Do trzyosobowego składu wybierającego się do Florencji ,zostałem dokoptowany jako czwarty ,w ostatniej chwili. Główny ciężar przedsięwzięcia dźwigał Andrzej Grzybała. Załatwił za nas wszystkie sprawy związane ze zgłoszeniem ,zakwaterowaniem jak i zadeklarował przewóz swoim samochodem. Sprawa na ogół niebywała. Do pozostałych trzech uczestników ,a więc Tadzia Ruty, nowego, bardzo sympatycznego, dopiero wchodzącego na maratońskie trasy Adama Kusego ze Zwierzyńca i piszącego, należało tylko stawić się na miejsca zbiórek i wrzucić torby do bagażnika. Andrzej wyruszał z Białegostoku zabierał Tadzia i Adama z Warszawy.
Ja jak zwykle miałem czekać o godz. 17:00 w Mc Donalds pod Piotrkowem Trybunalskim. Jednak Renault-Megane z piskiem opon podjechał po mnie ,z dwugodzinnym opóźnieniem. Wytłumaczyli się korkami na "gierkówce" ,ale niech im tam.
Wszystkie punkty graniczne przejechaliśmy bezproblemowo. Nawet w Cieszynie globaliści nie spowodowali
jakichkolwiek opóźnień ,czego się trochę obawialiśmy. Podróż do Florencji bez większych niespodzianek ,chociaż jazda pewnymi szczególnie na terenie Austrii (tunele),odcinkami uważam była na pograniczu ryzyka, tym bardziej, że trochę padało. Dobrze,że siedząc z tyłu miałem do dyspozycji uchwyt-rączkę nad drzwiami, której się kurczowo trzymałem.
Na miejsce zajechaliśmy o godzinie 11:00.Najpierw Andrzej zarządził załatwienie kwaterunku. Otrzymaliśmy 8 osobowy pokój w Hostelingu, który dzieliliśmy z Włochami i chyba z jednym Rosjaninem. Potem
udaliśmy się na halę odebrać od organizatorów numery startowe i zareklamować mój błędny adres ,jak i brak na liście startowej Tadzia Ruty ,chociaż Andrzej dopełnił wszelkich formalności z opłatą włącznie. Miłe Włoszki dość szybko uporały się z tym problemem, podsunęły do podpisania formularze informujące nas, że startujemy na własną odpowiedzialność i skierowały do stołów po chipy i reklamówki z gadżetami.
Jeżeli chodzi o wystawę sprzętu sportowego to moim zdaniem mnie niż średni poziom. W dodatku drogo. Oczywiście zasługa EURO. Andrzej ,który był również w ubiegłym roku i kupował jeszcze w lirach skomentował krótko, "prawie dwa razy drożej". Zaliczyliśmy tylko degustację win, dorzuciliśmy do reklamówek trochę słodyczy i już zmęczeni postanowiliśmy udać się do Hotelu w celu odświeżenia.
Jednak przy wyjściu z hali z jednego stoiska miła Włoszka daje mi znaki, pokazuje na mój
kapelusz i mówi coś o Nowym Jorku. Adam ,który jest obok mnie pyta o co chodzi. Ja odpowiadam, że pewnie startowała też w N.J.i zapamiętała mój kapelusz. Jednak ta urocza dziewczyna sięga po coś pod stolik i ku mojemu zdziwieniu wyciąga moją kupioną w Poznaniu biało-czerwoną chorągiewkę, z którą się nie rozstawałem
i paradowałem po Nowym Jorku ,a którą chyba też zapamiętał nasz kolega Jans jak i pozostali z naszej grupy. Ta dziewczyna prezentowała w N.J. stoisko maratonu Florencji ,na którym były zaproszenia oraz inne gadżety z nim związane. Co dziwne ja wymieniając z nią chorągiewkę ,w zamian zabrałem jej nie Włoską ,a Amerykańską flagę. Do Adama Kusego powiedziałem. Patrz jaki ten świat mały. Swoją małą chorągieweczkę, wręczoną w Nowym
Jorku, po trzech tygodniach odnajduję w Europie i to nie w Polsce ,ale w Italii ,we Florencji. Czy to nie wzruszające?
Po powrocie do hotelu koledzy zaliczają łaźnię. Mnie jednak niesie na miasto ,szczególnie na Most Złotników i w okolice Babtysterium. Zaopatrzony w mapkę jadę autobusem nr 17 do centrum. Trochę zwiedzam ,kupuję żonie prezent gwiazdkowy (przecież znosi moje hobby-bieganie) i wracam do hotelu. Koledzy wypoczęci stwierdzają ,czas na Pasta-Party. Na halę ponownie udajemy się ,tym razem spacerkiem. A tam rozczarowanie ,zamiast makaronu ,kromka chleba polana jakąś oliwką, po cztery średniej wielkości paluszki i po butelce wody oraz oranginu. Można było jeszcze powtórzyć degustację wina ,ale wkurzeni takim poczęstunkiem ,nie mieliśmy na nią ochoty.
Ale przejdźmy do samego biegu. Otrzymałem nr startowy 1777.Sam start o godz. 9:00 ,jak ja to nazywam z "tarasu widokowego" Florencji. Przebieramy się już w Hotelu. I tu nasz debiutant w biegach zagranicznych ,Adam Kusy zakasował nas strojem. Na koszulce obok akcentów polskich ,naniesiony miał bardzo ładny herb miasta Zwierzyńca
i chyba też logo znanego nam Osiru Zamość. Wszystko to w ładnych stonowanych kolorach. W przeciwności do majora Tadzia Ruty, który zaprezentował się w ciemnych kolorach,a le wiemy ,że w wojsku się nie przelewa. My z Andrzejem średni poziom. Przed startem trochę nerw stracił nasz lider Andrzej.Przygotował sobie picie na punkty odżywcze .Jednak Włosi jak to bałaganiarze ,nie za bardzo spisali się w tym temacie i po prawie półgodzinnym
bezowocnym szukaniu punktu zdawania Andrzej zadecydował. Chodźmy i wypijmy to przed startem, co też i zrobiliśmy.
W miedzyczasie jak zwykle pstrykanie zdjęć i czas na rozgrzewkę. Ja odłączam się od grupy mówiąc nie szukajcie już mnie spotkamy się na mecie. Oddaję worek do samochodu. Postanawiam trochę potruchtać i prawie wpadam na Darka Wądrowskiego. Darek trzyma się latarni ,rozciąga się ,aż kości trzeszczą. Mówię to nie dla mnie ,mnie by chyba zaraz coś pękło. Rozstając się z Darkiem ,słyszę jak spikerka pozdrawia ekipę Polską ,wyczytując każdego z nazwiska. Miły akcent.
Za dziesięć dziewiąta. Trzeba zająć swoje pole startowe. Jak zwykle kto był wcześniej wygrał. Służby porządkowe zostały wypchnięte z bramek ogrodzeniowych i powstał jeden galimatjas. Wszystkie
kolory się wymieszały. Start punktualnie o 9:00.Pierwsze trzy km z górki. Na początek przyjemna niespodzianka. Zauważam ustawione po prawej stronie co kilometr, duże tablice oznaczające przebiegnięte kilometry. Od początku prawie wszyscy z górki biegną na złamanie karku. Co dziwne ja też ,chociaż nie
miałem takiego zamiaru. Wymusili na mnie to napierający z tyłu zawodnicy.
Obok mnie biegną Francuzi, Jugosłowianie, oczywiście Włosi i zawodnik z Panamy ze swoim prywatnym namalowanym kredką numerem. Spóźnił się po odbiór numeru. Na czwartym km zauważam przed sobą na koszulce ,dość duży napis Polska. Dość szybko zbliżam się do tajemniczego obiektu. Jednak zauważam ,że Polak lekko utyka. Okazuje się ,że to kolega ze Szczytna, Stefan Jankowski. Pozdrawiam go ,współczuję ,jednak on liczy ,że noga może jakoś się rozgrzeje. Wszystko się dobrze skończyło i maraton ukończył. Na 14 km pierwsza i chyba jedyna orkiestra wojskowa.
Z boku zauważam kilka boisk piłkarskich, gdzie na każdym trwa walka ,gdzie w każdej drużynie wymieszani i starzy i młodzi i kobiety nawet. Wszyscy poubierani metodą "każdy ciul na własny strój". Jak
oni się rozpoznawali w drużynie ,to nie mam pojęcia. Trasa biegu prowadziła przeważnie wzdłuż rzeki Arno. Biegaliśmy to raz z jednej ,to z drugiej strony ,przedostając się na nie mostami ,których Florencja ma "mnogo". Były też duże odcinki po zabytkowej części Florencji jak i meta ,też tam usytuowana. Nie wiem dlaczego w wynikach brakuje młodej Polki ,która prz
yjechała z grupą ze Szczytna, a która pokazała mi plecy gdzieś na 30
km. Przegrałem z nią o jakieś 10 minut.
Jako ciekawostkę podam kolegom kryminalistom z Mety, że kilkanaście km biegłem z więźniem Włoskim. Jednak jego strój o niebo ładniejszy ,jego pasiak mniej wyblakły. Ja cały maraton przebiegłem bez większych dramatów na swoim poziomie. Lepiej o 2 i pół minuty niż w Nowym Jorku i jestem zadowolony. Jednak muszę tu wspomnieć o walce jaką toczyli przede mną Andrzej Grzybałą z Tadziem Rutą.
Dość długo trzymali się w zasięgu wzroku. Andrzej cały czas prowadził. Tadziu jak chytry lisek podążał za nim. Kontrolował ,jednak biegł w konspiracji dbając ,aby Andrzej nie czuł jego oddechu. Wyczekał moment i na jednym z punktów odżywczych zmylił czujność kolegi. Andrzej targując się z obsługą ,aby dała mu całą butelkę
,a nie kubek wody do polewania głowy ,wykorzystał zamieszanie zrezygnował z picia i przemykając się slalomem między zawodnikami przejął niepostrzeżenie prowadzenie. Andrzej w pewnym momencie na podbiegu ,jak potem relacjonował ,dojrzał jak się wyraził, podejrzanie wyglądającą "kędzierzawą" fruzurę kolegi, ale uznał ,że to niemożliwe, aby oficer WP użył takiego fortelu. Odpuścił pogoń kontrolując tyły. Skończyło się tym ,że gdy Andrzej kończył maraton ,to Pan Ruta dopijał trzecią filiżankę gorącej czekolady ,przegryzając pomarańczą. Chciałbym widzieć minę przegranego.
W drodze powrotnej z Adamem oceniliśmy niegodny czyn kolegi ,jako naganny ,a przez całą powrotną drogę Tadziu dostawał po łapach od Andrzeja ,za pomyłki w odczytywaniu mapy jako ,że Tadziu robił za pilota.
Teraz parę słów o czwartym uczestniku wyjazdu. Bardzo skromny ,życzliwy i sympatyczny kolega. Zadziwia mnie jego progresja wyników. Był to jego czwarty maraton. Zaczynał w ubiegłym roku we Wrocławiu wynikiem
3:51:32.Drugi w Poznaniu 3:47:29.Trzeci w tym roku we Wrocławiu 3:29:24. A we Florencji 3:16:35. Jeżeli będzie miał wsparcie finansowe w swoim miejscu zamieszkania ,to niedługo powinien złamać trzy godziny. Brawo Zwierzyniec. Spotkamy się na twoich śmieciach. Pozdrów panią redaktor Czaplę. Na mecie czekał ładny
medal, wspomniana gorąca czekolada, napoje ,cukierki, ciastka, pomarańcze.
W drodze powrotnej już się rączki nie trzymałem. Andrzej okazał się dobrym roztropnym kierowcą. I życzliwym. Nie zostawił mnie na trasie szybkiego ruchu ,abym jechał okazją, ale podwiózł na dworzec w Piotrkowie Trybunalskim. Ogólne wrażenie bardzo dobre. Ciekawe czy w zgodzie do Warszawy dojechali dwaj rywale. Może ich Adam pogodził? Było wesoło.
Wojciech Gruszczyński.