Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 587 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


XX Maraton Wrocławski
Autor: MIchał Walczewski
Data : 2002-04-23

Zacznę może od tego, że zakochałem się. Zakochałem się we Wrocławiu po uszy. Tak się jakoś stało, że tydzień poprzedzający start w XX Jubileuszowym Maratonie Wrocławskim spędziłem właśnie w tym mieście. Za dnia uczęszczałem na kursy bezpieczeństwa w systemach Windows NT/2000/XP (na których wykładowcy z godnym podziwu uporem starali się nas przekonać że coś takiego istnieje) wieczory natomiast poświęcałem zwiedzaniu części zabytkowej miasta połączonemu z degustacją piwa w kilkunastu (!) pubach, które mieściły się wokół Starego Rynku.

Zauroczenie miastem (jak myślę) udzieli się każdemu, kto chociaż raz zobaczy i obejdzie wokół Wrocławski Rynek. Widzieli go wszyscy uczestnicy maratonu. gdyż zarówno start, meta jak i półmetek znajdują się na tymże rynku. Moim zdaniem przyjazd na zawody w niedzielę i natychmiastowy powrót do domu to wręcz bestialstwo – na Maraton Wrocławski należy przyjechać co najmniej dzień wcześniej, a najlepiej nawet w środku tygodnia. To miasto zapewnia więcej atrakcji niż większość pozostałych stolic wojewódzkich razem wziętych. Zapewniam: nikt z biegaczy nie będzie się nudził.

Po tych kilku słowach wstępu przejdźmy do tego, co tygrysy lubią najbardziej - do biegania. Impreza przytłaczała rozmachem. Biegi podzielono na dwa dni – w sobotę odbywały się biegi młodzieżowe oraz mini-maraton (4.2195 m). Frekwencja jak zwykle ogromna. Tak masowego uczestnictwa najmłodszych nie widać na pozostałych imprezach biegowych w kraju. Szkoda tylko, że w ostatniej chwili nie można było zapisać się do mini-maratonu. Rozgrywany był on w formule Open i stanowił świetną rozgrzewkę przed niedzielnym biegiem.

W tegorocznej Pasta-Party nie uczestniczyłem. Ale pozwolę sobie zaznaczyć, że z fundowaną kolacją dla zawodników biegu maratońskiego spotkałem się po raz pierwszy dobre kilka lat temu właśnie we Wrocławiu. Sponsorem tamtej pamiętnej kolacji był producent margaryny KAMA (sprzedana wkrótce Portugalczykom, którzy sprowadzili ją jako fachowcy w błyskawicznym czasie na absolutne dno egzystencji, ale to zupełnie inna historia...)

Organizatorzy tegorocznego Maratonu Wrocławskiego bardzo starali się, aby wyróżnił się on z okazji jubileuszu od poprzednich edycji imprezy. Kampania reklamowa (prowadzona za pomocą wielu mediów, w tym internetu) przyniosła skutek, znacznie przekraczający wszelkie wcześniejsze szacunki. O ile w latach ubiegłych liczba startujących wahała się między 400 a 550 zawodników, to tym razem dobiła niemal tysiąca (980 osób) co stanowi - o ile się nie mylę - najlepszy wynik krajowego maratonu od ponad 10 lat. Impreza padła niejako ofiarą swej popularności i umiejętnie prowadzonej kampanii reklamowej. Przygotowani na przyjęcie 600 zawodników organizatorzy mieli twardy orzech do zgryzienia – jak podzielić sześćset kompletów suvenirów i medali pomiędzy tysiąc startujących ? Nie było innego wyjścia jak obiecać dosłanie reszty pamiątek pocztą. No to czekamy !

Przy okazji poruszonego tematu pamiątek przyszła mi do głowy nieśmiała myśl. Czy organizatorzy Maratonu Wrocławskiego jako pierwsi w Polsce nie dotarli do tego punktu organizacji imprezy (chodzi o frekwencję), powyżej którego należy wprowadzić nieprzekraczalny termin przyjmowania zgłoszeń z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem ? Wszystkie wielkie maratony tak robią: Berlin, Boston, Londyn, i wiele, wiele innych. W żadnym z tych biegów właśnie ze względu na potrzebę zabezpieczenia zawodnikom pobytu, pamiątek oraz niezbędnej obsługi na trasie po wyznaczonym terminie zgłoszeń nie przyjmuje się. Robienie kompletów startowych „na zapas” przy tej skali imprezy jest już wielkim ryzykiem i obciążeniem – zgadnijcie ile kosztować musi kupienie nadmiarowo dwustu kompletów medali, koszulek, noclegów, masażystów, pamiątek i napojów na punktach żywieniowych...

Dlatego też przyjmuję ze zrozumieniem obietnicę dosłania brakujących trofeów w późniejszym terminie. Ale jeżeli ich nie dostanę to ostrzegam lojalnie – będę krzyczał, drapał, i awanturował się w niebogłosy !

Ktoś napisał, że nie wyobraża sobie co by się działo z zawodnikami na mecie, gdyby padał deszcz. Odpowiem: nic by się nie działo. Maratończycy to twardzi ludzie i umieją niejedno przetrwać. W zeszłym roku był deszcz i mróz, a jednak wszyscy przeżyli. Na wszelki wypadek były namioty, wprawdzie ciasne ale były. W Lęborku, Dębnie, Gdański czy świętej pamięci Warszawie zawodnicy mokną tak samo pod gołym niebem jak we Wrocławiu.

Ktoś inny napisał: 1100 metrów do prysznicy to za daleko. Na niektórych maratonach zamiast prysznicy są wojskowe umywalki pod gołym niebem. W Gdańsku start jest odległy o dobry kilometr od „startu honorowego” i te dodatkowe setki metrów wszyscy muszą zaliczyć dodatkowo jako bonus do trasy. Osobiście wolę start i metę mieszczące się na Rynku, niż w mniej wyeksponowanych okolicach. Nawet kosztem dalszej drogi do Biura Zawodów czy prysznicy.

Dlaczego napisałem o tych uwagach ? Dlatego, że chciałbym abyśmy potrafili oddzielić sprawy istotne od spraw może i drażliwych, ale o mniejszym znaczeniu. Rok temu uległem pasji szukania „dziury w całym” (chociaż jak mówią – diabeł tkwi w szczegółach...) i moja opinia o Wrocławiu była nieszczególna. Jednak kilkanaście wizyt w ciągu ostatniego roku na różnego rodzaju biegach, spotkaniach i imprezach nieco doszlifowało moje poglądy na temat organizacji imprez biegowych. I z całą odpowiedzialnością muszę teraz przyznać, że Wrocławski Maraton to impreza wspaniała. Wspaniała w sensie czynników na które organizator ma wpływ. Faktem jest, że kibic-wrocławianin i kibic-dębnianin to jak burak pastewny i słonecznik. Jednak na sposób zachowania kibiców na trasie organizator wpływu nie ma. Tak już u nas w kraju jest, że czym większe miasto - tym kibice mniej europejscy i bardziej buraczani, a czym mniejsze - tym kibice serdeczniejsi. Polska wieś jako pierwsza wchodzi pod tym względem do Unii Europejskiej, przed Poznaniem, Warszawą, Gdańskiem czy Wrocławiem.

Zwróciłem uwagę na kilka bardzo pozytywnych zmian w Maratonie Wrocławskim. Trasę zmieniona na szybszą (cytuję opinię biegaczy-ścigaczy, gdyż jako „ślimak pospolity” nawet przy rozwinięciu najwyższej szybkości nie muszę ani trochę zwalniać na zakrętach, więc tego przyśpieszenia trasy nie odczułem). Dodatkowo została ona chyba wyznaczona z głową – korków ulicznych było jakby mniej niż rok temu, a kierowcy byli bardziej wyrozumiali.

Musze pochwalić masażystki na mecie. Nie wiem jak to zrobiły, ale pomimo iż masaż trwał zaledwie kilka minut, to nogi przestały mnie boleć. Taki Hokus-Pokus !

Super pomysłem jest organizowanie równocześnie z maratonem półmaratonu. Umożliwia on zarówno start w imprezie wszystkim, którzy do pokonania pełnego dystansu nie są jeszcze przygotowani, jak i daje szansę udziału w biegu wszystkim chętnym – wszak przebiec półmaraton można już po kilku tygodniach lekkich treningów. A jestem pewien, że wszyscy startujący w półmaratonie złapali bakcyla atmosfery biegowego święta i pałają żądzą pokonania drugiego okrąż

enia za rok. Jest to moim zdaniem doskonały sposób promocji biegu maratońskiego obliczony na zwiększenie frekwencji.

Jak układam sobie w głowie wszystkie zapamiętane szczegóły, to buduje mi się obraz kosztownej imprezy, na którą wysupłać pieniądze musiało wielu sponsorów. Bardzo ważnym dla mnie argumentem na TAK dla Maratonu Wrocławskiego jest docenienie tej imprezy przez władze miasta, które wręcz na każdym kroku z nim się identyfikują. Wróży to doskonale na przyszłość Maratonowi, gdyż nie jest on pojmowany jako inicjatywa grona osób, lecz jako własność całego miasta. Żaden społeczny komitet ratowania Maratonu Wrocławskiego jeszcze długo nie będzie tutaj potrzebny.

Świetnie sprawdza się pomysł wydzielenia części Rynku tylko dla zawodników. Stoliki, krzesełka, ławy, ogródki, piwo, scena, masaże, zapisy, szatnie, punkty żywieniowe – wszystko to zgrupowane w jednym miejscu i zabezpieczone przed dostępem osób trzecich potęguje wrażenie koleżeństwa i braterstwa, jakie panuje wśród biegaczy-wariatów (biegacze normalni jak wiadomo biegają do 30 km, powyżej tego dystansu biegają już tylko wariaci, którzy pozbawieni są instynktu samozachowawczego)

Co mi się nie podobało ? Gąbki. Już w zeszłym roku pomysł z noszeniem przez cały maraton własnej gąbki przez zawodników nie przypadł mi do gustu. Chociaż moją żona krzywiła się strasznie gdy opowiadałem jej jak to wycieram się podczas biegu gąbką pełną potu innego zawodnika, to jednak zdania nie zmienię. Chociaż lojalnie przyznam, że w tym roku temperatura była odpowiednia, i z gąbki korzystać nie musiałem.

Podsumowując: organizatorzy XX Maratonu Wrocławskiego zrobili świetny, profesjonalny i masowy bieg. Nie bali się poprowadzić trasy przez centrum wielkiego miasta, pokazali że możliwe jest wciągnięcie do prac przy imprezie władz wielkiego miasta wraz z jego służbami i firmami. Otoczka medialna, mimo że nie były to Mistrzostwa Polski, była co najmniej tak efektywna jak w Dębnie. Start maratończyków w chmurze konfetti wystrzelonego z armatki sygnałowej jest niezapomniany. Wrocławianki na punktach żywieniowych i odświeżania piękne jak zawsze, choć tym razem żadna się ze mną umówić nie chciała (pewnie przez tę rzymską zbroję, którą przez 42 kilometry razem z tarczą i 2,5 metrowym oszczepem taszczyłem na grzbiecie)

21 kwietnia 2002 roku ugruntowałem swój pogląd na temat naszego krajowego tryptyku maratońskiego. Dębno, Poznań, Wrocław stanowią ścisłą czołówkę, obowiązkową w planach startowych dla każdego biegacza. Kolejność alfabetyczna.

To do zobaczenia we Wrocławiu za rok. Obowiązkowo na kilka dni przed imprezą !



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
evitah
16:25
INVEST
16:20
Jurek D
16:00
StaryCop
15:30
mariuszkurlej1968@gmail.c
15:28
Jerzy Janow
15:07
Wojtek23
15:07
Januszz
14:49
p_pepe
14:46
Rychu67
14:44
marczy
14:32
belk
14:28
maratonek
14:17
japa
14:15
Wojciech
14:06
Jawi63
14:05
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |