2016-09-02
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Ultra Trail du Mont Blanc - relacja Mariusza (czytano: 1380 razy)
TMB - nie wiem od czego zacząć, a dokładnie w którym momencie, wszystko bowiem jest wyjątkowe - począwszy od pierwszego dnia przyjazdu do Chamonix, po cały tydzień spędzony miasteczku opanowanym przez biegaczy.
W relacji uwzględnię wszystko. Tak więc do Chamonix przyjechałem w poniedziałek rano. Pierwsze, co zauważyłem to start PTL, trafiłem dokładnie w godzinę startu. Przypadek? Nie sadzą, aczkolwiek raczej w nim nie pobiegnę, zbyt "surowe warunki". Natomiast powitał mnie wspaniały widok na Mont Blanc, pamiętam go z poprzedniego przyjazdu na TDS. Wygląda dokładnie tak samo zachwycająco, jak wtedy. Ostatnim razem po powrocie bardzo chciałem powrócić w to wyjątkowe miejsce. Tak też się stało, kiedy zostałem wylosowany - miałem kolejną okazję. Wspólnie z kolegą Łukaszem odebraliśmy klucze do mieszkania, dalej dzień zleciał na rozmowach. Wtorek rano umówiłem się z Mariuszem (rok temu wspólnie ukończyliśmy TDS) na małą przebieżkę górską. Początkowo mieliśmy udać się w kierunku lodowca Glasser, jednak troszkę zapędziliśmy się innym szlakiem i wylądowaliśmy na stacji przesiadkowej w kierunku Aqui di Midi, z której widok jest również piękny. Przebieżka okazała się mocnym treningiem - 13 km z 1000 m przewyższeniem. Powrót do mieszkania z ciężkimi nogami wydawał się nie zbyt dobrym pomysłem kilka dni przed startem. W środę postanowiłem jednak z samego rana rozbiegać wtorkowy trening lekką siódemką na w miarę płaskiej trasie. Chociaż patrząc w lewo i prawo mamy minimum 1000 m w górę. Kolejne godziny to regeneracja i ładowanie w siebie makaronów. Wieczorem krótki spacer po Chamonix, tutaj naprawdę podczas festiwalu UTMB można spotkać najlepszych zawodników świata. Anton Kruicka jeżdżący na rowerku, chwile dalej jeden z najlepszych teamów The Nord Face: Rary Bosio, Seb Chaigneau, Lizzy Hawker i Frenanda Maciel. Kiedy masz pytania, chętnie odpowiedzą. Wróciłem do mieszkania, aby jak najwięcej wyspać się w ostatnie godziny przed startem. W czwartek udaliśmy się większa grupą znajomych z Polski, aby obrać numery startowe i pochodzić po expo. Podstawową rzeczą podczas odebrania numerów startowych jest kontrola wyposażenia obowiązkowego i oznakowanie plecaka. Należy wszystko mieć ze sobą. Następnie identyfikacja tożsamości i zostaje wydrukowana karta z wyrywkowymi elementami wyposażenia. Przystępujemy do kolejnego stanowiska, gdzie jest to sprawdzane, a na pozostałe rzeczy wyposażenia podpisujemy oświadczenie. Z tak przygotowaną kartą udajemy się po numer startowy, oznakowanie plecaka i pakiet startowy. To wszystko, jesteśmy gotowi do startu. Na expo spotykam jednego z najlepszych zawodników - Marco Olmo, który mimo blisko 65 lat wygrywa jedne z najtrudniejszych ultra na świecie. W tym 2 x UTMB, Transgrancanaria, wielokrotnie stawał na podium Maratonu des Sables. Jest również Gediminas Grinius, w tym roku 2 miejsce w UTMB.
Kolejne godziny to regeneracja i ładowanie węglowodanów (ciekawostka - przez tydzień zjadłem 3 kg makaronu pełnoziarnistego). W piątek od rana staram się już nic nie robić, pakuje tylko plecak na przepak, tak aby wszystko było przygotowane do wyjścia. Udało mi się zdrzemnąć w południe. Godzina 16 wyszliśmy na start oraz oddać przepak.
Kiedy staje się na stracie UTMB to jest coś, czego nie da się tak po prostu opisać. Wiesz, że przez kolejne dwie doby będziesz napierać w górach zmęczony, a i tak się z tego cieszysz. Gęsia skórka robi się na rękach, dreszcze przechodzą przez ciało. Myśli są skupione tylko na jednym - aby to skończyć. Wiem, że nie tylko moje, widać to dookoła - jedni się ścigają między sobą, inni sami ze sobą. Zawodnicy z ponad 80 krajów świata, 2555 osób przystąpiło do tego szaleńczego wyścigu dokoła Mont Blanc. Każdy z nich ma swój cel, każdy chce w najbliższych godzinach zrealizować.
Równo o godz. 18 wyruszyliśmy przez główny pasaż w Chamonix w kierunku Le Houches. To najbardziej płaskie 8 km na całej trasie. Doping kibiców niesie zawodników w żwawym tempie. Za około godzinę docieramy do Le Houches, skąd zaczyna się pierwsze podejście na ponad 1800 m npm. Punkt kontrolny na Le Develert (13,5 km), szczyt i ostre zbieganie, które kończy się dla mnie małym upadkiem. Na szczęście tylko lekko zdarte kolana, wstałem otrzepałem się z kurzu i do przodu, lecz ostrożniej. 21 km - Saint Gervains, melduje się tutaj po 3 godzinach. Uzupełniam wodę, zjadam porcje bulionu, (jeśli chodzi o punkty kontrolne, to jest tam naprawdę szeroki wybór). Wyruszam z Saint Gervains, 815 m. Teraz przede mną jedno z najdłuższych podejść na ponad 2440 m. Patrząc na to, jest to 20 km ciągle pod górę. Zaczyna się wieczór, słońce znika za szczytami gór. Jak najszybciej do przodu. Taktyka, jaką obrałem na początek to jak najszybciej, ale z zachowaniem siły docierać do punktów, w których obowiązuje limit czasu. Le Contamines osiągam o 22:39, a limit to północ. Na punkcie jak najszybciej wychodzę, nie tracąc czasu. Kolejny punkt to Noter Dame de La Gorge, który znałem z trasy TDS, ale tym razem w drugą stronę. Tutaj przez ponad 200 m pod górę kibice rozstawili lampiony tworząc korytarz dla zawodników - coś pięknego. To wszystko wspomagane oklaskami motywowało jeszcze bardziej do napierania w bezkres gór.
La Balme osiągam 16 minut po północy, coraz większy limit czasu buduje na każdym kolejnym punkcie. Do kolejnego punktu 11 km, ale przede mną góra na prawie 2500 m. Siły są, nie czuć zmęczenia, jak najszybciej do przodu, nie zatrzymując się. Col du Bonhomme, następnie Croix du Bonhomme, szczyt i teraz z górki, lecz nie oznacza to, że szybciej. Szlak jest trudny, kamienisty, jest noc czołówka nigdy nie zastąpi światła słonecznego. Trzeba uważać. Docieram do Les Champiex (49 km), godzina 2:42 limit, a limit na tym punkcie to 5:15. Buduje coraz większy zapas, wszystko z planem na drugą noc. W Champiex jem ciepły posiłek. Wymieniam baterie w czołówce na punkcie Petza. Przed wyjściem w wysokie góry organizatorzy sprawdzają, czy mamy ciepłą odzież, kurtkę, czapkę. Jest już 3 w nocy, ranki są bardzo zimne, a przed nami dwa potężne szczyty - Col de la Seigne 2507 m oraz Col des Piramides Calcalires 2512 m.
Podchodzimy wolno, czuć zmęczenie i wysokość, która wymusza pracę płuc na 200%. Wchodzimy już na teren Włoch. Coraz wyżej szlak prowadzi kamienistymi osuwiskami skalnymi, między jednym a drugim szczytem w blasku księżyca i ciemnej nocy widać śnieg. Po chwili wchodzimy, czuć jak chłód śniegu otula zmęczone nogi, a stopy uciekają do tyłu. Kolejny szczyt zostaje osiągnięty, kamienisty zbieg do Lec Combal. Robi się szaro, słońce widać już za szczytami. 6:54 docieram do punktu Lec Combal 1964 m. Znam go z trasy TDS, jest tutaj pięknie, wody płynące z lodowca tworzą jeziorko, nad którym jest mgła, widok bajkowy. Jest bardzo zimno, słońce już widać, ale cień gór ciągle okrywa naszą trasę. Zaczynamy podejście do Arete du Mont Farvete 2409 m. Punkt 8:17 melduje się tam. Przede mną jakieś 9 km ostrego zbiegu do Courmayer. Cieszę się, bo to ważny punkt kontrolny z moim przepakiem, świeżymi skarpetami, koszulką i porcją żeli oraz WiFi :)
Początkowo trudno mi zbiegać, szybko jednak przełamałem się i leciałem w dół dość szybko. 10:41 - witam Courmayer piękne włoskie górskie miasteczko, widoki zapierają dech w piersiach, jak byśmy byli na wysokościach. Trasa prowadzi wąskimi uliczkami wśród kamienic. Po chwili widać hale sportową w Courmayer. To tam rok temu zaczynaliśmy TDS, teraz było inaczej - był dzień. Limit czasu 13:15, a ja jestem o 10:41. Zjadłem obiad przebrałem się, wrzuciłem fotę na FB, naładowałem telefon. Wyruszyłem dalej.
Mocne podejście z 1192 m na 1979 m (Refruge Bertone), jakoś udaje mi się łatwo to pokonać bez zmęczenia. Następny odcinek (12 km) wydaje się płaski, ale bardzo wymagający. Mijam zawodników z PTLa, którzy kierują się do Chamonix w drugą stronę. Widać ich zmęczenie - jest to ich 5 dzień w górach. Szlak jest piękny, po lewo mamy wyeksponowany cały masyw Mont Blanc - lodowce, śniegi skały. Jesteśmy tacy mali na ich tle. 12 km, które się ciągnie i ciągnie, słońce przypieka. Docieram w końcu do Arnuva (97 km), 1771 m, godzina 15.07. Mam ponad 3 godziny zapasu. Nie chce go tracić, więc szybko zaczynam podejście na Grand Col Forret 2527 m. Ściana podejścia jest odsłonięta, słońce przypieka. Co chwilę ktoś siada, zdarza mi się zatrzymać, ale spoglądając w górę, kiedy widzisz, ile jeszcze przed Tobą nie można się poddać. Udało się - o 16:44 docieram na szczyt, tym samym jestem już w Szwajcarii. Dużo przed zaplanowanym czasem.
Kierunek La Fouly, słońce schowało się za szczyt, można odetchnąć. Lekkim krokiem kieruję się w dół, jest to najdłuższy, ponad 20 km zbieg, jednak aby oddać się w pełni sile grawitacji trzeba pozbyć się lęku przed upadkiem, którego ja osobiście pozbyć się nie mogę. Mimo wszystko La Fouly osiągam o 18:46 jest to 110 km. Niby tylko 60 km do końca, co cieszy. Ale właśnie - 3 ostatnie górki to coś co niszczy, odbiera siły i energię. Wszystko zaczyna się w drodze do Champex, nadałem sobie tempo jak na ultra kosmiczne - poniżej 5 minut na kilometr, co prawda tylko na odcinku 4-5 km, trasa i siły pozwoliły oddać się fantazji.
Lecz nadszedł wieczór, nad szczytami gór pojawiły się chmury. Błyskawice na podejściu do Champex, zaczął padać deszcz. Do Champex docieram o 22:43 bardzo zmęczony. Czuję, że moje stopy są w kiepskim stanie, udałem się do punktu medycznego, gdzie lekarze poradzili sobie z odciskami, likwidując ból. Wyszedłem na trasę, deszcz zamienił szlaki w potoki, a całe podejście na La Giete było w strasznym stanie - woda była wszędzie. Błyski burzy rozświetlały niebo, światełka czołówek ginęły w ich tle. Kurtka przeciwdeszczowa i spodnie wodoodporne należą do wyposażenia obowiązkowego. Tutaj się przydały. Czym wyżej szczytów, tym chłodniej, a deszcz nie ustawał. Zmęczony docieram na szczyt, przechodząc przez pastwisko krów, słychać ich dzwonki, niektóre się dziwnie na nas patrzą.
Lekko w dół i jest punkt La Giete. Jest zimno, co prawda deszcz już nie pada, ale jest błoto. Tak więc do kolejnego punktu szlak jest cały w błocie, śliski i niebezpieczny. Zejście do Trient było trudne, zmęczenie, senność wszystko się nasiliło. Miałem dość. Godzina 2:58, 141 km, limit na tym punkcie to 8:00. Wiedząc, że mam tyle czasu, idę do lekarza, który po raz kolejny "naprawia" stopy. W międzyczasie decyduje się na drzemkę, w punkcie medycznym jest pomieszczenie, gdzie zawodnicy mogę się zdrzemnąć. Wystarczy poinformować, o której chce się pobudkę. Tak więc kolejne 20 minut spędziłem chyba śpiąc, trudno ten stan inaczej nazwać. Wiem, że pomogło. Razem z ciepłym bulionem, nowymi bateriami w członowce po godzinie opuszczam punkt krytyczny dla mnie. Bałem się, że jak położę się, to nie wstanę i na tym zakończę. Na szczęście do tego nie doszło, odzyskałem siły na kolejne podejście.
Kierunek Catonge 2009 m, szczyt zdobyłem o 5:40, a na nim rozciągał się przepiękny widok na oświetlone doliny Szwajcarii. Przede mną kolejny poranek, stopy odmoczone, bolą przy każdym kroku. Pomału udaje mi się zejść. 4 km zajęło prawie 1:40.
Vallorince to już przed ostatni duży punkt na trasie. Mało co z niego pamiętam, oprócz bólu jaki odczułem na punkcie medycznym, kiedy w stopę lekarze coś wpuścili, aby uśmierzyć ból przy kolejnym podejściu. Spośród organizatorów był też ktoś z Polski, pogratulował i powiedział "dasz radę, co to dla Ciebie". Zmotywowany, resztkami sił wyszedłem dalej na trasę, dogonił mnie znajomy, z którym razem odbieraliśmy pakiety, namawiał, abyśmy podeszli wspólnie pod górę. Nie dałem rady, usiadłem na ławce przed wejściem na szlak. Nastawiłem budzić na 10 minut w telefonie i przybiłem tzw. gwoździa. Nie wiem, jak szybko zasnąłem, ale można to liczyć w sekundach.
Obudził mnie po kilku chwilach sms od kolegi Zbyszka ("za ile będziesz na mecie?"). Szybko się pozbierałem. 10 minut snu, a czułem się rewelacyjnie. Ucieszony, podczas nieskończonego podejścia docieram do La Tete Aux Ventes, ostatniego szczytu. Czuję radość, zbiegam do La Flegere, jest godzina 12:03. Naprawdę, jak bym odzyskał siły z dnia poprzedniego, jem kilka krakersów. Mam 8 km do mety i ciągle w dół na to cztery i pół godziny.
Lecę w dół, oddaje się grawitacji, trasa na to pozwala. 5 km przed metą wbiegł na szczyt kolega David, śledził mnie na trasie. Dostarczył zimną wodę i jeszcze szybszym tempem lecieliśmy w dół, przed biegiem na metę podał mi polską flagę. Szybkim sprintem pokonałem wąską ścieżkę wytyczoną w miasteczku na cześć biegaczy, w wzdłuż niej oklaski kibiców. W taki sposób po 43:23:07 pokonałem szlak wokół Mont Blanc.
Dziękuje każdemu za doping,
Mariusz Wieła
Grupa Biegowa "Sieradz biega"
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |