi utknęło, bo miałem trudności z oddychaniem i puls skakał jak szalony. Zamieniłem się z partnerem i teraz ja prowadziłem bieg, przechodzimy na adagio droga orkiestro. Ożyłem dopiero na drodze Mirka, przed Smerekiem. Równe tempo, spokojny oddech pozwoliły pozbyć się problemów z tętnem i oddechem. Wpadamy na przepak.
Słyszę jak mini wolontariusz krzyczy mój numer, potem następny, coś na zasadzie głuchego telefonu, niestety ale na samym przepaku nikt nie odebrał słuchawki, naszego depozytu nie było. Co się stało, tego nie wiadomo, ale poszukiwania trwały kilka minut. Zjadłem, napiłem się i trochę odpocząłem, w sumie to nawet mi to nie przeszkadzało, że nie ma depozytu, plecak był nadal pełen, niczego mi nie brakowało. W końcu ktoś krzyczy, 361 jest, znalazł się. Ekspresowo wpakowałem do kieszeni dwa żele, dwa batony, kanapki zostały nie zmieściły się do plecaka i w drogę. Mijamy ukrytego w krzakach kontrabasistę jak tylko się da najszybciej, strasznie przynudzał.
Rozpoczynamy wspinaczkę na Smerek. Naładowany kaloriami i kolą odzyskałem siły, ciągnę więc do przodu jak Pendolino. (to chyba nie jest zbyt trafne porównanie) Nawet słynne z trudności schody nie były w stanie mnie zatrzymać, zerkałem tylko czy partner jest w zasięgu regulaminowych 100 metrów, zawsze był. Czasami tylko zwalniałem, aby nie oddalać się za bardzo. Mijaliśmy kolejno szczyty, Smerek, Osadzki Wierch i Chatkę Puchatka. Nie wiedziałem który jest który, nie wiedziałem w ogóle, że na nim jestem, po prostu rejestrowałem tylko stany, pod górkę lub z górki. Na szlaku turyści i biegacze żyli w pełnej symbiozie, kibicowano nam, częstowano kanapkami, piwem, kobiety nas podrywały. Niestety ale dla nich nie mieliśmy czasu ani energii. Znów schody, tym razem bardziej w stronę piekła niż nieba. Schodzenie po nich to mordęga.
Próbowałem różnych metod, na konika, na poleczkę, zsuwanie po poręczach, najlepsze jednak było drobienie nóżka za nóżką. Wiem, że muszę nad tym popracować. Dotarliśmy do ostatniego punktu kontrolnego, Berehy Górne a na nim różnokolorowe kubeczki z zawartością. Nie byłem wybredny, najpierw słodkie, potem kwaśne, kolejnie landrynkowe (to chyba Tiger) i na końcu to co najlepsze, czyli czysta woda, mmmmm, lodzio-miodzio. Koniec tego dobrego, my tu czas marnujemy a do mety daleko, ale czy na pewno? Szybka kalkulacja i wyszło nam że jakieś 9 km, patrzę na czas i własnym oczom nie wierzę, 9 godzin i parę minut. Zebraliśmy więc konsylium aby podjąć decyzje i zadecydowaliśmy, że ciągniemy na maksa aby złamać 11 godzin. To żadna nowość bo z tym maksem to ja już od Cisnej pociskałem. Biegniemy dalej, najpierw żelek potem rurka, oczywiście ta z bukłaka, batonik wygrał ze mną, nie dałem mu rady, zamiast w paszczy wylądował w plecaku. Naczytałem się o tym, że ostatni odcinek jest zarazem najkrótszy i najtrudniejszy, coś w tym jest. Połonina Caryńska na samym już szczycie jest naga i nagością tą urzeka jak piękna kobieta.
Jednak my tu jesteśmy nie po to, aby podziwiać widoczki, czas się sprężyć, tym bardziej, że podbieg nigdy się nie kończy. Trwa i trwa, ciągle pod górę, raz mniej, raz bardziej stromo. Naszego maksa już nie dało się bardziej podkręcić, a czas sobie leciał nie zważywszy na nic. Ktoś krzyczy do nas, jeszcze 100 metrów a potem już tylko w dół. Wooow, partner się cieszy, ehhhh a ja marudzę. Z górki to moja pięta achillesowa. Pomału wyprzedzali nas Ci, którzy wyprzedzani byli na podejściach. Nie potrafiłem przyśpieszyć, nie chodzi tu o brak siły czy zmęczenie, po prostu brak umiejętności radzenia sobie na stromych zbiegach. Ten ostatni odcinek wydawał się nigdy nie kończyć, było na nim wszystko co najgorsze, kamienie, błoto, schody do piekła. Pojawiało się coraz więcej turystów, jednak oni ustępowali nam z drogi. Nie dziwie się im, sam bym uciekał widząc pędzących na złamanie karku świrów, jednak przede mną nikt nie uciekał. Schodziłem sobie pomalutku jak panienka na szpileczkach, co strasznie chyba musiało podnosić ciśnienie partnera. W dole słychać już muzykę, to odgłosy wybawienia, brzmiała ona jak anielskie głosy.
Teren się wypłaszczył, jeden zakręt, drugi, trzeci, itd. a potem już META. Ta upragniona, ta wymarzona, ta na którą czekaliśmy od dawna. Skromna, malutka, po prostu kameralna, ale inna nie musi być. Ktoś mi wręczył medal, ktoś poczęstował piwem, pomarańczowe koszulki organizatorów były wszędzie, pomocne i uczynne. Czas jaki uzyskaliśmy wykraczał poza nasze oczekiwania, ale czego tu oczekiwać po pierwszym razie. 10:41:36, zastanawiam się gdzie sobie to wytatuować.
Teraz siedzę sobie przed komputerem, stukam w guziczki i chociaż sam bieg skończył się już dawno to mój Rzeźnik trwa nadal. Zakochałem się po uszy w górach.
Bieg Rzeźnika
Jest taki dzień, który zmienia ludzi
Kiedy w człowieku bestia się budzi.
Jest takie miejsce, które przyciąga,
Chwyta za gardło, w oczy zagląda.
Ruszamy zatem wszyscy w Bieszczady,
By wygrać z sobą, nie dla parady.
Kiedy noc cichnie a dzień wstaje nowy
Ruszam przed siebie, silny i zdrowy
Biegaczy rzeka z Komańczy płynie
To Bieg Rzeźnika, z trudności słynie.
Biegniemy w parach, nie w samotności
Od wschodu słońca, aż ku ciemności.
Każdy kto metę w Ustrzykach minie
Z twardości ducha na wieki słynie.
Radosne serce, medal na szyi
Za to, że góry dziś zwyciężyli. |
| | Autor: _Gienka, 2014-06-25, 12:00 napisał/-a: Może i jest tysiące tekstów o Rzeżniku, ale ten jest THE BEST. Gratuluje pióra i przede wszytkim ukonczenia biegu w tak rewelacyjnym czasie. Od moich doświadczonych kolegów wiem, że to była prawdziwa rzeż. Dzięki za super relację i czekam na następną za rok. | | | Autor: tomek20064, 2014-06-25, 20:57 napisał/-a: Pięknie gratulacje czas super. Mi wyszło 11:46. Faktycznie ostatni odcinek masakryczny zwłaszcza te schody w lesie ani zbiegać ani schodzić | | | Autor: michal71, 2014-06-26, 08:57 napisał/-a: Cała ta atmosfera wywołana przez samych uczestników a podsycana przez organizatorów jest niesamowita. Nie sposób się jej oprzeć, wszystko toczyło się na takim miłym luzie, a jednak ujęte było w jakiś całościowy schemat. Po prostu organizacyjne mistrzostwo świata. Jak tu teraz mam biegać po swoich ścieżkach asfaltowych, bez kamieni, bez błota, bez wbiegów i zbiegów, przecież to jakieś takie nie fajne jest. Chociaż dzisiaj było inaczej, lało całą noc i można się było nieźle ubłocić nawet na ścieżce w parku. Woooow. | | | Autor: Kedar Letre, 2014-06-26, 09:00 napisał/-a: Świetna relacja, zarówno dla tych co nigdy biegów górskich nie spróbowali, jak i tych co tam byli.
Gratuluję świetnego wyniku!
Tylko gdzie Ty go sobie wytatuujesz:)))))
Mój partner na początku podejścia pod Caryńską powiedział:
- "Najgorszym podejściem na Rzeźniku jest Smerek".
- "Heniu - wstrzymaj się jeszcze z opiniami" - odpowiedziałem
Na mecie, po kilku okrzykach radości mój partner uśmiechnął się, spojrzał na mnie i powiedział
- " Zmieniam zdanie - Caryńska" | |
|
| |
|