Niedzielny poranek 6 czerwca przywitał nas słońcem i wysoką temperaturą. Na miejsce startu wybierałam się z rolkarzami z Bydgoszczy Krzysztofem i Tomkiem oraz kibicami: Ludmiłą, żoną Krzyśka i moim synem Grzegorzem. Humory nam dopisywały, żartując po drodze minęliśmy samochód z tablicą „koniec maratonu”. Wzięliśmy to za dobrą monetę i dokładnie przyglądaliśmy się trasie, wydawała się przyjazna. Zgodnie z tym, co wyczytaliśmy w internecie dojechaliśmy do stadionu żużlowego w Toruniu, ale okazało się, że zbiórkę biegaczy przewidziano na szosie w miejscu ostrego staruj. Podobno w sobotę podano tę informację w telewizji, my nie oglądaliśmy. Biegacze zmierzali tam albo samochodami, albo truchtem, my również zawróciliśmy.
Pożegnałam się z rolkarzami i kibicami. Rozpoczęłam przygotowania do biegu. Na starcie znajdowała się spora ekipa biegaczy z Afryki, którzy szykowali się do bicia rekordu trasy, dla szczęśliwca przewidziano sporą finansową nagrodę. Rozglądałam się szukając znajomych twarzy i wśród kilkuset maratończyków spotkałam kolegów z klubu TT– Szczecin Andrzeja i Roberta. Pocieszyli mnie, dali ostatnie wskazówki i ustawili się między szybkościowcami a ja wycofałam się na pozycje dla mnie korzystne, czyli do tyłu. Atmosfera była po prostu znakomita, nikt nie zwracał uwagi na rosnącą temperaturę. Zaopatrzona w rodzynki na „czarną godzinę”, skoncentrowałam się i pobiegłam.
Zdawałam sobie sprawę ze szczególnego dnia oraz trasy maratonu, bo właśnie dziś ks. Jerzy Popiełuszko został beatyfikowany i już na początku mijaliśmy miejsce, gdzie został porwany. I przy krzyżu ksiądz odprawiał Mszę świętą. Do dziesiątego kilometra biegło mi się dobrze, spokojnie. Właściwie nie zauważyłam tego odcinka, nie poczułam go ani w nogach, ani w całym organizmie. Uwierzyłam w swoje przygotowanie i wytrzymałość. Trochę zaczynałam martwić się brakiem nakrycia głowy, nie wiem dlaczego nie wzięłam czapeczki, mimo to spokojnie patrzyłam w przyszłość. Jednak im dalej, tym zaczynało być trudniej. Wprawdzie punkty z wodą wyznaczono co dwa i pół kilometra, to zaczynało brakować wody.
Nie dostrzegłam kiedy zwolniłam, nie miałam przy sobie butelki, ponieważ liczyłam na zaopatrzenie przy wodopojach, nie zabrałam również telefonu a przydałby się, zadzwoniłabym z prośbą o przywiezienie czapeczki, albo picia. Rodzynki też nie pomagały, nie udawało mi się ich połykać. Ale to nic, przypomniałam sobie słowa siostry „jesteś dzielna i dasz radę”. Właściwie trudno się z nią nie zgodzić, bo w końcu urodziłam sześcioro dzieci i daję radę zapanować nad wszystkim. A to jest przecież nie lada wyzwanie.
Trochę szłam, trochę biegłam. Z pobliskich wiosek wychodzili ludzie i fantastycznie kibicowali. Pewna starsza pani zawołała do mnie: to tylko mały kryzysik, zaraz minie – dasz radę dziewczyno”. Oczywiście, jak mogłam nie dać, skoro tak mnie odmłodziła. Sugestia stania się młodą i silną, zadziałała. Inna pani miała wodę dla swojego znajomego, ale jak zobaczyła mnie to zaoferowała, że mnie nią obleje. Chętnie na to przystałam. Oprzytomniałam i ruszyłam dalej, pobiegłam. Przez chwilę czułam się niczym „miss mokrego podkoszulka”. Rozglądałam się za wozem strażackim, który widziałam jadąc na start, liczyłam na prysznic. W końcu na jednym z punktów służbę pełnili i strażacy i stał wspaniały, czerwony, lśniący ich wóz, ale niestety moje marzenia pękły niczym mydlana bańka, bo panowie wyłącznie nalewali z dużych butli wodę do kubków, która znikała z zawrotną prędkością. Zanim dobiegłam, już jej nie było. No cóż, mówi się trudno i biegnie, albo ślimaczy dalej.
Znów zwolniłam, żar odbierał mi siły. Zastanawiałam się nad zejściem z trasy, w końcu nie tacy już w historii maratonów rezygnowali. Jednak kategorycznie zaprotestowało całe moje macierzyństwo: muszę dotrzeć do mety, tam przecież czeka Grzegorz. Nie mogę teraz skończyć. Właściwie ta myśl do końca trzymała mnie przy życiu. Trasa podobała mi się, las (chociaż prawie w ogóle nas nie osłaniał), podbiegi, znakomici kibice, szkoda, że nie zamknęli, albo przynajmniej bardziej nie ograniczyli ruchu; spaliny dawały się we znaki.
Przez pewien czas biegłam z Iwoną. Gdy zbliżałyśmy się do wodopoju (tuż za półmetkiem) wolontariuszka ze łzami w oczach wołała „nie ma wody, mają dowieźć, pewnie niedługo, przepraszam”. Ruszyłyśmy dalej, w żadnym wypadku nie chciałyśmy czekać. Nagle zauważyłyśmy zamieszanie wśród biegaczy. Przebiegali na drugą stronę ulicy, prawie nie zważając na jadące samochody, niektórzy nawet zawracali i zatrzymywali się przy płocie pewnego domku.
Gospodarze częstowali wodą. My też tam pośpieszyłyśmy. Pani przepraszała, że musimy chwilę poczekać, że nie ma jednorazowych kubków, płukała po każdorazowym użyciu, mino iż protestowaliśmy. Aż takie zasady higieny nie wydawały się nam konieczne. A woda była bardzo zimna, po prostu rewelacja! „Anioł, nie kobieta” zawołałyśmy i pobiegłyśmy dalej. Nie wiem, czy sił dodała woda, czy zaangażowanie i dobre słowa tych ludzi, pewnie jedno i drugie. W końcu jakimś cudem udało mi się zdobyć butelkę. Była pusta i rozglądałam się za kimś, kto mógłby ją napełnić. I znów miałam szczęście, na kolejnym wzgórzu małżeństwo z małymi dziećmi (jedno jeszcze w wielu niemowlęcym) mnie napoili a butelkę wypełnili dobrą wodą, cudowną po prostu. Podróżowali, ale gdy zobaczyli spragnionych maratończyków zajechali do sklepu, kupili wodę i rozdzielają potrzebującym. Ich maleństwo zaczęło płakać a mój instynkt macierzyński znów uporządkował priorytety „na mecie jest Grzegorz, czas ruszać.”
Na Moście Fordońskim znów biegłam sama, przyznam, że bardzo podobał mi się ten odcinek. Malownicza okolica, wspaniały most, można było nacieszyć oko, tym bardziej że moja prędkość pozwalała mi na te chwile kontemplacji. W Bydgoszczy punkty żywnościowe były dobrze zaopatrzone, woluntariusze dobiegali z kubkami, gdy tylko zauważyli kogoś na horyzoncie. Niestety na ostatnich dziesięciu kilometrach złapała mnie kolka, biegłam już długo, o wiele dłużej niż zaplanowałam, padło całe moje zasilanie. Rodzynki wyrzuciłam znacznie wcześniej, bo i tak nie mogłam ich zjeść. Co kilkadziesiąt metrów musiałam zwalniać, później iść, pomimo sprawnych nóg. Ale miałam szczęście do ludzi: policjanci, kierowcy, przechodnie dodawali odwagi, żartowali, pytali czy podwieźć, zatrzymał się nawet autobus. Ktoś zawołał „skąd pani biegnie?” chciałam w pierwszej chwili odpowiedzieć, że ze Szczecina, jednak opamiętałam się i odparłam „Z Torunia” Dogonił mnie Marcin z Warszawy i zaoferował swoje towarzystwo do mety.
Minęliśmy biegacza idącego boso, z ranami na stopach i z obandażowaną ręką. Nie zamierzał rezygnować, przecież byłam w zdecydowanie lepszym stanie. Marcin po prostu przeciągnął mnie przez ostatnie kilometry, nawet nie pamiętam czy zdążyłam mu podziękować. Na ostatnim punkcie częstowali pomarańczami, Pożarłam sporą ilość, oprzytomniałam, to już prawie koniec. I tak jeszcze musiałam kilka razy się zatrzymać, nie przypuszczałam, że dopadną mnie tego rodzaju dolegliwości.
I udało się, meta! Mój syn! Kibice. Gratulacje! Telefon od męża! Okazało się, że nikomu nie udało się ustanowić nowego rekordu trasy. Maraton Metropolii był dla mnie najtrudniejszy, ale też szczególnie mnie uhonorował, zajęłam drugie miejsce w kategorii wiekowej; przecież może mi się już to nigdy nie przydarzyć.
|