23/24 czerwca 2000r.
XII Górski Marszobieg na 100km - Boguszów-Gorce
W dniach 23/24 czerwca 2000 roku odbył się w Boguszowie-Gorcach XII Górski Marszobieg na 100km oraz V Nocny Maraton Górski. Po raz pierwszy organizatorzy przygotowali dwie listy startowe - osobno dla każdej konkurencji. Na starcie "setki" stanęło około 160 osób, natomiast z maratonem zmagało się ponad 60 biegaczy. Opłata startowa wynosiła 20zł. Podczas rejestracji zawodnicy otrzymywali bezzwrotny numer startowy (wiązany, z materiału), mapę biegu z opisem trasy oraz pamiątki: znaczek z herbem Boguszowa-Gorc oraz breloczek na klucze upamiętniający zawody. Natomiast tradycyjna koszulka czekała na zawodników dopiero na mecie. Ale o tym za chwilę.
Na zawody wybrałem się wraz z kolegą Jurkiem. Jurek zgłoszenia dokonał za pomocą internetu, ja natomiast na start zdecydowałem się w ostatniej chwili i tylko dzięki uprzejmości komandora marszobiegu - Pana Burmistrza Mariana Nogasia dopisano mnie na listę. Pierwotnie chciałem wziąć udział w maratonie, ale ponieważ Jurek wystartował w "setce" - nie mogłem być gorszy.
Do Boguszowa przyjeżdżamy dwie godziny przed godz. 22.00, czyli momentem startu. Miejscowość jest na tyle niewielka, że bez problemu docieramy do biura zawodów, gdzie odbieramy numery startowe i udajemy się do pobliskiej szkoły, w której przebieramy się i zostawiamy bagaże. Zbliża się godzina 22.00. Pogoda idealna, niebo lekko zachmurzone, ale na deszcz się nie zanosi, chłodno. Przy huku i błysku petard ruszamy. Każdy wyposażony w mapę i latarkę. Niektórzy idą z plecakami, wszak na pokonanie dystansu mamy aż 24 godziny. Razem z Jurkiem zaczynamy od wolnego truchtu - trasa wiedzie lekko pod górę - na Chełmiec, gdzie znajduje się pierwszy punkt kontrolny, na którym podbijamy karty startowe. Jesteśmy w czołówce i czujemy się świetnie, ale czy może być inaczej po 23 minutach biegu?
Zbiegając z góry montuje się 7 osobowa grupka - prawie do końca maratonu biegniemy razem, tak łatwiej szukać znaków na trasie. Zaliczamy kolejne punkty kontrolne na bardzo dobrych pozycjach - pod koniec drugiej dziesiątki. W międzyczasie zdarza nam się pobłądzić - trasa niestety nie jest zbyt dobrze oznakowana (jak na warunki nocne), na jeden punkt kontrolny trafiamy nawet z przeciwnej strony. Jeden z biegaczy gubi w błocie buta (cudem znajduje go). Cali przemoknięci nie zważamy już na kałuże, w butach i tak chlupoce woda. Najgorsze są ścieżki na łąkach - wśród wysokiej trawy. Pół minuty biegu w takich warunkach zamoczy każdy but.
Po około 10 km staramy się biec już tylko po terenie w miarę płaskim oraz na dobrej nawierzchni (przebiegając przez miejscowości). W górach częściej pokonujemy dystans idąc. Ale jak tylko nadarza się okazja wychodzę na czoło grupki i staram się truchtać. Jurek później będzie miał do mnie o to pretensje, bowiem z trudem utrzymuje kontakt wzrokowy z nami. Dopiero około 30km, gdy dowiaduję się, że zawodnicy z którymi biegnę dystans tradycyjnego maratonu pokonują w 3h (moja życiówka to 3:45) coś we mnie pęka. Odpuszczam. Jeszcze raz gubię trasę, niestety muszę wrócić, tracę jakieś 5-10 minut. Dzięki temu dogania mnie Jurek (skończyły mu się baterie w latarce i nie jest mu łatwo), dalej biegniemy (idziemy) już razem. Jeszcze tylko ponowne podejście na Chełmiec (kiedy ono się skończy, idziemy prawie na czworakach, mamy zbyt śliskie buty na taką wspinaczkę). Zbieg z góry i powrót do Boguszowa - mamy zaliczone 42km. Czas 5:37 umieszcza nas w trzeciej dziesiątce startujących. Najchętniej bym już zrezygnował. Odnowiła mi się kontuzja nogi, poza tym jestem bardzo zmęczony. Jednak w przypadku takiej decyzji nie zostanę w ogóle sklasyfikowany. W maratonie górskim mają być bowiem klasyfikowane tylko osoby, które zadeklarowały taki właśnie dystans. Trudno. Zjadamy przygotowaną przez organizatorów kanapkę z szynką, a banana i batoniki zostawiamy na potem. Idziemy do szkoły zmienić buty i skarpetki, zostawiamy latarki. Wraca dobre samopoczucie, kulejąc ruszamy więc dalej.
Dystans pomiędzy 45km, a 60km jest najcięższy. Zastanawiam się co ja tutaj robię, co chwilę powtarzam, że nigdy więcej tu nie przyjadę. W miejscowościach rozglądam się za postojem taksówek. Dlaczego nigdzie ich nie ma? Gdy jednak docieramy do punktów kontrolnych i słyszymy ciepłe słowa, wracają siły. Każdy punkt zaopatrzony jest w wodę, na niektórych jest gorąca herbata, soczki, batoniki. Obsługa pewnego punktu kontrolnego, widząc, że kuleję, proponuje wezwanie karetki. Żal mi jednak tego, co już przeszedłem. Stopa boli mocno (szczególnie przy schodzeniu), ale postanawiam iść dalej. Oby do następnego punktu. Cel główny - Andrzejówka na 80 km (wydaje mi się, że dalej to już będzie "z górki"), gdzie czeka pyszny, gorący krupnik. Jurek wygląda jeszcze dość dobrze, jego problemy z kolanem dopiero się zaczną. Najważniejsze, że psychicznie czuję się lepiej, kryzys już za mną. Suche obuwie robi swoje. Wyprzedzają nas wprawdzie kolejni zawodnicy, jednak nie poddajemy się. Przed 9 punktem miga mi czerwona koszulka Nestle znanego dobrze wszystkim maratończykom Tadeusza Spychalskiego. Jak on (wraz z Antonim Bernatem z Pucka) ma jeszcze siłę biec i to pod górkę?!
Zbliżamy się do granicy polsko-czeskiej. Podobno są tutaj mokradła, w których łatwo ugrzęznąć. Znajomy, który startował w Sudeckiej Setce kilka lat temu, opowiadał mi, że topił się i tylko pomoc innego zawodnika pozwoliła mu wyjść z opresji. Nie jest jednak tak źle. Wprawdzie zamaczamy nogi po kostki i o suchych butach możemy tylko pomarzyć, ale jest nam już wszystko jedno. Jesteśmy bardzo zmęczeni. Ja mogę chociaż iść pod górę, Jurek natomiast męczy się strasznie przy każdym kroku (jak stwierdzi później pewien zawodnik, który go wyprzedzał: "szedł tak, jakby nie szedł"). Zostawiam więc go na podejściu (już definitywnie). Tempo pod górę trzymam dobre, jednak na zbiegach przyglądam się tylko wyprzedzającym mnie zawodnikom. Na Jurka postanawiam poczekać w Andrzejówce przy krupniku i bułce z parówką. Jerzy tam jednak już nie dotrze. Dwa kilometry wcześniej prosi organizatorów o transport. Szkoda takiego wysiłku, ale w tym momencie silna psychika i wola walki to za mało. Trudno, może uda się za rok... Ja natomiast po dwudziestu minutach czekania postanawiam iść dalej. Z tej części trasy niewiele pamiętam. Staram się nie myśleć o niczym. I w końcu jest - trzynasty (ostatni) punkt kontrolny w Unisławiu Śl. Wierząc mapie - do końca trasy zostało mi 10km i około 2,5h marszu. Ruszam więc żwawo do przodu. Staram się nie zatrzymywać, jestem jednak tak zmęczony, że tylko pobieżnie spoglądam na znaki. Ceną za to jest kolejny szczyt, który zaliczam, choć nie leży on na trasie. Muszę wracać. Jestem zrozpaczony. Ledwo na niego wszedłem, a teraz muszę jeszcze zgramolić się na dół. Trudno - tracę pół godziny, ale najgorsze jest to, że cały czas szedłem z myślą, że z każdym krokiem jestem bliższy mety. A przecież teraz oddalałem się od końca trasy. Idę tak wolno, że nawet przebiegaj
ący ścieżką lis niespecjalnie się mnie boi. Na szczęście dogania mnie zawodnik, z którym maszeruję już do samej mety. Przez nikogo nie zauważeni (pomimo trwającego na rynku festynu) przekraczamy ją równocześnie. Powraca "NIGDY WIĘCEJ!". Chociaż nie, chyba jeszcze to przemyślę.
Odbieramy gadżety za ukończenie trasy: ładną pamiątkową koszulkę (niestety znowu PIERRE PHILIP z tak grubego materiału, że aż przezroczysty), koszulkę od sponsora oraz kartę telefoniczną (25 impulsów) - wszystko zapakowane w reklamówkę z herbem miasta. A gdzie medale? Prawie 18 godzin na nogach (skończyłem w sobotę o 15.53) i żadnej trwałej pamiątki? Naprawdę chętnie zapłaciłbym więcej, aby tylko dostać medal. Nieważne jaki. Mógłby być nawet bardzo brzydki, ale zawsze to medal!
Wracam do szkoły, biorę gorący prysznic i tempem żółwia idziemy z Jurkiem na dworzec. Chyba jednak przyjedziemy tu za rok. Oprócz wpadki z medalami, impreza była bardzo sympatyczna, szkoda tylko, że bez większego zainteresowania miejscowej ludności.
Grzegorz Tarczyński
tarczyns@manager.ae.wroc.pl