Przygotowania do tego, jakże ekstremalnego biegu zajęły mi 2 lata. Ubiegłoroczne zakończyły się w maju kontuzją ścięgna Achillesa - zapłaciłem tak zwane frycowe. W tym roku byłem już dużo mądrzejszy i trenowałem całkiem inaczej. Skupiłem się na wytrzymałości i tylko nad nią pracowałem, bo bardzo mi zależało, żeby w dobrej kondycji ukończyć supermaraton. Odbiło się to oczywiście na szybkości i było bardzo widoczne na różnego rodzaju biegach: na 5-10-15 kilometrów, których w tym roku dość sporo zaliczyłem.
Na różnych zawodach pytałem wielu Ultrasów, jak przygotować się do tego mojego wyzwania. Z tych rad ułożyłem swój plan treningowy i jego się trzymałem. W skrócie wyglądało to tak, że przemiennie biegałem po 11 i 25 kilometrów dziennie z tym, że zamiast 25 nieraz biegałem 30 km. Po dłuższym wbieganiu robiłem sobie dzień bez biegu. Dodatkowo dochodził basen raz w tygodni, na którym starałem się przepłynąć w ciągu 45 minut 1500-1900 metrów. Jazda na rowerku ponad 3 000 km i przebiegnięcie Maratonu Wrocławskiego i Berlińskiego.
Rys.1 - oficjalna tabliczna supermaratonu
Nigdy nie usiłowałem wykonać zakładanego planu za wszelką cenę i zdarzało się kilka razy, że zamieniłem dłuższe wybieganie na krótsze lub wcale nie wychodziłem na trening. Mój organizm mi podpowiadał, czego oczekuje a ja go starałem się słuchać, by nie powtórzyć błędu sprzed roku.
Na 2 tygodnie przed startem spotkałem Ultrasa i ponownie mu powiedziałem, jak się przygotowuje do supermaratonu, gdzie uzyskałem jeszcze jedna wskazówkę, żeby przebiec sobie wolnym tempem 60 km. Do końca z tej propozycji nie skorzystałem, bo przebiegłem tylko 50 km w czasie, jaki sobie zakładałem: 6 min/km, to jest 50 km w 4.55.36. Po tym dystansie nie miałem żadnych zakwasów i na drugi dzień pojechałem na rowerku 60 km zamiast tak zwanego rozbieganka. Ta wycieczka biegowa 50-kilometrowa zmieniła całkowicie moją psyche i wtedy wiedziałem, że ukończenie setki jest w zasięgu mojej ręki.
Piątek 26.10.2007 roku.
W tym dniu, tak naprawdę zaczyna się czuć atmosferę biegu. W Kaliszu, w Restauracji KTW odbieraliśmy numery startowe, spotkaliśmy się na kolacji z potencjalnymi ultramatatończykami. Jak zwykle wykonałem kilka fotek i udałem się w okolicę Blizanowa do hotelu. Wszystko było już przygotowane na ostatni guzik. Wiedziałem, ze będę miał kłopoty ze snem, więc na znieczulenie wypiłem sobie piwko, nastawiłem budzik i położyłem się grzecznie, jak małe dziecko spać przed 21
Rys.2 - startujemy w ciemnościach wczesnego ranka
Sobota 27.10.2007 r godzina 4,45.
Śniadanko w postaci bananów popijanych napojem izo i załadowanie do samochodziku ciuchów na zmianę, żelów energetycznych i w dłoni aparat fotograficzny. Zajechałem do ryneczku w Stawiszynie. Czekaliśmy z innymi biegaczami na przyjazd autobusów z Blizanowa z zawodnikami.
Już wiedziałem, że to jest całkiem inny bieg. Żaden z zawodników nie rozgrzewał się, nikt nie robił przebieżek. Nadjeżdżały autokary, a z nich wysypali się zakręceni biegacze, którzy chcieli pokonać dystans 100 km. Aparat poszedł ruch, wykonałem kolejne foty i cóż pozostało ustawić się na starcie.
Jak w zegarku, punktualnie o 6 rano rozpoczęliśmy na naszą wyprawę wykonując rundę honorową w rynku i ruszyliśmy pokonywać samych siebie. W zupełnej ciemności dolecieliśmy do Blizanowa odcinek 10-kilometrowy i tylko w oddali było widać błyski lamp ostrzegawczych z samochodów zabezpieczających trasę biegu. Już pozostało tylko 6 kółek i tylko tak o tych 15 kilometrowych odcinkach myślałem. Pierwsze kółeczko przeleciałem w zakładanym czasie, po drodze na punktach rozmieszczonych co 5 km, piłem kubeczek herbatki zmieszanej z napojem energetycznym.
I tu ukłon dla dzieci i ich opiekunów, którzy tyle serca wkładali w nasza obsługę i ta cudowna spikerka, jak ona dodawała skrzydeł.
Rys.3 - mniam !
Starałem się nie myśleć o czekającym mnie dystansie. Przeliczałem, a w zasadzie starałem się przeliczać, jaki ułamkowy dystans mam za sobą. Po pierwszym kółeczku wiedziałem, że mam ¼ trasy za sobą i pozostało do pokonania tylko 3 razy tyle. Na kółeczkach pozdrawiani byliśmy przez ludzi zabezpieczających trasę oraz dzieci, między innymi z takiej biednej chałupy drewnianej ocieplonej odrywającym się styropianem. Za każdym kółeczkiem chłopczyk krzyczał do nas część, więc nie wypadało odpowiedzieć i pomachać.
Mijałem kolejne punkty żywieniowe i zawsze miałem na nich dylemat, od kogo mam wziąć kubek z piciem, bo tyle rączek było wystawionych. Miałem zasadę, że piłem herbatę zmieszaną z izo. Dodatkowo na 5 i 10 km sączyła się muzyka z głośników, która była przerywana przez spikera odczytującego nasze numery i pozdrawiających nas.
Na 50 km podano mi suche ciuchy i nowe buty. Temperatura już była dużo wyższa niż podczas startu. Poczułem się, jakbym miał dopiero startować, bo przecież zawsze przed startem wskakuje w ciuchy startowe i buciki. Tak przeleciałem do 55 kilometra.
Na tym właśnie kilometrze popełniłem błąd, bo zacząłem liczyć kilometry, które mi zostały do ukończenia setki. Wtedy dotarło do mnie, że czeka mnie jeszcze do pokonania ponad maraton. Nadszedł poważny kryzys…
Wtedy zjawił się Maniak z Poznania i mi powiedział: „Nie poddawaj się, teraz albo nigdy setkę złamiesz”. Te słowa mi brzęczały do samego końca w uszach. Poradził, żebym bieg przeplatał marszem 4 min biegu / 1 minuta marszu. Trochę to zmodernizowałem i każdy oznaczony kilometr na kółku rozpoczynałem minutą marszu a później truchcik do kolejnego kilometra.Z utęsknieniem szukałem na asfalcie kolejnego kilometra, żeby sobie ponownie pospacerować. Obiecałem sobie, że już nie będę wspominał, ile mi pozostało kilometrów a przeliczać będę, ile mi zostało kółek. Niby to samo, ale całkiem inaczej - jak sobie pomyślałem, że mam jeszcze do końca dwa kółka.
Rys.4 - puchaaaaaary rozdaję, puchaaaaaaay !
W sumie cztery razy przebierałem się podczas całego dystansu. Przydał się patent, który podejrzałem u Węgrów w Jaworznie na 15, a mianowicie numer przypięty miałem do gumki, więc odpadło zapinanie go do nowych ubrań.
Powoli nachodziło ostatnie kółeczko, wtedy pojawiła się radość, że to tak niewiele przebiec jedno okrążenie. Na punktach dziękowałem za przemiłą obsługę, a dzieci zapraszały mnie za rok na kolejną edycję biegu.
Zbliżyłem się do ostatniego punktu i „agrafki”, gdzie cały czas stał ten sam strażak, bo kolega go nie zmienił (podobno zapomniał) podziękowałem i udałem się na ostatnie 5 km. Zostało tylko 5 km, a cóż to piątka - to przecież wciągnę ją jedną dziurką od nosa.
Na ostatnim kilometrze, po raz pierwszy na całej trasie popatrzałem na cały stoper, który pokazał 11 godzin i 25 minut 20 sekund. Pomyślałem wtedy sobie, przecież kilometr zrobić w 6 minut to nie problem, a wynik by fajnie wyglądał 11.30 Nie wiem, skąd nabrałem sił i ruszyłem z kopyta na metę, żeby osiągnąć czas 11godzin 30 minut 50 sekund.
Udało się pokonać dystans i samego siebie.
Po biegu około godziny 19 była uroczysta kolacja i udekorowanie najlepszych z Ultrasów.
Rys.5 - zmęczony ale szczęśliwy
Dziękuję firmie, dla której pracuję „FORTUM WROCŁAW S.A.” za ubranie mnie od stóp po głowę, dzięki czemu nie miałem żadnego odcisku ani otarcia.
Dziękuję dzieciakom za super obsługę, strażakom i policjantom zabezpieczającym trasę.
Dziękuję Wam drodzy organizatorzy za super imprezę sportową.
Dziękuję również biegaczom za wspaniałą, koleżeńską atmosferę i pomoc na trasie.
Do spotkania za rok...
|