www.100kmlepzig.de
Na dacie zgłoszenia widnieje czerwiec 2004. Potem wpadłem w wir końcówki roku szkolnego i o „setce” zapomniałem. Uspokajał mnie czas na maratonie w Görlitz (życiówka 3:12 mimo długich podbiegów) i no i dobre samopoczucie później. Ale potem zrobili mi dziurę w szczęce, a że popluwałem w czasie biegu to odpuściłem maraton w Tallinie, a i trenowałem też mniej intensywnie. Potem ruszyłem z niebotycznie ciężkim plecakiem w Alpy Rodniańskie do Rumunii, schudłem ponad 2 kg w tydzień, a w drodze powrotnej przyplątała się jakaś infekcja gardła.
Infekcja zamiast pójść do diabła to polazła drogami oddechowymi niżej i bez doksycykliny się nie obeszło. Jednym słowem – przygotowany na te 100km za bardzo nie byłem.
No i się zaczęło się: jechać nie jechać, a raczej „jechać, zajechać się”. Startowe opłacone, kemping zarezerwowany, maile z dyrektorem wyścigu... No i wtedy pojawiły się symptomy, że to jednak wojna będzie. Wojna Lorka z Lorkiem. Lorek Pierwszy: „to naprawdę dystans potworny a ty się chłopie słabo przygotowywałeś”. Lorek Drugi miał ripostę gotową: „przecież już przebiegłeś kiedyś setkę i to po górach”. Szale chyba przeważył kolejny mail od dyrektora wyścigu, w którym życzył mi spotkania w Lipsku.
Jedziemy. Lorek Drugi cos tam pomamrotał, że jak chce to mogę się zabić, jemu i tak wszystko jedno i się zamknął. Burknął tylko, żebym o polisie choć nie zapomniał bo nie chce na stałe w Lipsku zostać. Posłuchałem i polisę kupiłem. Agent ubezpieczeniowy rzucił na odchodnym coś o morderstwie dla organizmu. I że coś tam o słynnej setce „Calisia” słyszał.
W czwartek zabrałem się za wojnę psychologiczną. Pomyślałem, że może załatwię tego Drugiego Lorka neuronami. No więc mu mówię, że to będzie w lesie, a las zawsze dodaje sil, że będę sam biegł , a wtedy nic człowieka nie rozprasza, że ruszamy rano, a świt uskrzydla swoim poczuciem samotności, że może popada, a wtedy człowiek czuje się częścią świata, że to tak daleko, a więc tak jak bym nigdzie nie miał dobiec, że to wakacje, a wtedy mózg raczej zwolniony od szkolnych dylematów.
Ale Lorek Drugi głupi nie jest, nie raz już mu serwowałem 42 km więc rzucił tylko: „ty sobie tu wymyślaj, ale sam zobaczysz”. Zacząłem się jednak szykować na tę wojnę. To znaczy Lorek Pierwszy zaczął. A jak wojna to i uzbrojenie potrzebne. I tak wyciągając z kartonów czy schnące jeszcze na balkonowych sznurkach to i owo „cool, dry, air, response” stworzyłem Najmniejszą Armię Świata na którą składało się Dwóch Lorków i Biegowe Gadżety. Dla miłośników biegowych militariów lista tegoż uzbrojenia na końcu relacji.
Na szczęście tylko przy pakowaniu wyglądałem jak ktoś kto powinien się nazywać nie Grzegorz Lorek a Grzegorz Addidas Newline Champion CoolMax Lorek. Wyprzedzając fakty, już chyba po 10 km został tylko Grzegorz Lorek, potem już tylko Lorek. Potem się wszystko odczepili i zostałem sam. Pogadałem jeszcze tego dnia chyba z milionem miocytów, miliardem neuronów, bandą leukocytów i poszedłem wcześniej spać. Spałem na szczęście długo i dobrze. Podręcznikowo rzec by można.
Piątkowy porannek. Ostatnie zakupy, telefon do Leszka Walczaka, który biegnie z ekipą sztafety do Aten i ruszamy samochodem w kierunku Głogowa. Ruszamy – bo jedzie też Jola i Kubuś. Ja jakoś bez wiary. I za diabła jej jakoś odzyskać nie mogę. No nic, raz dwa Lubin, Bolesławiec i Jędrzychowice. Granica niemal bez czekania, mijamy Drezno i już Lipsk. Zjeżdżamy z autostrady A14 na Leipzig Nord i trochę błądzimy za dzielnicą Lindethal. No ale nic dziwnego jak ma się mapę z czasów gdy ulice nazywały „Młodych Pionierów”, a nie każdy spytany na ulicy rozmawia po angielsku. W końcu jednak lądujemy przy boisku sportowym August-Bebel Kampfbahn. Jest już kilka samochodów. A ich właściciele to biegacze - sądząc po nalepkach i tym co w bagażnikach: Mizuno, Assics, Nike, Addidas....
Szybka rejestracja w budynku klubu Laufclub Auensee e.V. Lepzig. Całość skromna, ludzi tez niewiele. Impreza będzie kameralna. I bardzo dobrze. Jedno stoisko NewLine. Kilku biegaczy siedzi sobie jakoś dziwnie spokojnie i pije piwo na ławeczkach obok..
Teraz tylko poszukać kempingu, właściwie to jest tuz za płotem stadionu ale musimy objechać i poszukać głównej bramy. Kolejna rejestracja: tym razem na mieszkańców mikro domku w stylu fińskim. No i za chwile w domu. Numer 7. Jeść. Jeść makaron. Do tego mały łyk piwa. I już robi się wieczór. Nadchodzi czas Pasta Party w małej knajpce w budynku klubu. Idziemy chociaż głodny nie jestem. Zamawiamy z Jolą po piwie, dla Kubusia sok jabłkowy. Niestety na pytanie pana wydającego makaron „mit oder ohne” odpowiedziałem „ohne” sądząc, że pyta o piwo. Wiec dostałem „ohne” ale ohne sosu bolońskiego z mięsem. Czyli makaron z ketchupem. Ale co tam. Wszyscy zgodnie zajadają. Przedziwny kontrast: sympatyczni „Panie i Panowie Wydawacze Makaronu”, każdy waży ponad 100 km z detalami morfologii ginącymi gdzieś w skórnych wałeczkach i wałkach. Z kolei odbierający z ledwością dobijają 70 kg, a detale mio-rzeźby widoczne na twarzy niemal przy każdym mrugnięcia okiem.
Po kolacji wpadam jeszcze na chwile do biura biegu. Ot tak na wszelki wypadek, czy aby czegoś nie przeoczyłem. Jeden ze szczupłych facetów przy komputerze (zresztą kto tu nie jest szczupły, nawet monitory flat) widząc, że rozmawiam po angielsku „Gszegosz” pyta. „Yes” - rzucam. To dyrektor biegu - Lothar Fiecke z którym „mailowałem” kilka razy przed biegiem. Zamieniamy kilka słów. Sam w tym roku nie biegnie. Coś z sercem, choć startował już tu kilka razy. Zgodnie z mailobietnicą dajemy mu z synem butelkę „Żubra” za symboliczną zgodę na start Kubusia. To znaczy na finałowe 100 m razem z tatą. Na monitorze pokaz filmu z ubiegłorocznego biegu. Widok facetów z trudnością podnoszących nogi nad ziemią i lekko się słaniających na chwilę zatrzymuje uwagę. „Może to końcówka, ta słabsza” - pocieszam się.
Wieczorem w kempingowym lipsko-fińskim domku Kuba zajmuje się ”hodowlą” ślimaków. Tak, tak. Nie wiedzieć czemu rudawe pomrowy upodobały sobie nasz domek i zdają się ściągać z całej okolicy. Ale tato mimo, że pomaga Kubie w pracach hodowlanych i tłumaczy co to za dziurki mają z boku głowy to i tak myślami jest gdzieś po 80 km.
Noc koszmarna. Sen raczej tylko z nazwy. Co chwile się budzę. Wstaję więc już o trzeciej, próbuję przygotować szybkie śniadanie przy czołówce: nie chcę budzić Joli i Kubusia - też średnio spali. Kubę coś w domku uczulało i drapał się „biedaczek” pół nocy. Ostatecznie staje na tym, że zjadam banana, bułkę z dżemem, kubek „lurowatego” budyniu i zapijam to kawą. Joli zsuwam lóżka, sam łykam ostatni antybiotyk i mimo, że jeszcze ciemno a do startu godzina to wychodzę. Na szczęście wygląda na to, że będzie chłodnawo. A na kempingu też już poruszenie mimo, że to jeszcze nocnawa pora. Jak się okazało nocuje tu większość biegnących
Ogarnia mnie przedstartowy niepokój. Spoglądam na wyświetlacz pulsometru. Uff, na szczęście t
ętno spadło. Widać przed wyjazdem w Polsce szalało przez tę infekcje i gorączkę – te na zewnątrz i tę przywleczoną z Rumunii. Rezerwowe rzeczy zapakowałem do kartonu z dumnym napisem „Grzegorz Lorek - Polen” i teraz zostawiam w namiocie z depozytem.
Na miejscu startu niemal pusto. A mój karton jest pierwszy. Dziwne. Nikt się nie rozciąga, nikt nie truchta, mimo, że start za 45 minut. Może taka specyfika szybkich biegów na 100 km – no nic zaczynam sam. Dopiero pół godziny przed startem na bieżni robi się troszkę ciaśniej. Jakby nieśmiało truchtający i rozgrzewający się biegacze. Spiker, notabene ten sam co w Görlitz (widać etatowy w Saksonii), też się rozgrzewa przy mikrofonie. Teraz już jestem pewien - nie będzie gorąco. I dobrze. Pierwsze okrążenie muszę się trzymać z wszystkimi – nie chcę zgubić trasy. Obawy okazały się niepotrzebne bo zgubić się nie było gdzie. Pytam jakiegoś Włocha co robić z tym trandsponder chipem na rękę, przywykłem bowiem do normalnych chipów na buta. Też nie wie. No nic zobaczę co z tym robią inni. Spiker zaczyna podkręcać atmosferę. Czas najwyższy – do startu zostało 10 minut. Biegnie też Dyrektor Niemieckiej Związku Ultramaratończyków. Pistolet w górę i w końcu ruszamy.
Wolno, bardzo wolno. To znaczy ja wolno. Bo całość raczej szybka. To naprawdę trudna sztuka biec wolno. Plan mam taki: 5.30 minuty na kilometr. Każdy kilometr oznakowany. Pierwsza rudna. O rany jaka śliczna trasa. Najpierw ścieżka między ogródkami działkowymi, mijamy mikrooczyszczalnie ścieków, przez mostek na rzeczce Luppe, potem przez śliczny las, pozostałości ślicznych lasów grądowych, potężne dęby na trzecim kilometrze, potem punkt odżywiania na 3 km, potem znów mostek na Luppie, potem dookoła jeziora Auensee i nawrotka. Niektórzy znajomi biegacze z obrzydzeniem słuchali o tych dziesięciu pętlach, ale mi one odpowiadają. Trasa ani razu mi się nie znudziła. Łykam kilometry. Pierwsza runda i nawrót na stadionie. Druga i trzecia. Idzie gładko. Tempo stałe jak w zegarku choć na „Polara” niemal nie spoglądam. Maraton biegnę na 4 godziny. Jola z Kubusiem pojawiają się na stadionie. Chwilkę rozmawiam z nimi w biegu i już znikam na kolejną rundę. Zwalniam bo odruchowo przyspieszyłem na ich widok. „Eee co tam” - myślę sobie, jeszcze jeden maraton i potem tylko 20 km. Ale po maratonie żarty się skończyły i już się organizmu oszukiwać nie dało. Od 45 km już biegnę w tempie 6 minut/km, a później ponad 7/km.
Do 40 km wydawało mi się, że to ślicznie tak rozciągać czas. Każda godzina tak długa, że codzienne marnotrawstwo czasu wydaje się bulwersować. I tak do 40 km myślę sobie o Joli, o Kubie, o pięknym lesie, o tym co kocham w życiu. Ale po 45 kilometrze jakby diabli wszystko wzięli. To musiała być jakaś granica, jakby się coś poprzestawiało w mózgu. Problem czasu zniknął. Już godziny nie są takie długie, już nie myślę o tym co kocham. Myślę już tylko o biegu, że to cholernie daleko, że to k..o daleko. Zaczynam kombinować, planować, „strategizować”. Cholera, nie wiem jak rozegrać te bariery. Cóż wychodzi brak przygotowania. Znam już wszystkich uczestników. Polak, Artur Kawecki, cały czas prowadzi. Od początku i jak się okaże do końca. Czasami wręcz nie mogę patrzeć na jego świeżość. Chyba nie zwolnił ani trochę przez cały dystans. A ja już nie myślę o siłach na ostatnich 20 km, myślę, już nawet nie o tym, żeby nie zwolnić, ale o tym, żeby nie zacząć iść. Tętno też wydziwia. Najpierw biegłem na 75 %, rosło do 80 %, skoczyło na 83 % ale ostatnie 20 km bywało tylko 72 %. I więcej się nie dało. Podbiega ktoś do mnie z tyłu. Franz jak się okazuje. Rześki i przezabawny „dziadek”. Wszystkich zaczepia, wszystkich zna, jakby biegał po Europie całe życie. Z babki Rosjanki zrodzony więc zna parę polskich słów. Zaczynam z nim rozmowę i o dziwo tętno spada. Co za czary i co to znaczy towarzysz biegu. „O ten popatrz to mój konkurent” mówi. Rzucam: „to masz do niego koło kilometra, jakieś 6 minut”. „Tak, tak, ale jak sobie pomyślę o mojej babci, o mojej kochanej babci, tej ze strony taty to dam radę”. „A ty młody jesteś dawaj razem”. No to dajemy. Rzeczywiście raźniej. Ale ja czuję, że po 4 km razem , organizm ma już dość Franza i jego euforii. Mimo, że biegnie tylko minimalnie szybciej to mi tętno rośnie. Dyskretnie więc zwalniam i zostaję w tyle. Trzydzieści lat młodsze pobiegło do przodu
I tak sobie biegnę. Borsuk z tablicy informacyjnej rezerwatu przyrody zdaje się uśmiechać do mnie, a mijany pomnikowy dąb robi się coraz większy. Oj Loreczku już Ci się miesza pod tymi oponami. W ogóle to wszyscy już się do siebie uśmiechają. Biegacze, spacerowicze, jeźdźcy konni, rowerzyści, nordic walkerzy i to w dowolnych kombinacjach. Biegną też z nami zwykli niedzielni biegacze. Ot tak bez numerów startowych, dla towarzystwa. Do 70 km idzie jako tako, biegnę nawet na poniżej 10 godzin, ale później zaczyna się zabawa z ciałem. O dziwo nie bolą mnie mięśnie, nie bolą stawy, właściwie nic mnie nie boli. Czyli siłowo jest dobrze. To jakiś taki bunt neuronalny. Nogi coraz trudniej podnosić, coraz bardziej szuram nimi po ścieżce. Dosłownie czuję jak się synapsy buntują i zanim sygnał z mózgu do nogi dotrze to się wlecze i wlecze. I zaczynam iść. Czekam na te metry marszu jak na święto. Najpierw przy każdym punkcie żywnościowym, wychodzi, że co dwa kilometry idę około 100 m. Potem co kilometr i każde nawet małe podejście na mostki. Nic więc dziwnego, że tracę czas. Już biegnę 10 km w 1:10, a przedostatnią rundę nawet wolniej. Inna sprawa, że jak już wiedziałem, że nici ze złamania 10 godzin to odpuściłem sobie nieco. Na 80 km ulewa. Złapała mnie na otwartym terenie i w kilka minut woda wlewa się wszędzie. Przezabawnie wyglądają przechodnie stłoczeni pod drzewami i ja spijający wodę (a właściwie solankę) z rękawów i oprawek okularów. Słone wszystko jak cholera. Myję się na punkcie odświeżania. Zaczyna obcierać mnie „męska bielizna”. Dobrze, że nie padało wcześniej. Coś tam przesuwam i jakoś gra. Po 90 kilometrze kolejna ulewa. No i znowu powtórka ze słonym prysznicem. Tym razem robi mi się zimniej. Fale dreszczy. Na szczęście już tylko 5 kilometrów. Swoim łamanym niemieckim mówię przemiłym paniom na „verpflegung punkcie”, że to już mój ostatni raz dzisiaj. Dziękuje bardzo za pomoc i fajną atmosferę. Zabieram dwa żelkowe misie do opaski na nadgarstek – dla Kubusia i Joli. Rzucają na odchodne (dosłownie) „prima Gszegosz”. Teraz biegnie się lżej. Zostało już tylko 4 km. Już nie robię przerw. A i tak tętno nie wyższe niż 73 % maksymalnego. Po ciele rozpełza się jakieś takie dziwne ciepło. Dwa kilometry. Most. Kilometr. Ostatnie 50 metrów marszu żeby zachować trochę świeżości na stadionie. Ostatnia prosta. Stadion. Biegniemy razem z Kubą za ręce. A w drugiej dwa przydrożne kwiatki dla Joli. Wypatrywałem je ze 30 km i nad ich wyborem spędziłem ze 2 godziny. Koniec. Euforia mała. Malutka w porównaniu do tej postmaratońskiej. Raczej poczucie dobrze spełnionej rob
oty. Jakby komórki mówiły „człowieku z czego tu się cieszyć, niemal żeś nie zabił”.
Lipsk, Sobota wieczór, 3 godziny po:
Piwo karmelowe i zwykłe. No i kolacja. Nawet nie jestem specjalnie głodny. Najbardziej cieszy, to że mogę jeść bez bilansowania ile w tym skrobi, ile tłuszczu itp. Pozwalam sobie na warzywa, które odpuszczałem przez ostatni tydzień. Odczucia diametralnie inne niż po maratonach. To nie euforia. Nie oczekiwanie kiedy następny raz. To raczej chłodna kalkulacja. Widać z takim dystansem żartów nie ma. Pewnie pobiegnę jeszcze raz ale po solidnym przygotowaniu. No i trzeba było wybiegać 5400 km żeby się przekonać, że bieganie takie proste nie jest. Wow, „setką” zamykam mały jubileusz 5500 wybieganych kilometrów.
Leszno, Niedziela wieczór, 24 godziny po
Popatrz Lorku, w sobotę, tak koło 60-tego km myślałeś sobie „Ty durniu, następna setka to już chyba nigdy, a teraz szukasz w sieci gdzie są w Europie biegi dłuższe niż 50km”.
Leszno, Piątek, 5 dni po
Trochę ścięgno na wierzchu stopy boli. Opuchlizna. Już miałem robić ostatnie poprawki w relacji gdy akurat worek pełen śmieci zmusił mnie do pozostawienia monitora i zmierzenia się ze strugami deszczu za oknem. A w mijanej po drodze skrzynce na listy tkwiła paczka. Paczka z książką Darka Sidora „Mistrzostwo”. Z rozdziałem o ...ultramaratonach. Usiadłem w samochodzie bo nadal lało i zacząłem czytać. I czytałem, czytałem. O bólu, o granicach, o wariatach, o potędze umysłu, o odpoczynku.... Cholera kiedy będzie następna „setka”, pytam sam siebie. Nie mogę się doczekać następnego „szurania” na 80-tym kilometrze. I bądź tu mądry człowieku z tymi Lorkami. Najmniejsza Armia Świata wygrała. Toż to patologia Panie Lorek. Patologiczna radość z poznawania samego siebie.
Grzegorz Lorek
Leszno, sierpień 2004
MIĘDZYCZASY:
10 km: 55: 47
20 km: 55:44
30 km: 57:19
40 km: 58:42
50 km: 1:02:39
60 km: 1:04:54
70 km: 1:10:55
80 km: 1:14:35
90 km: 1:14:30
100 km: 10:45:38
„UZBROJENIE”
Leginsy średnie Newline Coolskin Sprinter
Koszulka T-shirt Newline Coolskin Vent
Okulary zwykłe + headband Champion
Buty Addidas Clima Cool Response M
HRM Polar S 120
Opaska na nadgarstek Tennet
Opaska na czoło „no name”
Opaska na rękę ze schowkiem Rono Innovations
Skarpety Sesto Senso
Bielizna („gacie jak świat stare”, po 8 maratonach i jednej „setce”)