|
| GrandF Panfil Łukasz LKS Maraton Turek
Ostatnio zalogowany 2024-10-17,17:31
|
|
| Przeczytano: 589/713143 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Co z tą Lekką? | Autor: Łukasz Panfil | Data : 2013-10-21 | Królowa Sportu przeżywa kryzys. Sprawa jest poważna gdyż nie chodzi tu o chwilową zadyszkę. Problem jest już wielopłaszczyznowy. Rozważania zawarte we wcześniejszym artykule, których sens dotyczył dopingu i niemożności dalszego progresu są tylko jedną z bolączek.
IAAF dramatycznie poszukuje nowej formy widowiska przy zachowaniu dotychczasowej treści. Efekty są również dramatyczne i zamiast popularyzować dyscyplinę dają kolejne argumenty do zmiany zainteresowań kibica.
Kondycja lekkoatletycznych świąt jest nie najgorsza, chociaż włodarze idą wyraźnie w kierunku ich pogrążenia. Proces marginalizacji Mistrzostw Europy jest już w toku. Do roku 2012 formuła obejmowała 4-letnią cykliczność czempionatu. Ktoś wpadł na uszczęśliwienie społeczeństwa podniesieniem częstotliwości występowania „batalii o Stary Kontynent”. W efekcie ME mamy co dwa lata.
Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego. Ale… Mistrzostwa Europy mogą odbywać się w latach parzystych, ponieważ nieparzyste są zarezerwowane przez Mistrzostwa Świata. W związku z tym co druga edycja starokontynentalnych potyczek musi mieć miejsce w roku Olimpijskim. W rezultacie dostajemy niepełnowartościowy gniot uszczuplony o zawodników stojących na olimpijskim progu przygotowań oraz co gorsza o konkurencje m.in. maraton!
Prace nad kalendarzowymi nowościami wyglądają jak robienie ciasta bez przepisu – „może pomińmy kilka składników, ale za to zróbmy 2 blachy w jednym piekarniku, może coś z tego wyjdzie”. Niejadalna bryła szkodzi zarówno opinii ciasta jak i komfortowi konsumenta. Już w tej chwili dochodzi do sytuacji, w których komentator przedstawia zawodnika jako medalistę Mistrzostw Europy zaznaczając równocześnie niemal głośnym mrugnięciem oka, iż tytuł ten zdobyty został w Helsinkach 2012. Sytuacja rysuje wyraźną linię klasyfikując medalistów ME na lepszych i gorszych.
Nie od dziś wiadomo, że ilość nie przechodzi w jakość. Nie wie tego zapewne prezydent IAAF Lamine Diack. Jego poprzednik, lekkoatletyczny komercjalista Primo Nebiolo pomysły miał świetne. Inna sprawa, że realizował je za wszelką cenę nielegalnymi metodami, a jak wiadomo zło musi w końcu się zemścić. Ale – pomysł Nebiolo o stworzeniu cyklu mityngów gratyfikujących złotem był świetny.
Powstała w roku 1990 formuła „Golden Four” składająca się z czterech mitingów była strzałem w dziesiątkę. Osiem lat później ktoś wpadł na pomysł „dospawania” jeszcze trzech mitingów. Zmieniono nazwę ze złotej czwórki na złotą ligę. Zmiana nastąpiła zatem w obrębie ilości. Mało tego, dekadę później złoto zastąpiono diamentem wrzucając do wora kolejne siedem imprez. Diamentowa Liga składa się teraz z 14-tu mitingów. Stu procentowy przyrost teoretycznie nie eksploatuje bardziej zawodników, ze względu na siedmiokrotne występowanie ich konkurencji w całym cyklu.
Fakt jest jednak bezdyskusyjny – mamy 14 mitingów najwyższej rangi. Znużenie i brak poczucia wyjątkowości zabija całą radość oglądalności. Prezydent Lamine Diack idzie chyba w osobistym, dawno temu wytyczonym kierunku. Jest przecież szczęśliwym ojcem 15-tki dzieci. Spodziewajmy się zatem, że Diamentowa Liga zyska jeszcze jeden miting.
Poprzednik Diacka, Nebiolo mimo swojej aktywnej kreatywności miewał również słabe pomysły, co gorsza pochopnie je realizował. Uważał na przykład, iż nie wystarczy prezentować produkt jakim jest LA na najwyższym poziomie tylko przez 4-5 miesięcy w ciągu roku. Postanowił stworzyć widowisko pod dachem co dawało możliwość dłuższego pasjonowania się dyscypliną. Wcielił swój pomysł w życie po niepełnowartościowych Igrzyskach Olimpijskich w Los Angeles. Pospieszył się jednak przesadnie, twierdząc iż należy błyskawicznie poprawić atmosferę światowego sportu organizując jak najszybciej lekkoatletyczne mistrzostwa pod dachem.
Przeforsował fatalny termin dla debiutu tej imprezy. Mimo protestów trenerów i fachowców pierwsze Halowe Mistrzostwa Świata w LA odbyły się w marcu 1985 roku w Paryżu. Mimo, iż pierwsza edycja zgromadziła na starcie kilka wielkoformatowych gwiazd, średni poziom prawie w każdej konkurencji okazał się przeciętny lub po prostu słaby. Żenująca prezencja niektórych konkurencji jak np. męskiego skoku w dal gdzie do zwycięstwa wystarczyła odległość 7.96 nasuwała pytanie o sens organizacji światowego czempionatu zimą.
Były jednak mocne akcenty jak halowy rekord świata Niemca Thomasa Shonlebe – 45.60. W paryskiej hali Bercy można było dostrzec dwa schematy. Zawodnicy ze ścisłej czołówki światowej wygrywający swoje konkurencje bez wysiłku, rezultatami dalekimi od ich możliwości oraz „drugi garnitur”, który z tej przyczyny że jest drugi wynikami nie błyszczał. W ten sposób odbyła się impreza trzecioligowa. Do dnia dzisiejszego Mistrzostwa Świata w hali to niższy sektor Lekkiej Atletyki. Bywają perełki, ale to wyjątki potwierdzające regułę.
Próbowano iść również w kierunku zmian formy rywalizacji. Po Igrzyskach Olimpijskich w Atlancie powstał spór kto jest najszybszym człowiekiem na ziemi. Do tamtego momentu nigdy nie było wątpliwości. Tytuł ten przypadał zawsze triumfatorowi męskiej stumetrówki. Jednak USA to kraj zwycięzców, a jego obywatele nie tolerują porażek. W związku z alergią na kanadyjskich sprinterów, której Amerykanie nabawili się poprzez seulski bieg Bena Johnsona, znoszenie spotów z aktualnym Mistrzem Olimpijskim, Kanadyjczykiem Donovanem Bileyem było mordęgą.
Kij w mrowisko włożył znany, amerykański dziennikarz sportowy Bob Costas. Stwierdził, iż wynik Michaela Johnsona na 200m rozbity na pół, daje dwie setki po 9.66. Mielizna myślowa Costasa najwyraźniej spodobało się Amerykanom, bo temat został rozwinięty. Media w USA na najszybszego człowieka globu zaczęły kreować swojego rodaka Johnsona. Nikt nawet nie starał się tłumaczyć znaczenia tych dwóch stumetrówek po 9.66. Oczywistym jest fakt, że tą drugą rozpoczyna się będąc w fazie szybkiego biegu w okolicach 35km/h. Johnson pierwszą część dystansu pokonał w 10.12, drugą w 9.20. W Stanach Zjednoczonych był niepodważalnym herosem szybkości mimo, że indywidualny rekord na stówę posiadał skromny – 10.07
Kanadyjczycy nie składali broni, próbując prostować skrzywione przez laików fakty. Napięcie rosło. Wymyślono sposób na jego rozładowanie. Bailey i Johnson zmierzą się w uniwersalnym pojedynku „one to one”. Sprzeciw środowiska był natychmiastowy. Frank Fredericks, wicemistrz olimpijski na 200m wyraził swoje niezadowolenie wytykając idiotyczne wyliczenia stówy z dystansu dwukrotnie dłuższego. Jego olimpijski czas 19.68 dawał przecież po podzieleniu na pół równowartość dwóch rekordów świata na 100m! Świat sportowy wrzał. „Lekka Atletyka to nie boks!”, mówiono. Byli również i tacy, którym pomysł się spodobał i nie szczędzili słów pochwały dla pomysłodawców. Szanowany i lubiany Haile Gebrselasie powiedział:
"Rywalizacja one to one zdobywać będzie coraz większą popularność i stanie się domeną Królowej Sportu w dwudziestym pierwszym wieku"
Wtórował mu rekordzista świata w biegach na milę, 1500, 2000 i 3000 metrów Noureddine Morceli:
"To bardzo dobry pomysł i właściwy kierunek rozwoju Lekkiej Atletyki"
„One to one” zakontraktowano na 1.5 miliona dolarów dla zwycięzcy uniwersalnego sprintu oraz pół miliona dla przegranego. Miejscem pojedynku stał się stadion „Skydome” z... zasuniętym dachem w Toronto. Już ten pomysł był co najmniej niedorzeczny – dwóch gladiatorów na arenie mieszczącej 60 tysięcy ludzi.
Zbudowano specjalną bieżnię, z nienaturalnie ostrym wirażem. Aby zagospodarować tą pustynię dorzucono bez żadnego klucza jeszcze 4 konkurencje. Wielkie show zakończyło się hukiem, porównywalnym ze spuszczeniem klapy od sedesu. Bailey wyraźnie uciekł Johnsonowi. Ten widząc nieuchronną porażkę chwycił się za mięsień czworogłowy na 40 metrów przed metą i stanął. Bailey zwyciężył w czasie 14.99. Były fajerwerki, była radość Kanadyjczyka, wszystko to jednak sztuczne i naciągane.
Warto jeszcze wspomnieć o oprawie w postaci 4-ech, wcześniej wspomnianych konkurencji. Z założenia „one to one” miało być pojedynkiem najlepszych z najlepszych. Rzeczywistość była inna. Pojedynkowali się prawie mistrzowie z byłymi mistrzami. I tak w skoku o tyczce zwyciężył znany z hulaszczego trybu życia Okkert Brits z nieco bezbarwnym Amerykaninem Lawrencem Johnsonem, stanem wyników 5.91 do... 5.52! Wówczas Bubka i Tarasov byli numerami 1 i 2 jednak taki cyrk zupełnie nie leżał w kręgu ich zainteresowań.
Najbardziej wyrozumiały kibic nie był w stanie przełknąć takiej komedii. Jako 17-letni, bezkrytyczny fan Królowej siedziałem wówczas przed telewizorem z wytrzeszczonymi z zażenowania oczyma, a co dopiero biedna publiczność na stadionie w Toronto. W skoku wzwyż nr 7 ówczesnych list światowych Charles Austin rywalizował sam ze sobą, bo przeterminowany Patrick Sjoberg odpadł na początkowych wysokościach. Stan: 2.31 do 2.20
W żeńskim w dal zasłużone i wysłużone Drehsler i Joyner – Kersee fruwały jak worki z ziemniakami lądując o 70 cm krócej niż ich rekordy życiowe. Panie Enquist i Freeman jako jedyne stanowiące wówczas światowy top z trudem zeszły poniżej 13 sekund w biegu na 100m p.pł. Kompromitacja.
Wściekły prezydent IAAF Primo Nebiolo, za którego plecami odbyła się cała ta szopka nie krył wzburzenia:
"Sshow w Skydome odbył się niezgodnie z przepisami IAAF! Przy próbie zorganizowania podobnej imprezy nie wydamy zezwolenia! Niektórzy już rozmawiają o rewanżu w La Vegas. Powinni o tym zapomnieć, gdyż nasza federacja nie wyda autoryzacji, a bez tego nie można nic zdziałać. Ze sportem jako zabawą to nie miało nic wspólnego! To wyglądało jak cyrk! Nie chcemy mieć z tym nic wspólnego"
Amerykanom formuła długo odbijała się czkawką, a notowania Johnsona na giełdzie popularności znacznie spadły. Wynaturzenie rywalizacji miało jeszcze szereg innych słabych punktów. Dzień przed Toronto „one to one” mieli zainaugurować w Hengelo Gebrselassie i Morceli. Kształt był nieco inny, bo mimo iż trąbiono o tym pojedynku od dawna, odbył się on przy dopuszczeniu innych zawodników. No i całe szczęście bo Morceli przyjechał do Hengelo chory… I co miałby wówczas zrobić biedny Haile? Biegać sam? Na szczęście dla zawodników sytuacje „face to face”, a raczej „track to track” nigdy już się nie powtórzyły. Królowa wydała absolutny zakaz takiej zabawy swoim poddanym.
Zakaz rywalizacji, jednak z ludźmi w ogóle był powodem wcielenia w życie innego chorego pomysłu. Jego dopingowość Ben Johnson zdyskwalifikowany dożywotnio, wyrzucony został zupełnie poza sportowy nawias. Ben zachowywał się jak zwierzę i również tak wyglądał. Ktoś wziął sobie to do serca i postanowił, że Ben może przecież ścigać się w swoim naturalnym środowisku – wśród zwierząt.
Nieoficjalnie mówi się, że gepardy i gazele odmówiły managerowi Johnsona udziału w mitingu. Znalazł się jednak koń, który podjął wyzwanie. Żeby było bardziej emocjonująco, a może raczej dramatycznie śmieszniej do rywalizacji włączył się samochód. Przedstawienie wyglądało jak rodeo w zoo. Ben niestety pogrążył się po raz kolejny, przegrywając z kolegą koniem i bezduszną maszyną. 4 lata później kolejny sprinter podjął zwierzęce wyzwanie. Aktywny do zeszłego roku lekkoatleta Shawn Crawford, Mistrz OIimpijski z Aten w biegu na 200m, wziął udział w programie „Man vs beast”. Wygrał ze zszokowaną całą sytuacją żyrafą, przegrał z zebrą oskarżając tą drugą o falstart. W powtórzonym biegu, „pasiasta” nie dała jednak Crawfordowi cienia szansy.
Pomysł łączenia świata ludzkiego ze zwierzęcym nie zbliżył na pewno człowieka do natury. Wynaturzył go jeszcze bardziej.
Trendem rozwijającym się w XXI jest wychodzenie z Lekką Atletyką do ludzi. Organizowanie konkursów skoku o tyczce na molo w Sopocie czy pchnięcia kulą na dworcu w Zurichu jest może i fajne, jednak nie chwyta na tyle aby rozwiązać problem braku popularności dyscypliny. Jedynym blokiem, który wypełzł z gigantycznym powodzeniem poza stadion jest biegowy blok wytrzymałości. Biegi uliczne wciąż zdobywają rzesze fanów i amatorów ich uprawiania. To jednak nadal nie ociera się o sedno sprawy. Mówimy tu o popularności dyscypliny jako miernika fascynacji jej głównymi bohaterami. Nikt zapewne nie widział dzieci biegających po podwórku z koszulką opatrzoną napisem „Gebrselassie” czy „Farah”.
Primo Nebiolo chciał dobrze i potrafił rozpędzić lekkoatletyczną karuzelę. Ku triumfom Królowej szedł jednak bezwzględnie po trupach. Krzywdził np. swoje najwspanialsze dziecko „Golden Four” zakazując przeprowadzania testów krwi na uczestnikach cyklu. W 1997 roku Wilfried Meert, dyrektor mitingu w Brukseli powiedział:
"Wstrzymujemy testy krwi, ponieważ nie ma sensu kontynuowania tych badań. Oczekiwaliśmy, że międzynarodowe federacje sportowe wprowadzą nowe przepisy, zezwalające na testy krwi, a nasze badania będą pierwszym krokiem ku temu. Jednakże tak się nie stało, a eksperci IAAF wciąż mówią, że próbki moczu dają wystarczająco dobre wyniki"
W tym samym momencie fachowe pismo medyczne zamieściło szokujące informacje. Na 36 testów lekkoatletek biorących udział we wcześniejszym cyklu Golden Four, 3 wykazały obecność niedozwolonych środków. Poziom był tak wysoki, że przepisy IAAF przewidywały karę 4-letniej dyskwalifikacji.
Nebiolo miał chorobliwą obsesję bicia rekordów. Nie daj Bóg na Mistrzostwach Świata nie padłby żaden! To wymuszało nakręcanie spirali, której efekty Królowa Sportu zbiera po dziś dzień. Primo miał jednak pomysły. Czy trzy dekady temu było łatwiej wcielać je w życie? Pewnie tak. Jednak przydałby się znów taki wizjoner – mniej fanatyczny, ale równie śmiały.
Dlaczego dziś przenosi się środek ciężkości „Lekkiej” w miejsca gdzie nie zakorzeni się ona nigdy? Np. Diamentowa Liga w Nowym Jorku to istna porażka. Sportowcy zepchnięci gdzieś na wyspę w kąt metropolii męczą się na topornym dla oka stadionie. W jakim celu? Dla samej realizacji „kalendarza imprez”? Jeśli tak to wystarczy zamienić Nowy Jork na Hengelo, albo Helsinki. Tam jest publiczność rozumiejąca to na co patrzy.
Próby wypchnięcia przesiąkniętych olimpizmem dyscyplin są już w fazie realizacji. Nieudanych na szczęście, ale sam pomysł „wywalenia” z olimpijskiej rodziny zapasów jest nienormalny! Jeśli nie znajdzie się recepta na skuteczną naprawę magnesu Lekkiej Atletyki, spotka ją ten sam los. Wtedy pozostanie tylko zaśpiewać:
Good bye, my love goodbye
I always will be true... |
| | Autor: Admin, 2013-10-21, 10:11 napisał/-a: Myślę, że lekkoatletyczni tuzowie powinni zaproponować kolejne konkurencje mające zwiększyć "atrakcyjność" lekkiej. Moja garść pomysłów:
1. Wyścig 100 metrowca z lecącą kulą rzuconą przez skoczka wzwyż
2. Bieg na 10.000 metrów na pętli 50 metrowej
3. Wszystkie konkurencje biegowe powinny odbywać się w lata parzyste w drugą stronę
4. Lekkoatleci i lekkoatletki powinni występować nago.
5. Ostatniego zawodnika w każdej z konkurencji na imprezach rangi mistrzowskiej sędzia by zabijał dzidą, chyba że 66,7% publiczność wzniesie kciuki do góry.
Myślę, że takie zmiany zwiększą oglądalność a więc i przychody. O pomyśle wyprowadzenia 10.000 na ulicę bo na stadionie zajmują za dużo czasu i przeszkadzają w relacji TV nie wspomnę. | | | Autor: mikis, 2013-10-21, 10:17 napisał/-a: Ciekawy materiał. Lekka potrzebuje ludzi z wizją i dobrym wzrokiem... Żeby dostrzegali potencjał w młodych zawodnikach. Byli wsparciem dla trenerów, klubów, itp. Przykro jest mi też jeździć z młodzieżą na mityngi a tym bardziej na zawody mistrzowskie gdzie brak jest odpowiedniej oprawy widowiska. Komentatorami często są 70-80latkowie, którzy mylą wyniki, nazwiska zawodników... Na trybunach pustki, bo nikt nie pomyślał, żeby zaprosić np. uczniów szkół do zabawy w kibicowanie. Często mam wrażenie podobne do autora artykułu, że imprezy są tylko po to, by zrealizować kalendarz, by "działacze" mogli spotkać się na poimprezowym bankiecie. | | | Autor: delfador, 2013-10-21, 15:24 napisał/-a: Pojedynki jeden na jednego są ciekawe, ale jeszcze ciekawsze były mecze międzypaństwowe (teraz rozgrywane głownie w kategoriach juniorskich) lub jest w mniejszym stopniu Puchar Europy. Brakuje oprawy w około konkurencji tzn. rozmów ekspertów przed konkurencją.
Najgorsze jest to, że w przeciwieństwie do zawodników dyscyplin zimowych lekko atleci "nie mogą" startować często co utrudnia prowadzenie interesującej klasyfikacji na przestrzeni wielu dni.
Dla biegaczy rekreacyjnych i amatorów brakuje cyklu biegu składającego się z biegu na np. : 800m, 2000km, 5000m , 10 km w ciągu np miesiąca. Z reguły cykle biegów na jednym dystansie rozstrzygają się po 1-2 biegach. | | | Autor: wiadran, 2013-10-21, 17:57 napisał/-a: drogi Panie Adminie, jak Pan mógł
jak Pan mógł nie wspomnieć o zyskującej popularność i niezwykle widowiskowej dyscyplinie, w dodatku szeroko promowanej na tym portalu!
mowa oczywiście o... chyba już Pan wie...
http://www.maratonypolskie.pl/mp_index.php?dzial=1&action=7&code=9690
a ze spraw poważniejszych - żeby dzieciaki latały w koszulkach "Szost", czy tam ewentualnie "Mo Farah" to muszą się utożsamiać. żeby się utożsamiać to utożsamiać muszą się ich rodzice. a żeby się utożsamiać trzeba mieć się z czym utożsamiać... z osobą tak średnio, to swoisty minus sportów indywidualnych (proszę spojrzeć na podwórko - widział tam ktoś "Małyszów", "Kowalczyki" czy też "Kubiców"? ja osobiście niezbyt).
utożsamianie jest możliwe z czymś "nadrzędnym", bardziej "duchowym" - klub, czasem marka (ot! kult Apple, Starbucks).
i tu sprowadzamy się do swoistego sedna i po części również do wypowiedzi przedmówcy, delfadora. Mianowicie - brakuje prawdziwych gwiazd narodowych, które kojarzy się z narodem, brakuje rozgrywek między klubami. startują grupy ludzi, których ogarnąć się nie da. bo co dla europejczyka znaczy grupa czarnych i 3 białych? no tych białych to nawet rozróżnia, widział ich parę razy... ale reszta to masa, papka niezrozumiałych nazwisk i takich samych twarzy. ja sam interesuję się trochę sportem "elity" (to i tak więcej niż 90% biegaczy), ale nie jestem w stanie odróżnić więcej niż kilku czarnoskórych biegaczy maratońskich, a już tym bardziej w innych dyscyplinach.
dlaczego kluby mogą pomóc? jakże więcej emocji ludziom dostarczać by mogły pojedynki, w których znają loga i kolory koszulek, kto je nosi? czy to takie ważne? z czasem się zacznie rozróżniać, przynajmniej część.
ale będzie ten stały adresat uczuć i miłości kibicowskiej (co szczególnie obecnie w czasach dość sporej rotacji zawodników w czołówkach dyscyplin biegowych ma znaczenie).
może tędy droga?
osobiście nie wierzę, żeby pojedynek Realu z Barceloną miał nie wzbudzić większych emocji niż 12ta w roku diamentowa liga.
pomijam mnóstwo potencjalnych korzyści płynących z takiego rozwiązania - oczywiście wprowadzanego krok po kroku, bo na hura-hop na dzisiaj, na już nie ma opcji, żeby to było od razu widowisko na wysokim poziomie. najlepiej by było formułę najpierw zastosować dla pojedynków między państwami ja sugeruje delfador, ale może potem - w kilku przynajmniej krajach - zorganizować ligi państwowe? a potem, w kolejnych krokach, swoistą ligę mistrzów?
a jakże bardzo by to również sprowadziło sponsorów do "lekkiej"? do samych klubów - bo teraz, to w sumie po co są kluby w ogóle? seniorzy są zrzeszeni w klubach, tylko po to, żeby być zrzeszonymi i czasem dostają jakąś pomoc (przykład Karoliny Jarzyńskiej, która klubu szukała, bo musiała mieć klub. i tylko po to chyba).
a być może i ja bym się zrzeszył gdzieś, choć z moimi wynikami daleko mi do autora, ale może jakiś wakat biegowy by był i zawodnik potrzebny na kilka meczy w sezonie?
bo jeżeli nie grupy, to co? dalsza indywidualizacja, która skutkowała będzie pogonią za rekordami, a te bite będą przez zawodników, którzy coraz szybciej ze sportem będą kończyć (czy to ze względu na bicie rekordów dewastujące organizm, czy też ze względu na to, że te rekordy osiągane są jeszcze na działaniu nielegalnych substancji, bo niestety w czystość względem przepisów wszystkich tych debiutantów pokroju młodych Chińczyków, czy całej masy biegaczy z Afryki, którzy znikają równie szybko jak się pojawiają, wierzyć nie potrafię)
edit/PS:
delfador - nie mogę się zgodzić ze stwierdzeniem, że zawodnicy dyscyplin letnich nie mogą startować równie często jak zawodnicy dyscyplin zimowych.
takie wrażenie spowodowane jest szczególnie przez maratony, których, owszem, za wiele biegać to się nie da oraz fakt olbrzymiej nagonki na wyniki na konkretnych dystansach.
co to ma do rzeczy? jakby Kaczmarek pobiegł teraz dychę w 33minuty to nie powiem co by strzeliło jego opinię jaką sobie wypracował ostatnimi startami. w tym czasie przecież nikt nie zwraca uwagi większej na czasy biegaczy narciarskich - tam liczą się miejsca i właśnie ta bezpośrednia rywalizacja.
taka Kowalczyk z Bjoergen startują dużo więcej "raz za razem" bo sporą część startów traktują w pewien sposób treningowo, a starty da się wplatać w trening jako mocne akcenty. to samo da się robić w bieganiu. poza tym - sezon zimowy rozgrywany jest "za jednym zamachem", kiedy biegacze mają w roku 2 sezony. wielu startuje w tym czasie 2x 2 miesiące - prawie co tydzień. a można by więcej, gdyby nie fakt, że wszystkie zawody rozgrywane są wyłącznie w weekendy.
PS2 wiem, że istnieje jakaś tam liga lekkoatletyczna, ale problem jest taki, że w sumie to tylko tyle o tym wiadomo, że jest. jakiś tam twór, jakieś punkty... formułę zdecydowanie trzeba odświeżyć, tchnąć w nią trochę więcej... bezpośredniej rywalizacji. a przede wszystkim punkty zdobywane powinny być, jak dla mnie, za zajęte miejsca, a nie wg jakiś tabel i przeliczników z kosmosu (dla widza to już zbyt skomplikowane) - owszem, bonusy za rekord trasy/kraju/świata jak najbardziej mile widziane. | | | Autor: Arti, 2013-10-21, 18:04 napisał/-a: LINK: https://www.facebook.com/pages/Wielkopol
My takie cykle w Poznaniu na wiosnę i na jesień organizujemy. Do wyboru 400, 800, 3000 , są też mistrzostwa na 5000m i 10000m.
Zatem pomóżcie na własnym krajowym podwórku. Właśnie walczymy aby nam się stadion lekkoatletyczny nie rozleciał bo hali na zimę już praktycznie nie ma więc działamy by poprawić sytuację
Tutaj profil do zalajkowania chcemy uzbierać jeszcze kilka tysięcy oznak poparcia.
https://www.facebook.com/pages/Wielkopolska-Lekkoatletyka-na-TAK/155080758036293 | | | Autor: snipster, 2013-10-21, 21:37 napisał/-a: może nie nago... ale kobiety w stringach, albo bieliźnie wniosłyby powiew hmmm świeżości do "lekkiej". Przy okazji byłoby miejsce na lokowanie produktów żony Beckhama i innych rodem z T., więc El Presidente zarobiłby dodatkowy szmal. Na nagrody oczywiście ;)
a może powrócić do źródeł, tak jak w starożytności było?
czyli wszystkich "wielkich" sprowadzić na miesiąc do jakiejś wioski i przez miesiąc robić ten cyrk, znaczy się Igrzyska, znaczy się Ligę ;)
| |
|
| |
|