W sobotę 16 lutego 2002 r. przy tak samo jak przed rokiem pięknej wiosennej pogodzie w białołęckich lasach na północnych peryferiach Warszawy odbyła się impreza biegowa. Zorganizowali ją warszawscy orientaliści pod kierownictwem Sylwestra Przybyły. Był to przełajowy bieg górski poprowadzony dwuipółkilometrową pętlą przez mocno pofalowany wydmowy obszar leśny połączony z krótkim biegiem na orientację. Były możliwe cztery dystanse pierwszego biegu, zależne od liczby przebiegniętych pętli: 2500, 5000, 7500 i 10 000 m. W biegu na orientację trzeba było odnaleźć 11 punktów kontrolnych (dla dzieci 5 dowolnych) w promieniu 600 m od miejsca startu i mety. Podobno przy optymalnym zaplanowaniu trasy dawało to ok. 3 km biegu, mnie z pewnością zajęło przynajmniej 5.
Zapisy odbywały się w szkole przy ul. Przytulnej w Choszczówce. Docieram tam samochodem z rodziną około 10.30, zamieniam na szkolnym parkingu kilka słów z Andrzejem i Wojtkiem Starzyńskimi, w szkole płacę 3 zł wpisowego (dla młodzieży poniżej 15 lat było to 2 zł) i wypełniam charakterystyczną dla biegów na orientację kartę startową, którą mam mieć przy sobie w czasie biegu, a właściwie na mecie (jak sama nazwa wskazuje ;-)). Kiedy ładuję się z powrotem do samochodu widzimy podjeżdżającą znajomą fiestę z Małgosią Butkiewicz. Ponieważ jest już dość późno pomagam jej się zapisać, Gosia dosiada się do nas i dojeżdżamy kilkaset metrów do końca zabudowań. Parkujemy obok kilku samochodów należących z pewnością do innych uczestników imprezy i lasem dochodzimy (kolejnych kilkaset metrów) do miejsca startu i jednocześnie mety na skrzyżowaniu leśnych dróg.
Tam widzę też innych znajomych: Jacka Gardenera i Włodzimierza Kwaśniewskiego, z którym chwilę zagadujemy i jest to nasz pierwszy inny niż e-mailowy kontakt. Na starcie, który ma być o 11.00, jest całkiem spora grupa uczestników, ok. 50 osób, z dużym udziałem młodzieży szkolnej. Sylwester Przybyła daje ostatnie wskazówki i ruszamy, tłocząc się jak zwykle w leśnych biegach z dużą frekwencją na dość wąskiej drodze. Ale z każdą minutą robi się luźniej. Po kilkusetmetrowym odcinku po piaszczystej drodze skręcamy ostro w lewo w miejscu oznaczonym biało-czerwoną taśmą i po chwili zaczyna się podbieg. Na długości jakichś stu metrów przewyższenie wynosi pewnie z kilkanaście. Piaszczyste podłoże, choć nie tak sypkie jak w zeszłym roku ze względu na nieco większą wilgotność gruntu, spowalnia biegaczy. Właściwie nieźle mi się wspina, choć na ostatnich metrach przy wierzchołku brakuje mi tchu. Zaraz go jednak odzyskuję na ostrym zbiegu, na którym bardzo trzeba uważać na wystające z piachu korzenie. Drogę wyznaczają zawieszone na gałęziach faworki, czyli krepinowe wstążki. Podobno w biegu na 10 km podbiegi liczą w sumie około 300 m w pionie!
Kolejny ostry zakręt w lewo oznaczony taśmą i kolejna wspinaczka, chyba jeszcze bardziej stroma, ale za to po bardziej zwięzłym podłożu. Wierzchołek i krótki zbieg po piachu. Jestem w dobrze zapamiętanym z zeszłego roku miejscu, gdzie jest bardzo strome piaszczyste podejście, na dodatek z nisko zwieszającymi się nad ścieżką iglastymi gałęziami. W zeszłym roku większość biegaczy schodziła tu ze ścieżki do lasu i podbiegała po ściółce między gęsto, ale regularnie posadzonymi drzewami. Teraz nie jest tak sucho i biegniemy piachem, ale stromizna znowu blokuje mi oddech. Widzę w przodzie Andrzeja Starzyńskiego i powoli zbliżam się do niego na krótkim już zbiegu i podbiegu. I nagle, choć nie niespodziewanie (bo zapamiętałem z zeszłego roku także to miejsce), lecę ostro w dół krętą piaszczystą ścieżką wśród iglastych zarośli. Ledwo można utrzymać się na nogach, ale stopy amortyzują zbieg grzęznąc po kostki w piasku. Trochę równego i twardego z łagodniejszym już zbiegiem, który łukiem prowadzi w prawo. Doganiam tu Andrzeja i rozmawiamy biegnąc. Teraz zakręt w lewo i musimy biec gęsiego w górę po wąskiej ścieżce trawersującej zbocze wydmy. Po bokach soczyście zielone kępy mchu i wrzosu, przysypane gdzieniegdzie odrobinę niby cukrem-pudrem przez bardzo skąpego cukiernika. To pozostałość nocnego przymrozku. Także niektóre gałązki jałowca są w zacienionych miejscach trochę jaśniejsze, pewnie oszronione. W powietrzu dominuje słońce i świeżość, aż się nie chce wierzyć że to dopiero połowa lutego. Ścieżka ze wspinającej staje się zbiegająca, docieramy nią do leśnej drogi i skręcamy w lewo, by po chwili znaleźć się na ostatnim, niezbyt już stromym podejściu. Po nim na skrzyżowaniu skręcamy znowu w lewo i niezbyt szeroką, lecz prostą i równą drożyną docieramy do miejsca startu. Większość młodzieży kończy tutaj gonitwę, dostaje mapy i rozpoczyna bieg na orientację. Ja zaczynam drugą pętlę odrywając się stopniowo od Andrzeja.
W pewnym momencie w dość głębokim piachu uderzam butem w gałąź, której ostry koniec przebija materiał w miękkiej części buta nad palcami. Dziura jest szeroka, ale gałąź nie przebiła skarpetki i nie zraniła nogi. Tylko buty dość świeże, używane dopiero gdzieś od miesiąca. Szkoda. No ale biegnę dalej. Na pierwszym podejściu drugiej pętli wyprzedza mnie Włodzimierz Kwaśniewski. Jeszcze widać kilku rywali, także spośród młodzieży szkolnej. Docieram do stromego piaszczystego podejścia i wybieram równoległą wspinaczkę gęstym lasem po twardszym podłożu. Na podejściach mam wrażenie, że zaraz wycofam się z biegu, niemal idę bo nogi są już jak z waty, ale na zbiegach odzyskuję animusz. Gdy docieram do końca pętli wyprzedza mnie finiszujący Andrzej, który zdecydował się na bieg na 5 km. Na trzecim okrążeniu spod nóg mojego poprzednika zmyka spory zając i śmiga zakosami płasko nad ziemią. Z wyciągniętymi łapami ma gdzieś z pół metra długości. Znika między drzewami. Znowu strome podejście. Na szczycie dubluje mnie Jacek Gardener, któremu ustępuję drogi na wąskiej ścieżce.
Kiedy docieram do drogi za ścieżką przecinającą zbocze wydmy dołącza do mnie na trochę kibicujący już Andrzej. Mówi, że mam koło dwóch kilometrów straty do jego syna Wojtka. Ja z kolei opowiadam mu o zeszłorocznym spotkaniu z sarnami (?), które z dużą szybkością przecięły ostatnią prostą przed metą.
Andrzej zostawia mnie, gdy zaczynam czwarte okrążenie. Dubluje mnie tu też drugi po Jacku nieznany mi zawodnik, kończąc w ten sposób czwarte kółko. Bierze mapę, chwilę się zastanawia i biegnie dalej jakby zaczynał piąte okrążenie. Po chwili znika w lesie po prawej stronie. Wokoło w różnych kierunkach i tempie przemieszczają się zawodnicy w rozmaitym wieku z mapami w ręku. Na trasie głównego biegu nie widać rywali, większość widać poprzestała na krótszym niż 10 km dystansie. Na pierwszym podbiegu ostatniej pętli mam naprawdę dość. Nie wyobrażam sobie szukania jeszcze po lesie punktów kontrolnych po zakończeniu pętli, ale po kilku sekundach na zbiegu już jest lepiej. W końcu dobiegam do mety (czas ok. 57 minut), słyszę krzyczącą coś do mnie Anię, chwytam zawieszoną na gałęzi kurtkę (przyda się, gdy w lesie w poszukiwaniach spadnie tempo) z niepotrzebną busolą w kieszeni. Doskonale widoc
zne słońce pozwala bez trudu zorientować mapę, tym bardziej, że jest samo południe. Dostaję ją od Sylwestra Przybyły i biorę przykład z drugiego w kolejności na mecie dychy zawodnika kontynuując kierunek biegu.
Mapa, z charakterystyczną orientalistyczną żółto-zieloną kolorystyką, jest wykonana w skali 1: 15 000 i ma godło "Józefów". Aktualizował ją przed dziesięcioma laty m.in. Ziutek Woźniak. Widzę, że okrągłe kółeczka ponumerowanych punktów kontrolnych rozstawione są dość gęsto wokół zaznaczonego trójkątem punktu startu-mety, na obszarze mniejszym niż kilometr kwadratowy na południowo-wschodnim krańcu mapy. Do punktu oznaczonego numerem 9 trzeba przebiec nieco ponad 300 m, skręcając pod koniec z drogi w las po prawej. Widzę wśród drzew pomarańczowo-białą tkaninę punktu kontrolnego, dobiegam do niego i dziurawię kartę startową (a właściwie metową) przy dziewiątce przyczepionym do punktu kasownikiem. Kolejne punkty nr 10 i 7 też stosunkowo szybko odnajduję. Poruszam się ruchem okrężnym wokół trójkącika przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. Do kolejnego punktu (nr 4) jest około pół kilometra po zróżnicowanym wysokościowo terenie. Znajduję i ten punkt, każde spostrzeżenie biało-pomarańczowego skrawka na szaro-zielono-brązowym tle wywołuje dreszczyk triumfu. Bardzo przydaje się rysunek rzeźby terenu poziomicami (zwanych też warstwicami) o cięciu 5 m (dla ciągłych poziomic). Aż się dziwię, że tak dobrze idzie.
Po trójce, obok której spotykam biegnących w zespole Starzyńskich, ze trzysta pięćdziesiąt metrów na zachód powinna być dwójka, ale tu teren jest dość płaski, co ułatwia poruszanie ale przeszkadza w dokładnym zlokalizowaniu punktu. Szukam tej cholernej dwójki z dziesięć minut kręcąc się w kółko. Pomaga mi obserwowanie innych zawodników i znajduję wreszcie punkt kontrolny. Teraz czas na najbardziej oddaloną od startu jedynkę, którą usytuowano na skraju młodnika. Nie ma z nią większych problemów, bo biegnie się ścieżkami i w niezbyt gęstym lesie widać punkt z daleka. Szukając piątki znowu błądzę, jeszcze gorzej jest z ukrytą w rumowisku suchych gałęzi ósemką. W sumie te dwa punkty zajmują mi ponad kwadrans, tym bardziej że trudny teren pełen kolczastych gałęzi i zmęczenie powodują coraz częstsze i dłuższe przerwy w biegu. Przedostatnia szóstka jest dobrze widoczna z drogi prowadzącej do mety, po której gnam już ile sił w nogach. Jeszcze tylko jedenastka tuż koło mety i oddaję kartę startową Sylwestrowi. Czas: niecałe 103 minuty, czyli orientacja zajęła mi trzy kwadranse. Ania z dzieciakami, nieźle już wynudzona, czeka nieopodal rozmawiając z Małgosią, która dotarła tu dziesięć minut wcześniej, ale biegła na początku tylko pięć kilometrów. Kilka minut po mnie docierają do mety Starzyńscy (klasyfikowany jest tylko Wojtek, startujący w tej samej kategorii co ja). Pierwszy raz jestem przed znacznie ode mnie szybszym Wojtkiem, który na dyszce miał około 45 minut, ale orientacja zajęła mu około godziny.
W lesie zgubił się gdzieś dziewięcioletni Krystian i większość uczestników imprezy zajęta jest teraz jego poszukiwaniami. W drodze do samochodu spotykamy Krzysia Przybysza i Jacka Gardenera, widać też w samochodzie Ziutka Woźniaka. Dojeżdżamy do szkoły i przebieramy się na parkingu. Nieopodal rozstawiony został grill, przy którym można za 5 zł nabyć gorącą kiełbaskę z bułką i ogórkiem konserwowym, ale poza nami zdecydowali się na ten specjał chyba tylko Wojtek z Andrzejem. Wreszcie przed 14.00 wyruszamy w drogę powrotną do domu.
Impreza bardzo udana, pogoda wyśmienicie dopisała. Łączenie trudnego biegu przełajowego z zawodami na orientację to świetny pomysł na popularyzowanie tej drugiej dyscypliny wśród "tradycyjnych" biegaczy. I potwierdza się pogląd, że można być bardzo zadowolonym z udziału w niezbyt nagłośnionej, pozbawionej nagród i końcowej celebry imprezie.