2015-06-15
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Team "W imię Ojca i Syna" na Rzeźniku (czytano: 1483 razy)
Ten wpis dedykuję mojemu wspaniałemu, pozytywnie zwariowanemu Tacie, z którym przeżyłem już nie jedną w życiu przygodę, ale to co zrobiliśmy w zeszłym tygodniu bije większość z nich. Chcę to koniecznie uwiecznić by móc do tego wracać jeszcze niejednokrotnie.
Minął już ponad tydzień od Biegu Rzeźnika, a ja wciąż jestem myślami tam na tych obłędnych połoninach i w bukowych szumiących lasach... Odkąd dwa lata temu pierwszy raz pojechałem z rodziną w Bieszczady i pokonałem z Radkiem te 77 km z Komaczy do Ustrzyk, zakochałem się w tych górach i chciałem tam wrócić. Opis tego biegu był jednym z ostatnich wpisów na moim blogu, a teraz po dwóch latach przerwy postanowiłem nie zaniedbywać go więcej i wkleić niejako kolejną kartkę wspomnień do tego albumu. Pod tamtym wpisem w jednym z moich komentarzy skierowanych do mojego Taty, napisałem:
„Tato, tak jak Ci już mówiłem, sprawiłoby mi wielką radość pokonać tę trasę razem z Tobą. Pamiętasz jeszcze nasze wbiegnięcie do Chochołowskiej po całodziennej wycieczce z małą Gosią?”
Oczywiście, że pamięta. Tamtego dnia (musiało to być jakieś 23 lata temu), ja wówczas pewnie trzynastoletni chłopak i jego Tata, wówczas młodszy niż ja sam teraz, po całodziennej wycieczce po górach, idąc po śniegu i lodzie, ubrani w ciężkie buty turystyczne i kurtki daleko odbiegające od dzisiejszych lekkich strojów biegaczy, pokonaliśmy ponad 8 km podejścia doliną Chochołowską w jakieś 55 minut. Nie, nie robiliśmy tego na czas. To była po prostu rywalizacja dwóch samców :) Nie mam pojęcia kto narzucił to tempo. Ja byłem przekonany, że to Tata, który chce mi pokazać gdzie moje miejsce w szeregu, a Tata, że to „młody” chce mu udowodnić, że się już starzeje... Taka walka dwóch lwów o prawo do dominacji... Żaden z nas nie odpuścił... Na schodach schroniska z dumą powiedziałem do taty, że jednak nie udało mu się mnie zamęczyć. Na co on odpowiedział, że to przecież ja chciałem go wykończyć... Obaj długo dochodziliśmy do siebie pod prysznicami po tym szalonym marszobiegu...
Tak, chciałem wrócić w Bieszczady i pokonać tę trasę razem z Tatą. Właśnie z nim. Byliśmy już zapisani w zeszłym roku, ale start nasz uniemożliwił przedłużony, kilkumiesięczny rejs przez Atlantyk, z którego Tato wrócił na dwa tygodnie przed biegiem. Po takim czasie na jachcie i poruszaniu się po powierzchi kilku metrów wejście po schodach stanowiło wyzwanie, a co tu dopiero mówić o bieganiu po górach! Start trzeba było przełożyć. Dzięki Taty niesamowitej determinacji udało mu się nas zapisać na ten rok. Ja muszę przyznać, że nie wykazałem tu woli walki pochłonięty swoją pracą i obowiązkami rodzinnymi. Ale cieszyłem się bardzo, że nasz team o wdzięcznej nazwie „W imię Ojca i Syna” znalazł się jednak na liście startowej. O to czy damy radę pokonać tą trasę nie martwiłem się. Wiem jaki z Taty jest zakapior. W górach byliśmy nie raz. Nie raz wspinaliśmy się z ciężkimi plecakami i nartami na ramionach grzęznąc po pas w śniegu i rąbiąc przed sobą stopnie. Nie były dla nas nowością ekstremalne wyzwania, ale martwiłem się czy wyrobimy się w te 16 godzin. Czasu na trening było niewiele, parę kilogramów balastu przybyło, a w myślach zadufany w siebie leniuszek podpowiadał, że skoro ojciec ma dać radę to i ja dam radę i że nie muszę się zbytnio przejmować treningiem. Z drugiej strony rozsądek podpowiadał, że 77km nie da się pokonać bez przygodowania i że na pewno będzie bolało, a co będzie jak jednak to ja będę hamulcowym? Tu znów dały o sobie znać samcze instynkty, które wyganiały na bieganie nawet po 22 wieczorem.
Tato bardzo przeżywał ten start. Planował wystartować w gdańskim maratonie na dwa tygodnie przed Rzeźnikiem (w ramach przygotowywania się do biegu), ale udało mi się mu to wyperswadować, gdyż bieganie po asfalcie a bieganie po górach to zupełnie inna bajka. Dotychczas najdłuższym biegiem Taty był półmaraton i jestem przekonany że maraton w tym momencie tylko by zaszkodził.
We wtorek przed Bożym Ciałem Tato odebrał mnie i Olgę z lotniska. Olga została z babcią, a my następnego dnia pojechaliśmy w Bieszczady (odwiedzając po drodze dziadka w Ropczycach. Takie spotkania są dla mnie niezmiernie ważne i cenne. Rzadko widuję się z dziadkiem, a lata lecą. Nie wiemy ile czasu nam jeszcze dano. )
Niepokojem napełniała mnie jednak kontuzja Taty. Na prawym udzie naklejone miał dwa „tejpy” spod których wystawała sina bula naderwanego w ostatnią sobotę mięśnia, której to kontuzji nabawił się Tato podczas ostatniego gdańskiego Parkruna. Lekarze odradzali mu start w Rzeźniku i pukali się w czoło, ale wiedziałem, że tak łatwo się nie podda i że żadne logiczne argumenty tu nie pomogą. Tato nie jest z tych co się poddają zanim nawet zaczną. Mimo tych obaw cieszyłem się tym wyjazdem jak dziecko i wierzyłem w nasze powodzenie na tym biegu. Dobrze wiem, jak silną psychikę ma Tata, a w tym biegu to już połowa sukcesu.
Naszą bazę w Cisnej dzieliliśmy z wspaniałymi ludźmi, prawdziwymi wyjadaczami tego typu imprez, sami Harpagani i Harpaganki, zwyciężcy niejednych ekstremalnych rajdów na orientację i innych podobnych rajdów. Mariusz z Michałem mimo debiutu w biegach górskich otwarcie mówili o wersji „hard core” (przedłużenia biegu do w sumie 100km), Daniel po cichu też nakręcał się i swoją partnerkę Ewelinę „na machnięcie setki”, Kasia, która podobno nigdy nie trenuje, a mimo to sporo wygrywa, zachowywała pełen spokój zawodowca. Fajnie było przebywać w takim doborowym gronie.
W Cisnej co chwilkę spotykaliśmy znajomych. Benek ze Szmajchelem, Truskawa z Miłoszem, Marek z Agatą no i oczywiście Radziu! Nie miałem pojęcia, że też będzie. Strasznie się ucieszyłem na jego widok.
Im bliżej startu tym większe nerwy stawały się udziałem moim i Taty. Widziałem to po nim doskonale przy odbieraniu pakietów startowych jak i przy odprawie i pakowaniu rzeczy na przepaki. Ja starałem się zachować jak największy spokój, ale adrenalina też już zaczęła mi się udzielać. Nasz plan na bieg był taki: zaczynamy spokojnie, postoje i czas na przepakach ograniczamy do minimum, na podejściach idziemy swoim dobrym, mocnym tempem, a na zbiegach zobaczymy jak będzie. Pamiętając nasze wspólne górskie wyprawy z przed kilkunastu lat czułem, że podejścia mogą być naszą mocną stroną. Obawiałem się zbiegów. Rzeczywistość jednak przerosła moje najśmielsze przypuszczenia.
Spałem zdecydowanie za krótko. Snem czujnym, z którego wybudzałem się przy najmniejszym poruszeniu się kogoś w pokoju. W końcu wszyscy wstaliśmy, poszliśmy do autokarów i punktualnie o 3.00 w blasku czołówek i odblasków czternastu setek biegaczy, na sygnał dany wystrzałem strzelby ruszyliśmy na czerwony bieszczadzki szlak. Gigantyczny, świetlisty wąż rozciągnął się po drodze opasując pagórki i ześlizgując się po ich zboczach. Do Jeziorek Duszatyńskich szło nam bardzo dobrze. Na trasie było dość tłoczno, a my oszczędzając się tempo mieliśmy właściwie takie samo jak dwa lata temu z Radkiem. Wtedy przez głowę zaczęło mi przechodzić, że może mamy nawet szanse na wynik w okolicach 14 godzin, jeśli udałoby się nam to tempo utrzymać. Na Chryszczatą (997m) weszliśmy dokładnie po 2h od startu, Było dobrze. Nawet bardzo dobrze. Ale na 15km na zbiegu do Żebraka zaczęły się nasze problemy. Tacie coś się stało w prawe kolano. Ta sama noga z naderwanym mięśniem uda... Widziałem jak każdy krok w dół sprawia Tacie trudność. Każdy krok to jakby szpila w kolano. A przecież to dopiero początek biegu! Przed nami jeszcze 62km po górach! Na punkt kontrolny na Przełęczy Żebrak dotarliśmy po 2h38min mając 37 minut zapasu do limitu. Z coraz większym niepokojem obserwowałem, że nawet na płaskich odcinkach Tato był w stanie biec maksymalnie przez 70 do 100m, by potem przechodzić znów do marszu. Podejścia szły nam dobrze, tam bólu nie było, ale przy zejściu z Wołosania (1071m) na około 24 km pomyślałem, że to już koniec naszej przygody. Tato z grymasem wielkiego bólu na twarzy schodząc ciągnął za sobą nogę jak bezwładny kikut. Zastanawiałem się uda nam się w ogóle dotrzeć do Cisnej. W pamięci stawało przede mną dość karkołomne zejście po błocie trasą wyciągu na ostatnich kilometrach przez Cisną... Zastanawiałem się czy dam radę go tam znieść jeśli noga odmówi mu zupełnie posłuszeństwa. Do przepaku było jeszcze prawie 9km! Po drodze mijali nas już prawie wszyscy. Spotkaliśmy Izę z Miłoszem i to spotkanie wlało w nas trochę otuchy, a właściwie w Tatę w postaci zaoferowanego mu przez Miłosza ibupromu max po którym jakby trochę odżył. A może to obecność Izy i jej wiary w nas? Tata stwierdził, że przechodzimy na „plan B”. W Cisnej ja mam pójść po kije i nasze rzeczy na przepaku, a on pójdzie dalej by nie marnować czasu, a ja go dogonię. Wiedziałem, że tak nie można. Oprócz tego ja dalej uparcie twierdziłem, że nie będzie żadnego planu B, że w Cisnej schodzimy i koniec, bo szkoda Taty zdrowia. Pogodzony byłem z myślą przerwania biegu, nie miałbym o to żalu. Zdrowie przede wszystkim. Gdyby to nie był mój własny ojciec tylko ktoś inny, to pewnie namawiałbym partnera na próbę dalszego biegu/marszu, ale tu odzywała się we mnie troska i myśl „a co będzie jeśli Tato uszkodzi sobie tę nogę na dobre?”. Wbrew powszechnej opini to młodość w naszej parze była głosem rozsądku. Mimo to rozsądek ten zostawiliśmy gdzieś w lesie po drodze do Cisnej. Tabletka od Miłosza zadziałała na tyle, że byliśmy wstanie nawet biec ostatni kilometr do Cisnej i na punkt kontrolny zameldowaliśmy się po 5h27min, jako jedna z ostatnich par w ogóle. Od Żebraka spadliśmy w klasyfikacji o 73 pozycje (674 miejsce), ale po krótkim i sprawnym przepaku na dalszy szlak ruszyliśmy powiększając naszą rezerwę do limitu do prawie 45 minut. Mogło się nam to bardzo przydać na dalszym etapie, a noga Taty od stania w miejscu się nie wyleczy. Od Cisnej już ani razu nie mówiłem o zejściu z trasy. Obserwowałem jednak uważnie Tatę i jego nogę. W Cisnej dostał jeszcze od kogoś 2 ibupromy 400 i myślałem, że zachowa je sobie na później, ale ku memu przerażeniu połknął je na miejscu... Wiedziałem, że to za duża dawka, ale nie wiedziałem czy to może mu zaszkodzić. Wiedziałem natomiast, że lek ten jedynie podniesie próg odczuwalnego bólu, ale nie usunie jego źródła, a więc ryzyko zwiększenia kontuzji było jeszcze większe...
Pod Małe Jasło darliśmy jak pociąg mijając po drodze kolejne pary. Ja prowadziłem, a Tato deptał mi po piętach. Niektórzy starali się za nami utrzymać mówiąc do siebie „to idź teraz tempem tego Pana” pokazując sobie mojego Tatę, ale mało kto dał radę utrzymać się za nami dłużej jak przez kilka minut. Na zbiegach nas jednak przeważnie doganiali. Nie mniej jednak wróciliśmy do walki. Zbieg z Ferczatej dał się Tacie mocno we znaki, ale dał radę. Drogę Mirka pokonaliśmy biegnąc po jedną minutę z dwoma minutami marszu. Mimo wszystko szybciej niż niejedna para i do Smereka udało nam się wyprzedzić aż 69 par!
Tu znów krótki postój. Nawet nie wzieliśmy naszego worka. Butów czy skarpet nie chciałem zmieniać – za dużo czasu, a po za tym wcale nie wiedziałem czy chcę wiedzieć co się dzieje z moimi stopami. Trudy biegu dały mi się już we znaki, ale nie chciałem siadać choćby na chwilę. Chwyciłem kilka bułek, dolałem do camelbaga „płynu do spryskiwaczy” (niebieski powerade) rozcieńczony wodą i poszliśmy dalej. Spotkaliśmy na trasie Radka z jego partnerem i jakiś czas biegliśmy razem. Miłe to było.
Przepiękna jest Połonina Wetlińska! Ten olbrzymi zielony dywan jagodzisk pokrywający zbocza aż po granicę ciemniejszych lasów mam wciąż przed oczyma. Upał był tego dnia okrutny, ale dość silny wiatr na grani dobrze nas chłodził. Cieszyłem się, że wziąłem ze sobą okulary słoneczne. Bardzo mi się przydały.
Do Chatki Puchatka szło nam dobrze. Taty „Golgota” zaczęła się na zejściu. Dobrze pamiętałem to miejsce z przed dwóch lat. Koślawe stopnie o wysokości nieraz pół metra, po których ani nie ma jak iść, ani jak biec. Nawet gdy się jest wypoczętym, a co dopiero mając przeszło 65 km w nogach i do tego taki uraz jak Tata. Myślę, że ten odcinek był dla niego najgorszy. Jeszcze tak daleko, inni fruną a my się wleczemy. Chciałoby się wykorzystać grawitację, zbiec choć trochę, wszak Berehy już tak blisko,a jednak wciąż tak daleko. Już nie kilometry, ale dosłownie metry ciągnęły się niemiłosiernie. Tempo „zbiegu” mieliśmy ponad 20min/km gdy nasz najwolniejszy kilometr podejścia na Małe Jasło czy Smereka był poniżej 17 minut!
Z ostatniego punktu kontrolnego w Berehach ruszyliśmy o 16:12. Do limitu mieliśmy 2 godziny i 48 minut. Dwa lata temu biegnąc z Radkiem potrzebowaliśmy dwóch godzin i ośmiu minut aby pokonać Caryńską. Wiedziałem, że tym razem zejdzie nam więcej czasu. Nie wiedziałem też jaka jest dokładna długość trasy, że GPS na ręce może podawać trochę błędne dane, a w myślach miałem jeszcze to, że meta w tym roku jest przesunięta o kilkaset metrów dalej, co w naszym przypadku mogło mieć znaczenie. Cały czas liczyłem że mamy do pokonania jeszcze 10km. Na podejściu pod Caryśnką nie zatrzymaliśmy się ani razu. Darliśmy się cały czas do góry mijając nie jedną parę. Ktoś młody stał oparty na kijach i ciężko dyszał. Tato przechodząc obok tylko rzucił: „czy tu jest jakieś lepsze powietrze?” :) Nie mniej jednak kiedy dwa kilometry tego morderczego podejścia zajęły nam prawie 48 minut, mając w głowie nasze tempo zejścia z Wetliny zacząłem się poważnie obawiać, że możemy nie zdążyć na metę przez godziną dziewiętnastą. Wiedziałem, że mety jeszcze nie zamkną, że jeszcze do zachodu słońca mamy trochę czasu, ale mieliśmy ambicję jednak zmieścić się w tych 16 godzinach. Na zejściu cały czas zerkałem na zegarek wypatrując przed sobą końca zbiegu i drewnianych kładek na polanie. Tato zacisnął zęby nie wiem już po raz który i parł dalej w dół. W końcu rozpoznałem znajome miejsca i wiedziałem już, że zdążymy. Jeszcze kilka par nas wyprzedziło. Jakiś chłopak zbiegając jakby go ktoś ścigał darł się co chwilę do góry „RAAFFAAŁŁŁ!!! DAAAAAJEEESZ!” po czym pędził dalej. My już byliśmy na luzie. Delektowaliśmy się chwilą zachowując siły na ostatni finisz. Już tylko dziurawy mostek, parę stopni, tu dwa lata temu była już meta. Jeszcze chwila i wbiegamy na metę z rękami uniesionymi do góry. Radość ogromna! Że się jednak udało, że mimo takich kontuzji udało się nam wspólnie ukończyć ten bieg. Przyznam, że i mnie się on dał mocno we znaki, ale nic nie mówiłem wiedząc, że moje bóle to nic w porównaniu z tym przez co przechodził Tato. Sam powiedział, że był to jego drugi największy wysiłek w życiu. Jedynie gdy walczył o życie przez 2 godziny w nurcie lodowatej górskiej rzeki w Norwegi zmęczył się bardziej...
Ten krzywy, gliniany medal na sznurku od snopowiązałki ma swoją niezmierną wartość. Wspomnienia zostają na całe życie i oby tylko pamięć funkcjonowała jak należy to będą to piękne i drogocenne wspomnienia aż po grób. Nie wiele jest osób, którym dane było ukończyć Bieg Rzeźnika ze swoim ojcem. Ja do nich należę i wiem, że team „W imię Ojca i Syna” jeszcze nie jedno zwojuje. Zapaliłem się znów do biegania. Mam ochotę na więcej biegów górskich. Wiem, że jeśli tylko unikniemy takich kontuzji jak miał Tato w tym roku, mamy szansę na czas w granicach 13 godzin. Ale może pobiegamy też po jakiś innych górach? Już o tym marzę... Tato, jeszcze raz Ci za to dziękuję.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu mamusiajakubaijasia (2015-06-15,13:41): Ale Ty Go kochasz! Niesamowita relacja pełna miłości! Pozdrawiam Was obu serdecznie:) ddrapella (2015-06-15,17:29): To ja dziękuję bardzo kochany Synu - nie tylko za wspólny bieg, który tak ciekawie opisałeś, ale za nasze wzajemne relacje, 35 lat miłości i wiele wspólnych niezapomnianych chwil/wypraw/emocji. Dumny jestem z moich Wspaniałych Dzieci, które takie są dzięki Ich Wspaniałej Mamie ... Z wnuków też jestem bardzo dumny. W ogóle jestem szczęśliwym człowiekiem, głownie dzięki RODZINIE i bliskim mi ludziom ddrapella (2015-06-15,17:31): Gaba kochana - bingo - całkowicie zgadzam się z Twoją opinią. Myślę, że ta miłość jest obopólna .... Magda (2015-06-15,20:36): zazdroszczę Wam... mało mam wspomnień z Tatą, bo najpierw byłam za mała by pamiętać czasy gdy byliśmy Rodziną, później rozdzieliła nas macocha. Chociaż koncertu Page"a i Planta w Spodku nigdy nie zapomnę właśnie dlatego że byliśmy tam razem. Są chwile, gdy bardzo za Tatą tęsknię. Np teraz bardzo bym chciała, żeby przejechał się ze mną samochodem i powiedział, czy jestem dobrym kierowcą, pochwalił samodzielnie wywierconą dziurę w ścianie, wylewkę w piwnicy.... Truskawa (2015-06-16,13:58): Tomek, jesteście z tatą wyjątkową parą. Dwóch przesympatycznych facetów a twardziele aż miło. Bardzo się cieszę, że udało nam się spotkać w Biesach, nawet nie raz! Cieszę się, że Twój tata się pozbierał. Miłosz od początku mówił, że jak tylko dostaniecie kije do ręki to już nie mamy zadnej szansy żeby was złapać. I tak nie mieliśmy ale fajnie było przez chwilę pomyśleć, że to możliwe. Pobiegliście pięknie. Gratuluję. Naprawdę uważam, że trzeba mieć charakter, żeby biec z takim kolanem! Darek, jesteś niemożliwy. A pomijając już wszystko inne, widać że się kochacie. :) Gerhard (2015-06-16,15:50): Pewnie widzieliśmy się gdzieś pomiędzy Berehami, a Chatką Puchatka (z Waszego punktu widzenia - pomiędzy Chatką a Berehami). Ciekawe, czy to Twój Ojciec tłumaczył się nam, że NA STARCIE BYŁ CAŁKIEM DOBRY (SPRAWNY)? Niezleżenie od tego gratulacje dla Was obu. tdrapella (2015-06-18,08:22): Gaba, nie będę ukrywał ze tak jest :) tdrapella (2015-06-18,08:24): Tato, ja tez jestem szczesliwym człowiekiem. W dużej mierze dzięki Domowi jaki nam z Mama stworzyliscie tdrapella (2015-06-18,08:32): Magda, przykre, ze tak Ci sie życie potoczyło i pozbawilo takich wspomnień z Tatą i jego obecności w Twoim życiu. Ostatnio czytałem o tym jak ważna jest rola ojca w życiu dziewczynki i dojrzewającej kobiety. Oby udało mi sie sprostać. Mam tez nadzieje, ze i Ty znajdziesz takiego mężczyznę, który temu sprosta tdrapella (2015-06-18,08:39): Iza, ja tez sie cieszę ze was spotkaliśmy na trasie i ze wspólnie pokonaliśmy choć kawałek. To spotkanie wlalo w nas dużo pozytywnej energii i w całe nie byłbym przekonany, ze to za sprawa tabletki od Miłosza ale bardziej Twojej wiary w Tatę. Bo ja juz wtedy byłem gotów zejść z trasy. Jeszcze raz dzięki :) tdrapella (2015-06-18,08:44): Wojtek, czy ty aby nie miałeś wtedy na sobie czerwonej koszulki? Przypominam sobie faceta podobnego do ciebie który kibicował śpiewając piosenki rzeznickie i klaszczac. Utkwiło mi to w pamięci. To byłeś najprawdopodobniej Ty! :) Magda (2015-06-20,15:11): Tomku, znalazłam, ale właśnie sobie poszedł..... szukać więcej nie zamierzam. Już dość. Gerhard (2015-06-22,15:51): Jeżeli facet był podobny do mnie, ubrany w czerwoną koszulkę (z Silesi), klaskał i śpiewał - to musiałem być ja. Nie ma innej możliwości :)
|