Wstaję rano, a za oknem leje... Zbieramy się, a ja pakuję wyposażenie obowiązkowe i mapę Beskidu Śląskiego - wiekową, bo z 1993 roku, ale mam nadzieję, że dam radę. Polskie drogi wiecie jakie są – jadę prawie 2 h z Gliwic do Brennej, bo wybrałem wariant – autostradą.
Do Brennej przyjeżdżamy prawie w ostatniej chwili – jakieś 30 min. przed starem – pogoda jest ok, nie pada, a ja mam ciepłe spodnie i trochę się tym martwię... Zapisujemy się bez problemów, dostajemy nr 77 i idziemy się przepakować. Woda spakowana, dla mnie i dla psa - to najważniejsze, jakaś kurtka, bo pogada niepewna, i idziemy na odprawę. Dostaję kartę startową, a na niej następujące punkty – schroniska – Chata Grabowa, Chata Wuja Toma, Klimczok i Błatnia. Nie mam wuja Toma i nie mam jego chaty... Nadaremnie szukam jej na swojej wiekowej mapie... dzięki jakiemuś zawodnikowi rysuję sobie przybliżone miejsce gdzie jest.
Stawka jest spora, bo ok. 100 osób. Jest tez drugi biszkoptowy golden... okazuje się, że goldenka ;-) Ruszamy i stawka przelatuje prze z bramkę kierując się na kładkę, a potem... już korek. Stawka idzie równo do góry, powoli się rozciąga. Mamy do pokonania ok. 500 m w pionie, więc o biegu nie ma mowy. Sporo czasu idziemy, ale jak się tylko wypłaszcza to wszyscy ruszają...
Sporo czasu do pierwszego punktu – pogoda marzenie - nie pada i jest w miarę ciepło. Przypinam psa, podbijam punkt 1 i lecę dalej. W pewnej chwili – ściana deszczu, wyciągam kurtkę, ale niewiele pomaga. Nagle widzę tabliczkę – Chata wuja Toma 1,3 h i za parę metrów Klimczok 3,15 h - to dramat - myślę sobie.
Nie jest tak źle, truchtamy sobie spokojnie z Asterkiem, pod górę idziemy szybkim marszem w stałym, tak naprawdę peletonie (32, 66) i paroma innymi – ok 5 osób ciągle widzę. Jeden z piesków, wilczur siada i patrzy kierunku odwrotnym do kierunku marszu i ani myśli iść dalej...
Nie cierpię jak mam mokre buty, ale teraz to już w ogóle się tym nie przejmuję i lecę środkiem niektórych kałuż – tak jak inni. Na Klimczoku jest kiepsko – wchodzimy w chmurę, dodatkowo więc poza deszczem mamy mgłę i zimno – strzelam - temperatura kilka stopni. Patrzę na swoje ręce – fioletowe z zimna.
Co godzinę daję psu picie – możliwość picia, ale w tej temperaturze tyko patrzy na mnie z politowaniem.
Na Błatniej jestem już tak zmęczony, że kupuję Pepsi i Bounty – którymi się dzielą ze zwierzem – ja czekoladkę, on środek. Pierwszego bierze bez przekonania, drugiego już z entuzjazmem. Lecimy do Brennej... jakby mniej padało...
Wpadamy na metę, pan łapie nas czytnikiem, pani zabiera numerek i dostajemy darmowe próbki karmy. Potem fasolka po bretońsku, którą dzielę się z psem. Przy aucie przebieram się w coś suchego i wracamy do domu. Nasz czas to ok 5 h.
|