Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [2]  PRZYJAC. [10]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Marco7776
Pamiętnik internetowy
Bieganie w miejscach nieoczywistych

Marek Ratyński
Urodzony: 1976-07-12
Miejsce zamieszkania: Warszawa
69 / 75


2023-07-26

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Relacja z nieukończonego biegu (czytano: 1987 razy)

 

Świta. Docieram do punktu na 73 km, w Bardo. Chwilę wcześniej biegacze dystansu 110 km (Kudowa-Bardo-Lądek) przemierzali kamienisty wiadukt a teraz mogą posilić się ciepłą kaszą z grzybami i odebrać rzeczy z przepaku. Nie jestem jednak jednym z nich. Nie przemierzyłem brukowanej drogi. Podjechałem samochodem po swój worek bo mój udział w biegu zakończył się dużo wcześniej.
To nietypowa relacja, relacja z nieukończonego biegu...
Miał to być start wyjątkowy, mój 42 maraton (nomen omen) i pierwsze zawody na dystansie powyżej 100 km. Byłem podekscytowany. Po raz pierwszy pakowałem przepak: świeża bielizna, powerbank, plastry, żele, maść na odparzenia, czapka na lipcowe słońce, nawet buty na zmianę. Kiedy stanąłem na starcie w Kudowie, 14.07. o 20:00, dwa dni po moich 47 urodzinach, upajałem się atmosferą parku zdrojowego, towarzystwem pół tysiąca podekscytowanych biegaczy z kijami, byłem pod wrażeniem mających tutaj metę zawodników na 130 km oraz uczestników najdłuższego z dystansów, “Biegu 7 dolin”. Oni mieli do pokonania 240 km !
Po starcie zwarta grupa ruszyła spod Teatru pod Blachą stromo na Górę Parkową.
Ja w środku stawki. Miało być spokojnie bo nie wiedziałem jak zniosę tak długi dystans, w dodatku w większości przemierzany nocą. Kiedy jednak zrobiło się trochę luźniej i niektórzy przechodzili do marszu, zacząłem wyprzedzać by czuć się bardziej komfortowo, bez szaleństw.
Po “zdobyciu” góry trasa się nieco wypłaszczyła choć wciąż była lekko nachylona.
Pojawiły się kamienie i powalone drzewa. Drewniane mostki i koleiny. Wszystko to wyglądało pięknie w promieniach zachodzącego słońca. Chwilami podchodziłem starając się używać kijków we właściwy sposób, tak jak mnie uczył specjalista od nordic walking, medalista europejskich i światowych championatów. Wychodziło mi to trochę pokracznie ale się starałem ;-) Dotarliśmy do Błędnych Skał i biegliśmy linią graniczną po płaskim terenie. Zrobiło się luźno i każdy przemieszczał się w swoim tempie. Kiedy zbiegaliśmy w stronę Pasterki zaczęło się dość raptownie ściemniać, pojawiły się pierwsze błyski “czołówek”. Ja postanowiłem, że włączę swoją dopiero na punkcie odżywczym, nie byłem bowiem pewien jej trwałości.
I tak, nieco po omacku, dotarłem jako sześćdziesiąty uczestnik, po 1h42’, do schroniska w Pasterce, gdzie na 15 km umieszczono pierwszy punkt odżywczy. Bardzo dobrze wyposażony. Zwykle mało jem “na punktach” w obawie przed “perturbacjami”, opieram się na swoich, sprawdzonych żelach. Tu jednak dystans był znacznie dłuższy i posiliłem się kilkoma kawałkami arbuza, banana i żelkami.
Włączam latarkę-następne wyzwanie Szczeliniec Wielki. Ale nie od podnórza schodów, w Karłowie, tylko po kilometrze w lewo, w las i stromo pod górę. Przez chwilę wydawało mi się, że jestem sam w wieczornej mgle i całkowitym mroku ale kiedy niezbędne okazały się kije aby wspinać się po stromych kamieniach, od razu usłyszałem kilkanaście miarowych uderzeń. Było nas na tym zboczu gęsto choć bardziej można to było usłyszeć niż zobaczyć ! Wreszcie dotarliśmy do schodów, mniej więcej w 2/3 przed szczytem. Są strome ściany, wąskie przejścia, drewniane mostki...i jesteśmy na górze. Tu, w zupełnej ciemności, jest drugi punkt odżywczy, samoobsługowy, na 18 km. Kilka kubków napoju i zagłębiam się do szczelinieckiego labiryntu. Więcej stromych ścian, raptownych wejść i zejść, drewnianych mostków, jeszcze ciaśniej. Nie ma oznaczeń trasy (park narodowy) więc skręcam nie w tą stronę ale za chwilę “latarki” kierują mnie we właściwą. I nagle, po gwałtownym zejściu w szeroką “kotlinę” pojawiają się dziesiątki lampek i słychać, wydobywający się z mroku, dźwięk skrzypiec. Prawdziwa bajka :-) Mówię do grającej: “Ja tu zostaję do limitu czasu”. Delikatnie się śmieje a może tak tylko mi się wydaje. Ruszam dalej i wkrótce labirynt się kończy i zaczynają niekończące się schody, wąskie. Staram się schodzić się szybko ale już wiem, że moja latarka nie jest “najwyższych lotów” i świeci trochę zbyt słabo. Mijają mnie górskie “kozice”,prawdziwi biegowi kamikadze...
Wreszcie schody się kończą i teraz, w ciemnym lesie, przemierzamy szerokim duktem kolejne kilometry. Głównie biegnę, czasem podchodzę, oszczędzając siły. Biegacze co jakiś czas. Mijam kilka osób idących. Czuję się dobrze. Zbliża się 25 km.
Jestem już po pierwszym żelu. I wówczas zaczyna się coś, co dało mi się już kiedyś we znaki podczas dziennego Supermaratonu Gór Stołowych. “Leżałem” tu wówczas kilka razy. To Skalne Grzyby. Pełen wystających korzeni, kamieni i wąskich ścieżek obszar na którym trzeba bardzo uważać na oznaczenia. A te choć najczęściej ”świecą się” w mroku siłą odblasków czasem zawijają się na drzewach albo “pląsają” na rozstaju nie dając jednoznacznych odpowiedzi. Często jestem sam, ze słabą latarką a buty wciąż zaczepiają o wystające korzenie. Buty, które są obuwiem “zastępczym”, “zbieganym” bowiem nowe, specjalnie zakupione Salomony okazały się za ciasne w przedzawodowych próbach. Droga prowadzi głównie w dół. Biegnę wolno, uważnie, przez co zaczynają mnie doganiać kolejne osoby. Więc już nie biegnę uważnie, staram się nadążyć aby nie pozostać w mroku sam...i skręcam prawą nogę kilkukrotnie na nierównym podłożu. Schodzę kulejąc. Jest 27 km. Nie przejmuję się zbytnio, że do kolejnego punktu jeszcze 13 km. Ufam, że noga się rozchodzi. Gorzej, że buty, wciąż zaczepiające coraz bardziej mi przeszkadzają (później okaże się, że czubki obydwu zupełnie nie trzymają się reszty :-( Ale teraz tego nie wiem. Wreszcie koniec zejścia. Asfalt. I zaczynam znów biec. Boli ale nie jakoś nie do zniesienia. Przyśpieszam i znów doganiam kilka osób. A potem znów zbieg i jestem bardzo ostrożny. Wybiegamy z lasu i śpieszymy po łące, wiejską drogą z koleinami w słabym świetle księżyca. Znów się rozpędzam i noga zawija się po raz kolejny w nierównej koleinie. Tym razem aż krzyczę z bólu ale dwóch, mijających mnie “kolegów” nie zwraca na mnie uwagi. Pewnie mają słuchawki na uszach ;-) Po kilku wdechach powoli zaczynam iść, jest 34 km. Idąc i truchtając docieram do Wambierzyc a potem, asfaltową drogą wśród pól, najpierw ostro pod górę potem ostro w dół docieram do trzeciego punktu odżywczego, na 40 km, w Ścinawce, jako dziewięćdziesiąty. Ostatni kilometr przebiegłem w 4:58 i czuję, że rozruszałem nogę. Postanawiam zatem odpocząć i ruszyć dalej.
Pierwsze kroki kieruję jednak do sanitariusza. Kostka spuchła i mówi, żebym nie zdejmował buta bo już go nie założę. Mrozi mi stopę, biorę pigułę i siadam przy ognisku z miską zupy fasolowej. Lecz kiedy po kilku minutach wstaję nie mogę ustać i trzęsie mnie z zimna. Zakładam więc kurtkę i siadam na chwilę znowu. Punkt jest bardzo gwarny. To Rykowisko. Konferansjer raźno wita kolejnych biegaczy, wolontariusze uwijają się przy jedzeniu i napojach. Przy ognisku siedzi kilka osób z 240, którzy nie dadzą rady dalej biec/iść. Są też kontuzjowani z mojego dystansu. Czekają na busa...Drepczę z “reklamacją” do sanitariusza: “Ja mogę cię wycofać z biegu ale to twoja decyzja” i “Idź zobacz mapę i się zastanów”. Idę do mapy przyczepionej do słupa. Do mety 70 km, następny punkt odżywczy za 21. Po drodze góry i prawie trzy godziny do wschodu słońca. Mówię do medyka: “Spróbuję się przebiec się kawałek, najwyżej zawrócę”. Patrzy na mnie “spode łba. On wie.
Po zaledwie paru krokach, kulejąc z bólem, ja już też wiem. Wycofuję się, jest 1:30... Kilkanaście minut później bus odjeżdża do Lądka Zdroju. Będzie jechał 40 minut. W busie 7 osób, które nie ukończyły biegów (240 km nie ukończyło 216 osób z 381, które wystartowały, 110 km - 32 z 498 ). W Lądku właśnie wbiega na metę trzecia osoba z dystansu 240 km, w czasie 32h50’. Ja walczyłem przez 5 godzin. Jestem zły, jestem smutny, jestem zdeterminowany by wrócić. Wrócić z lepszymi butami, lepszą latarką i ambicją “schowaną” na później ! Bo choć minęło kilka dni a ból czasem powraca to już brak mi tych nocnych emocji i perspektywy 100 km pokonanych na jednych zawodach ! Chciałbym odcisnąć ślad na bardzkim moście bladym świtem...

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


michu77 (2023-07-31,07:53): zdarza się .... rozumiem, że zawiódł sprzęt... Słaba czołówka w tak trudnym terenie, no i buty. Pamiętam, że po jakiś testach salomonów uznałem, że but jest za wąski i juz nigdy do nich nie wróciłem.
paulo (2023-08-01,12:36): Duch walki i wola nie poddawania się jest jest u Ciebie niesamowita. Podziwiam. Czasami może przydać się i w codziennym życiu Wierzę, że za rok Ci się uda 🙂
Henryk W. (2023-08-01,18:26): A propos wąskiego Salomona. "Tęgość buta F – oznacza po prostu buty wąskie. Tęgość buta G lub D (w zależności od producenta obuwia) – buty standardowej szerokości, zdecydowanie najczęściej spotykane na rynku. Tęgość buta H – obuwie szersze, noszone na przykład przez osoby mające haluksy w początkowym stadium rozwoj" Warto o tym pamiętać kupując obuwie sportowe.
Marco7776 (2023-08-02,23:49): W moim przypadku w Salomonach chodziło o zbyt wysoką cholewkę, która obcierała piętę ale dziękuję za cenne uwagi :-)
DzikMaltański (2023-08-07,09:46): Podziwiam za determinację! Skorygujesz kilka elementów i następnym razem będzie sukces. Co do pięt, to polecam silikonowe plastry Compeed. Moje nogi są mi wdzięczne, od kiedy ich używam, szczególnie podczas rozbiegiwania nowych butów. Może i Tobie kiedyś się przydadzą te plastry:)







 Ostatnio zalogowani
adamo72
13:41
uro69
13:39
StaryCop
13:09
Raffaello conti
12:55
przystan
12:46
Admin
12:29
kostekmar
11:59
mariachi25
11:33
lukasz_luk
11:30
anielskooki
11:22
Borrro
11:12
martinn1980
10:54
cinekmal
10:49
jarecki112
10:46
mieszek12a
10:32
Gryzli
10:30
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |