Był sobie człowiek, normalny, spokojny, pracownik pewnej firmy – takiej jakich w Polsce wiele. Prowadził normalne życie, mieszkał w stolicy, lubił podróże, wyścigi samochodowe. Był żonaty blisko 15 lat, nie posiadał jeszcze dzieci, ale miał psa - dalmatyńczyka. Prowadził spokojny żywot. Nigdy nie był specjalnym entuzjastą sportu i choć problemów z kondycją nie miał to zawsze wybierał raczej sport w wersji telewizyjnej. Tak też było pewnego wiosennego wieczoru. Wędrował kanałami w poszukiwaniu swojej długo wyczekiwanej transmisji meczu Bangladesz - Lesoto, gdy nagle na którymś z włoskich kanałów jego uwagę przyciągnęła relacja z maratonu.
Trasa wiodła pięknymi zaułkami jednego z włoskich miasteczek, biegacze mieli piękne kolorowe stroje a tłumi kibiców dopingowały wszystkich z ogromnym zaangażowaniem. Zapatrzył się więc i będąc pod ogromnym wrażeniem toczącej się na jego ekranie rywalizacji, postanowił obejrzeć to do końca. Ten dwugodzinny pokaz ludzkiej wytrzymałości, charakteru, ale i dobrej zabawy odcisnął w jego umyśle niezatarte wrażenie. Ciekawe czy i ja mógłbym tak biegać jak oni – pomyślał i swoje kroki skierował w kierunku komputera. Uruchomił Internet i wszedł na pewien duży portal biegowy. Tutaj zaczerpnął wielu nowych informacji, zalogował się na forum i zaczął się coraz bardziej wgłębiać w temat.
Następnego dnia wyszedł pobiegać, nie był gruby, nie palił, nie nadużywał alkoholu więc bez większego problemu przebiegł swoje pierwsze 5km w życiu. Poczuł przypływ endorfin, jego krew zaczęła krążyć żwawiej a gdy na trasie mijał paru innych biegaczy, którzy radośnie pomachali mu na znak solidarności – był w siódmym niebie. Poczuł się potrzebny biegowemu światu, więc postanowił stać się jego częścią. Przez pierwsze tygodnie biegał w pojedynkę, po pobliskim parku, lesie a czasem gdy miał ochotę dłużej pobiegać – okrążał jezioro, które miało kilkanaście kilometrów obwodu.
Po pewnym czasie zapisał się do lokalnego klubu biegowego, tam poznał nowych przyjaciół, którzy udzielali mu cennych rad. Mijały dni, tygodnie a nasz bohater nabierał coraz lepszej formy, schudł prawie 10kg i zaczął się zdrowiej odżywiać, kupował sobie owoce, warzywa, pił dużo wody mineralnej. Zaopatrzył się w markowe buty do biegania, lycrę i kurtkę. Był bardzo szczęśliwy, że wreszcie znalazł sobie pasję, która daje mu nie tylko satysfakcję, ale i zdrowie.
Po jakimś czasie wystartował w swoim pierwszym w życiu biegu na 15km. Ukończył go w całkiem dobrym stylu i nawet nie był specjalnie wyczerpany dlatego też już dwa dni później powrócił do normalnych treningów. Był zadowolony, że swój pierwszy bieg ma za sobą, ale czuł pewien niedosyt, wszak wszyscy jego biegowi kompani mieli już na koncie po kilka, kilkanaście maratonów. No cóż, po 4 miesiącach systematycznego biegania postanowił więc również wystartować na tym dystansie, o którym słyszał opowieści niemal z pogranicza legend. Decyzja była szybka i nieodwracalna, a jako że zarabiał całkiem nieźle to na miejsce swojego debiutu, może trochę z sentymentu wybrał Wenecję.
Pojechał autokarem z kilkoma kolegami z klubu. Był całkiem nieźle przygotowany jak na debiutanta stąd całkiem przyzwoity wynik na mecie 4:09. Ten maraton zmęczył go porządnie, ale jednocześnie utwierdził w przekonaniu, że to co robi ma sens. A jak wiadomo apetyt rośnie w miarę jedzenia, tak więc nie minęło pół roku i wystartował w kolejnym, tym razem w Dębnie – stolicy polskiego maratonu. Liczył na wynik poniżej 4h, ale niestety obrał tym razem złą strategię, pierwszą połówkę pobiegł za szybko i na mecie pojawił się z czasem 4:02. Niby życiówka poprawiona, ale trójki z przodu nie było, więc pozostał spory niedosyt.
Gdy już wrócił do swego miasta i odpoczął kilka dni postanowił zaopatrzyć się w nowe buty biegowe, tym razem te z najwyższej półki, drogie, ale ponoć najlepsze. Do tego zakupił startówki i kilka nowych koszulek. Za namową kolegi dokonał także zakupu dobrych, niemieckich odżywek i pulsometr, który miał mu zagwarantować bardziej efektywne treningi. Wystartował w kolejnym biegu, tym razem na dystansie półmaratonu. Liczył na wynik około 1:50 a pobiegł... 1:47 czyli 3 minuty zapasu! To go uskrzydliło niesamowicie, bo przecież skoro w półmaratonie ma już taki czas to 4h powinny na najbliższym maratonie pęknąć jak nic. Tak przynajmniej wychodziło mu z kalkulatora, który znał już niemal na pamięć. W przyszłym roku może złamie przy okazji 1:40 w Pile.
Aby mieć jeszcze większy kontakt z biegowym światem i jeszcze większą wiedzę, zaprenumerował sobie dwa tematyczne dwutygodniki i zamówił kilka książek znanego polskiego maratończyka. Nie zapominał oczywiście o solidnym treningu i odnowie w saunie i na basenie. I tak mijały mu dni, miesiące i lata, jego progresja była raz większa, raz mniejsza, ale zawsze jakaś była i zawsze dawała nieprawdopodobnego motywacyjnego kopa.
Zaliczył już 20 maratonów, 18 półmaratonów i kilkadziesiąt biegów krótszych. Zwiedził przy okazji kilkanaście krajów, w których startował, poznał wspaniałych ludzi a znajomi go podziwiali. Jego pokój zdobiły wielobarwne medale, a każdy wiązał się z przepięknymi wspomnieniami.
Pewnego niedzielnego poranka gdy akurat wracał z ponad 30km treningu zauważył przed swym domem małego bawiącego się w piaskownicy chłopca. Popatrzył na niego z pewną nutką podejrzliwości i wszedł do środka. W kuchni krzątała się jego żona, która szykowała mu obiad. Niepewnym krokiem zbliżył się do niej i zapytał – kochanie co to jest za chłopiec na naszym podwórku? To twój syn – odpowiedziała żona i zwiesiła głowę.
Tą nieco dziwnie i wręcz surrealistycznie zakończoną historię chciałbym zadedykować tym wszystkim biegaczom, którzy pomylili pasję z zatraceniem. Tym, którzy gotowi byli poświęcić rodzinę i przyjaciół dla biegania. Tym, którzy prawie każdego weekendu pojawiają się na zawodach sami, zostawiając żony i dzieci w domu. W końcu tym, którzy potrafią wydać ostatnie pieniądze na świetny biegowy sprzęt czy zagraniczny wyjazd na maraton. A wszystko po to aby poprawić się o kilka minut, które w gruncie rzeczy nic w życiu nie znaczą, zwłaszcza na poziomie amatorskim.
To niestety fakty, które można dostrzec niezwykle często i choć powyższa opowieść opisuje tylko pewną postać fikcyjną – pierwowzorów nie trzeba by szukać daleko. A przecież sport amatorski można pięknie połączyć z życiem rodzinnym, jak to zresztą wiele osób czyni wyjeżdżając wspólnie na zawody, zwiedzając po drodze ciekawe miejsca a nawet startując całymi rodzinami, towarzysko na krótszych biegach. Nikt biegaczowi nie zabroni dążyć do realizacji swych marzeń, rozwoju i poprawy wyników, ale niech to nie odbywa się kosztem najbliższych, którzy często początkowo zafascynowani naszą pasją po pewnym czasie mają jej serdecznie dość.
Trzeba pokazać, że oprócz świetnej formy biegacz ma też serce, które nie pozwala mu patrzeć tylko na siebie, ale przede wszystkim na tych, na którym mu najbardziej zależy. I wtedy będą dobre wyniki, bo będzie wsparcie rodziny, będą ciekawe maratony zaliczone i każdy oprócz znakomitej znajomości swoich zakresów tętna, międzyczasów i jednostek treningowych będzie posiadał znacznie bardziej wartościową wiedzę - jak pogodzić pasję z prawdziwym życiem rodzinnym.
|