Kiedyś to było jakoś inaczej. Kamery nie posiadały stabilizacji, za to rozdzielczość miały urągającą jakiejkolwiek przyzwoitości. Samoloty były tanie, maratony wręcz za darmo, a ludzie biegali jak szaleni gdzie tylko się dało. Nadrabiając wieloletnie zaległości zapraszam Was dziś do Senegalu – na relację z maratonu w Sally, w którym miałem przyjemność wystartować w 2018 roku.
Maraton w Senegalu był dla mnie niezwykły – i to z wielu powodów: na mecie nie było medali, wyników nie dostarczono do dziś, a trasa była nieznana – podobnie zresztą jak i liczba uczestników. Najbardziej jednak pamiętać będę tę imprezę z zupełnie innego powodu. Podczas biegu zrobiłem kupę w majtki. Dosłownie.
Miejscowość Sally leży 90 kilometrów na południe od Dakaru. Tak, od tego słynnego Dakaru. Teoretycznie Sally to coś w rodzaju kurortu wczasowego, ale daleki byłbym od używania tego określenia. Wokół setki, może tysiące typowo afrykańskich domów oraz piaszczyste drogi, muły, osły i wszechobecna bieda. Nie za bardzo było wiadomo gdzie jest start, i gdzie biuro zawodów. Zresztą – „nie za bardzo wiadomo” to mało powiedziane; nic nie było wiadomo.
Nocleg znaleźliśmy w małym post-francuskim pensjonacie, kilka kilometrów od miejsca teoretycznego startu. Dzień wcześniej udało nam się odebrać numery startowe wydawane w recepcji najdroższego hotelu w regionie. Pamiętam, że wieczorem poprzedzającym maratonem byliśmy głodni; w naszym noclegu zaoferowano nam restauracyjny specjał: spaghetti bolognese. Składniki do jego przygotowania wyciągnięto nie wiadomo skąd, pewnie z zepsutej lodówki. Stało się to początkiem przepięknej przygody, która nauczyła mnie, że w środkowej Afryce nigdy nie należy jeść mięsa. No ale nie uprzedzajmy faktów.
W nocy w pokoju koszmarnie gryzły komary. Nigdy nie byłem tak pogryziony, a uwierzcie – te sympatyczne stworki nie raz już w moim życiu mnie pogryzły. Wstaliśmy o piątej rano, jeszcze w ciemnościach, by przespacerować się do odległego o około cztery kilometry startu. Biegacze mieli wyruszyć na trasę o godzinie 7:00, ale wiadomo – Afryka; czyli nie wiadomo. I rzeczywiście: tam, gdzie miał być start… wiało pustką. Nie było nikogo.
Zdenerwowani szukaliśmy kogokolwiek, wypatrując jakichś ludzi ubranych po sportowemu. W końcu – kiedy takich jak my zagubionych – zebrała się już większa grupa, udało się ustalić, że start będzie kilkaset metrów dalej; i ponad godzinę później. Zresztą start przesuwano jeszcze co najmniej dwa razy: świadczyło o tym nerwowe bieganie z metalową bramą startu – dźwiganą na ramionach przez obsługę imprezy. Biorąc pod uwagę, że odbiornik GPS w zegarku ostatecznie pokazał mi dystans ponad 44 kilometrów – start został określony i tak na oko. Ale znowu wyprzedzam fakty.
Kilka minut po godzinie ósmej wystartowaliśmy. Wraz z nami na trasę wyruszyło około setki biegaczy, w tym kilku tak jak my przyjezdnych. Start był wspólny dla dystansów maratonu, półmaratonu, 10 km oraz 5 kilometrów. Zorganizowano to tak, że na trasie ustawione były punkty nawrotu: najpierw po 2.5 kilometrach zawracali uczestnicy 5 km, potem ci, którzy startowali na dziesięć kilometrów. Gdy pojawiła się tablica informująca o nawrocie dla półmaratończyków – niespodziewanie zostałem sam.
Ani przed sobą, ani za sobą nie widziałem żadnego rywala. Tylko droga, pył i Afryka. Nie miałem zielonego pojęcia ilu uczestników biegnie dystans maratonu, bo nie odróżniały nas ani numery startowe, ani nic innego. Może to i dobrze, że nikogo nie widziałem, bo… coś dziwnego zaczęło dziać się z moim żołądkiem. Czując nadchodzącą awarię udałem się w krzaki – sprawdziłem tylko, czy nie ma żadnych węży i innych skorpionów. Niby szło, ale nie doszło… Nie pomogło żadne stękanie.
Biegłem tak samotnie, i biegłem, i na 18 kilometrze – czyli na trzy teoretyczne kilometry przed nawrotem – z naprzeciwka przebiegł pierwszy rywal: jakby to kulturalnie nazwać afro-Afrykanin. Po chwili jeszcze jeden. I koniec. Na dwa kilometry przed nawrotem zacząłem się zastanawiać, czy ktoś jeszcze biegnie przede mną? Na 20. 5 kilometra, gdy wypatrywałem już nawrotu – przebiegł jeszcze jeden uczestnik. Zmartwiłem się, bo mogło to oznaczać, że jestem… czwarty. A czwarte miejsce wiadomo : najgorsze dla sportowca!
Całe szczęście byłem w błędzie. Okazało się, że punkt nawrotu też był teoretyczny i miałem do niego jeszcze dwa kilometry. Byłem osiemnasty – co przyjąłem z wielką ulgą.
Niestety mniejszą ulgę czułem w jelitach. Znalazłem sobie kolejny przystanek: przydrożny niski murek za którym przykucnąłem zapoznać się z tutejszą fauną i florą. Pomimo starań ponownie nic mi nie ulżyło; nici z planu zrzucenia zbędnego balastu. Zagryzłem zęby i pobiegłem dalej.
Było ciepło. Jakieś 40 stopni. Na filmie może tego nie widać, ale uwierzcie mi – w listopadzie w Senegalu jest środek lata. Maraton był organizowany przy ruchu otwartym, więc oczy trzeba było mieć dookoła głowy. Całe szczęście ani razu nigdzie nie zabłądziłem, bo mógłbym się już nie znaleźć – do samej mety spotkałem tylko trzech biegaczy, których udało mi się wyprzedzić. Z marnym skutkiem, bo ostatecznie i tak przeszedłem do marszu.
Gdzieś tak na dwa kilometry przed metą coś się wydarzyło. Dziwna sytuacja, poczułem się jakbym był kurą znoszącą właśnie jajko. Nie minęły trzy sekundy, a ja miałem w kupę. Prosto w majtkach. To była po prostu chwila – mrugniecie okiem i po sprawie. Poszedłem więc w krzaczki pozbyć się zawartości niespodziewanie zapełnionych majtek.
Na mecie nie było nic. Chyba po raz pierwszy w życiu nie dostałem medalu, wody, niczego. Czując jednak, że moja przygoda dopiero się rozpoczyna, nie marudziłem i nie traciłem cennego czasu. Ruszyłem w kierunku naszego odległego hoteliku; moje myśli krążyły w okolicach łazienki. Po drodze „zgarnąłem” jeszcze Sławka, który dobiegł do mety kilka minut po mnie. Jak twierdził: dużo czasu zajęło mu kucanie na tutejszych polach…
Ledwo doszliśmy do pensjonatu, gdy zaczęła się nasza prawdziwa senegalska przygoda. Ta noc był straszna. Ze względu na kulturę powinienem oszczędzić Wam szczegółów tej opowieści; myślę jednak, że należy Wam się ostrzeżenie. Przez całą noc na zmianę odbywaliśmy defekację wszystkimi otworami ciała. Momentami leżałem w łazience wymiotując i robiąc kupę jednocześnie. To co działo się z moim ciałem jest absolutnie nieopisywalne, nie ma na to odpowiednich wyrazów. W pewnym momencie w przebłyskach świadomości chciałem już wzywać karetkę pogotowia – bałem się, że za pół godziny nie będziemy w stanie zejść z łóżka i wezwać pomocy. Mój towarzysz przeżywał tę samą przygodę.
Całe szczęście lot powrotny do Europy mieliśmy dopiero za trzy dni. Jeżeli byłby on na drugi dzień, to nie udałoby nam się dotrzeć na lotnisko. Pamiętajcie: w Afryce nie należy jeść mięsa. No chyba, że szukacie ekstremalnych przygód.
PS. Relacje z maratonów na całym świecie znajdziecie na moim blogu 40latidopiachu.pl