Czyż można sobie wyobrazić wspanialsze powitanie wiosny niż kilkusetosobowy bieg dookoła skąpanej w słońcu Ślęży?! Nie jeden z nas nie raz marzył o takim właśnie radosnym biegu w tak przepięknej scenerii i z taką oprawą. To trzeba po prostu przeżyć, przeżyć na jawie :)
Rejestracja
Biuro zawodów znajdowało się w dużej sali sportowej Gimnazjum Gminnego w Sobótce. Do dyspozycji biegaczy było kilka szatni z prysznicami, stołówka, trybuny...
W sali znajdowało się też małe expo z odzieżą i obuwiem sportowym. O 9-tej rano, na dwie godziny przed startem, panował tu już spory ruch i z każdą chwilą przybywali nowi uradowani biegacze z całego kraju. To jedne z najmilszych chwil, kiedy często po kilku miesiącach zimowej przerwy możemy się znowu przywitać z naszymi starymi dobrymi znajomymi. Uściskom, całusom i okrzykom nie ma końca :)
Z każdym chciałoby się chwilkę porozmawiać, a tu czas goni, bo trzeba się zarejestrować, odebrać numer startowy, przebrać się i ruszyć na małą rozgrzewkę. Po raz pierwszy z wielką dumą odbierałem numer startowy z wypisanym swoim imieniem i nazwiskiem – świetny pomysł organizatorów. Każdy kto odpowiednio wcześnie zapisał się na zawody mógł taki numer otrzymać :)
Rozgrzewka
Po ponad godzinnym szale powitań idziemy w końcu na specjalnie przygotowany parking przed gimnazjum do naszego autka przebrać się w ciuszki startowe. Dookoła wszędzie słychać radosne, uśmiechnięte buźki i głośne rozmowy podekscytowanych biegaczy. Zaczynam się zastanawiać, czy oni wszyscy też widzieli ten profil trasy jaka nas czeka.
Wyglądało bowiem jakbym przyjechał nie na tą imprezę i że tu tylko sielanka mnie czeka :) Przebierając się, jak zwykle standardowe pytanie: jak się ubrać, by ani za ciepło nie było i nie zmarznąć jednocześnie. Ja, ponieważ po wczorajszym porannym treningu w minusowej temperaturze złapał mnie ostry ból gardła, wybrałem opcję „na cebulkę” jeśli chodzi o górę, a dół w krótkich getrach.
Na głowę założyłem swoją ulubioną czapeczkę Kalenji na chłodniejszą aurę. Spodziewałem się bowiem zimnego wiatru, gdyż trasa w przeważającej mierze przebiegała w odsłoniętym terenie.
Spokojna, około 25-minutowa rozgrzewka z Marysieńką nadal podtrzymywała sielski nastrój i tak truchtając sobie, mijając uśmiechniętych innych truchtaczy wciąż zastanawiałem się, o co tu kurna chodzi? Co się tak wszyscy cieszą? Czy ci uradowani to ci, którzy już tu byli i znając trudy trasy „drą łacha” z takich jak ja, co to pierwszy raz tu startować zamierzają, czy może odwrotnie – to właśnie tacy jak ja, którzy nie wiedzą lub nie chcą wiedzieć co ich czeka i uśmiechają się póki jeszcze mogą.
Jaka by nie była przyczyna tej radochy, udzieliła się ona i mi również, więc gębusia w podkówkę do góry i suszenie krzywych ząbków nie ustawało :D
Start
Start półmaratonu był usytuowany na rynku Sobótki, kilkaset metrów od biura zawodów. Na 10 minut przed godziną zero postanawiamy jeszcze z Marysieńką skoczyć za potrzebą do gimnazjum. I tu się zaczyna!... Po wyjściu z toalety czekam przed halą na Marysię.
Mija minuta za minutą, a jej nie widać. O cholerka, czyżby już pobiegła na start? Zostają ostatnie 4 minuty. Dłużej już nie mogę czekać i pędzę na rynek, gdzie wpadam w niemal ostatniej minucie. Olbrzymia dmuchana brama, tłum biegaczy i kibiców, telewizja, notable, fotoreporterzy na wysięgnikach, nad głowami krążący śmigłowiec...
O ja pierniczę, że tak się wyrażę po toruńsku. Takiego szału się nie spodziewałem. Emocje sięgają zenitu. Przed bramą startową widzę dwóch napoleońskich żołnierzy z karabinami. No tak zaraz pewnie rozgonią to towarzystwo, albo nas powystrzelają. Ale nie – 10, 9, 8... trwa odliczanie a żołnierze unoszą karabiny do góry. Słychać okrzyki: „uwaga na śmigłowiec!” ... 3, 2, 1 i głośny huk wystrzału z karabinów daje sygnał do startu.
Pod górkę
Pierwsze 2 km do miejscowości Strzegomiany mamy lekko pod górkę. Biegniemy chyba z wiatrem, bo przy mocno przygrzewającym słoneczku robi się mi niewiarygodnie gorąco. O kurcze, chyba się za ciepło ubrałem. Zaczynam rozważać zdjęcie bluzy spod koszulki startowej.
Grzeje mi też w głowę, czarna czapka szybko zbiera ciepło. Może ją też zdjąć? Chyba nieco mózg mi się zagotował, bo rozważanie to trwało kolejne 2 kilometry, aż do Będkowic, gdzie po chwili wpadamy w tak lodowate powietrze, że para wszystkim bucha z ust jak koniom na Wielkiej Pardubickiej :) Do 7 km biegniemy praktycznie cały czas pod górkę.
Ale nie powiem, żeby było tragicznie. Ech, chyba nie potrzebnie się obawiałem i nie taki diabeł straszny ;) Przebiegamy przez Sulistrowiczki i po kilku minutach widzę tablicę z oznaczeniem 8 km. No tak, tu zaczną się schody panie Duda. Dobrze zapamiętałem z profilu hipsometrycznego ten właśnie punkt, gdzie wykres piął się pionowo do góry.
No i zaczęła się prawdziwa walka ze sobą i własnymi słabościami. Przypomniałem sobie słowa Jurka Warszawskiego, którego spotkałem przed startem – tu przyjeżdżają ludzie dobrze przygotowani.
Cholerka, to co ja tutaj robię? Przecież ostatnio prawie wcale nie trenowałem siły. Z powodu ciągnących się od grudnia kontuzji co chwila przerywałem treningi, albo biegałem krótkie płaskie odcinki i to wolniutko, by nie przeciążać osłabionych mięśni. Jeszcze tydzień temu zdychałem na Maniackiej w Poznaniu na o ponad połowę krótszej i płaskiej trasie, walcząc z mocnym bólem w pachwinie. Czy mnie już całkiem pogięło? Im bardziej pod górkę było, tym więcej takich durnych myśli po głowie krążyło.
Przy życiu trzymała mnie już tylko jedna pozytywna myśl – tabliczka z 9 km. Tam miał się nareszcie zacząć zbieg w dół i była nadzieja, że uda się jakoś odzyskać siły. W końcu jest! Jest kochana tabliczka z oznaczeniem 9 km! :D O żesz-ku!...
A gdzie ten zbieg?! Nie ma! Dalej jest wciąż pod górkę!!! Rety, chyba nie dam rady. Jeszcze 200-300 metrów i wołam księdza. No chłopie, wytrzymaj, masz numer z wypisanym nazwiskiem, koszulkę teamową z napisem „dario 7 Zielona Góra”, przecież nie możesz tak po prostu się poddać! – zacząłem sam siebie dopingować, by wykrzesać jeszcze jakieś resztki energii z rozładowanych baterii...
I z górki
Wreszcie widać światełko w tunelu – Przełęcz Tąpadła, najwyżej położony punkt trasy. Uff... chyba się udało. Napotkani na przełęczy kibice biją nam brawo i wołają z uśmiechem: „teraz już tylko z górki!”. Nie wiem czemu, ale im uwierzyłem. Faktycznie zaczął się zbieg.
Niewiarygodnie szybko udało mi się dojść do siebie i zacząłem zaiwaniać. Zresztą wszyscy zaiwaniali. Na 10 km przypomniałem sobie, że biegnę półmaraton i przecież jak tak dalej pójdzie, to się w końcu zagotuję i będzie po ptakach a nie meta. Ale diabeł kusił dalej.
W połowie pomiędzy 11 a 12 km wybiegamy z jedynego zalesionego odcinka trasy i od razu daje się odczuć mocny zimny wiatr. „O Holender!” – krzyknąłem w myślach, bo przypomniał mi się niedawny maraton w Apeldoorn. Wiatr wiatrem, ale za to jakie widoki! :)
Jakieś pół kilometra przede mną rozpoznaję sylwetkę Marysieńki. Oj, tej Pani to ja już nie dogonię. Ale wodząc wzrokiem coraz bliżej w moim kierunku zauważam czerwoną koszulkę MaratonówPolskich.PL i Kazika (KKFM). O jasny gwint – przecież są mistrzostwa teamu!!! No Duduś, dupa w troki, a nie podziwiać widoki!
Zaraz zaraz, przecież miał już być tylko zbieg? A ja tu, albo ślepy już tak jestem, albo kolejny podbieg widzę. Na szczęście nie był już tak ciężki jak ten na przełęcz. Udało się przeżyć. Na 14 km dobiegamy do miejscowości Sady i znajdujemy się dokładnie po zachodniej stronie szczytu Ślęży. Ależ mi się teraz fajnie biegnie.
Prawie pieję z zachwytu, bo od niepamiętnych już czasów tak się nie czułem – lecę i nic mnie boli!!! No jasne, jestem zmęczony, a jakże! Któż nie jest? Czuję też, że jestem o wiele słabszy niż jesienią zeszłego roku. To jednak też jest zrozumiałe.
Ale poza tym wszystko gra jak w szwajcarskim zegarku :) Tak podrasowany psychicznie pozytywnymi myślami doganiam w końcu KKFM. Na początku (Kaziu, nie gniewaj się) zaświtał mi w głowie chytry plan – pobiegnę z tyłu i zaatakuję przed metą.
Ale jakoś plan nie wyszedł i po jakimś czasie miałem już Kazia z tyłu. Teraz pewnie jemu zaświta podobny plan, kto wie? :) Tak czując oddech rywala na plecach walczyłem z kolejnymi podbiegami, które pojawiały się jak grzyby po deszczu. A miało już być tylko z górki!
Finisz
18 km – docieramy do Sobótki Zachodniej. Oj niedobrze, zaś kryzysik mnie dopada. Ta ucieczka przed KKFM i pagórki sporo mnie kosztują. Widzę punkt z napojami. Postanawiam zjechać do boksu, bo paliwko się kończy, a jeszcze nie tankowałem.
Wypijam kilka łyków miętowej herbaty i... w tym momencie Kaziu mnie wyprzedza (pewnie tankował wcześniej, a teraz zrobił mi kuku). No nie, znowu trza gonić! Po głowie chodzi mi piosenka do słów Jeremiego Przybory „Już wiosna podrosła i bzami tchnie, Kaziu, Kaziu, Kaziu zakochaj się...” (choć bardziej mi teraz pasowało „nie śpiesz się” zamiast „zakochaj się”).
Wkrótce, kolejny raz udaje mi się dogonić i wyprzedzić mojego mocnego rywala. Czuję już jednak porządnie zmęczenie i zaczynam z utęsknieniem odliczać metry do mety. Na 19 kilometrze – to już tylko 5 okrążeń stadionu, dasz radę! Na 20 km – choćbyś się miał skichać leć, nie marudź, nie narzekaj! Wreszcie jestem na ulicy Świdnickiej, gdzie miała być gdzieś meta.
O cholerka, miała być, ale jej nie widzę! Co jest!? Już chyba czas? Motorek w tyłku pracuje na oparach, a mety nie widać?! Nagle widzę truchtającą w moim kierunku Marysieńkę, która krzyczy: „Darek, meta jest na sali, tam gdzie biuro! Goń, już tylko 300 metrów!”.
Normalnie z nieba mi spadła, akurat wtedy kiedy najbardziej tego potrzebowałem :) Włączyłem dopalacze i co mi tam jeszcze zostało zużyłem na finisz. Co za wspaniałe uczucie! :) KKFM wpada 6 sekund za mną. A więc miałem sporo szczęścia! :D
Podium
Szczęśliwy i uradowany spotykam się z tymi, co już dobiegli i gratulujemy sobie wzajemnie ukończenia tej morderczej trasy. Szczególnie dziękuję Kaziowi, bo bardzo mnie zdopingował tym ściganiem i dzięki niemu tak dobrze mi się biegło w końcówce.
Zmęczeni i przepoceni udajemy się pod prysznic. Woda letnia, mogła by być trochę cieplejsza, ale i tak jest super :) Niestety, zaraz po kąpieli zaczyna mnie coś kręcić w żołądku. Chyba za szybko wypiłem izotonik i teraz mam za swoje. Pomyślałem, że jak coś zjem to mi przejdzie, ale jak zobaczyłem jedzenie, to tak mnie pogoniło, że zapomniałem, gdzie są toalety i mało brakowało, a by się działo!
No cóż, czasem walka trochę kosztuje ;) Po jakimś czasie wszedłem na salę, gdzie właśnie odbywała się ceremonia dekoracji zwycięzców. Usiadłem na ławce, bo nadal ktoś sobie robił ciasto z moich wnętrzności. Właśnie dekorowano kobiety w klasyfikacji generalnej i spiker ogłosił, że 3 miejsce zajęła Maria Kawiorska!
Marysię, która przybiegła na metę z czasem 1:34:27 wyprzedziły tylko dwie zawodniczki: Karolina Rakieć (1:24:25) i Barbara Sobczyk (1:31:08). Wielkie gratulację Marysiu raz jeszcze!!! Po chwili usłyszałem jak wywołują na podium zwycięzców w mistrzostwach teamu MaratonyPolskie.PL. Najpierw kobiety – Marysia Kawiorska pierwsza (a jakże!), na kolejnych miejscach Ania Balbus i Grażynka Witt, potem ścigacze – pierwszy Szymek Fluks, dalej Marcin Górka i Matusz Wroński vel Tusik, a na koniec weterani – o ja przepraszam, nie wierzę! Pierwszy jestem ja! :) dalej Kaziu Kordziński i Wiesiu Kozimor. Co za radość! :D
Wszystkim biegającym w Sobótce gratuluję dotarcia do mety – jak było ciężko, wiemy tylko my, którzy tam byliśmy :) Dziękuję też za wspaniały aplauz podczas dekoracji – Gaba, ale dałaś czadu z tym okrzykiem – super! :D
Podsumowując jednym zdaniem: tegoroczna Sobótka, to najwspanialsze powitanie wiosny o jakim można było zamarzyć :D
|