Wyobraźcie sobie maraton, w którym na zwycięzcę czeka 30-kilogramowy worek ryżu. Maraton, na trasie którego – pomimo panującej temperatury blisko 40 stopni – nie ma punktów z wodą. Maraton który nie ma nie tylko biura zawodów, ale i oznaczonej trasy. Na pytanie którędy biec organizator odpowiada pokazując ręką: a w tamtą stronę! Cały czas prosto aż do mety! Oto Afryka. Prawdziwa!
W czasach gdy cały świat podziwia wyczyny i kolejne rekordy czarnoskórych biegaczy postanowiliśmy sprawdzić jak wygląda bieganie maratonów „na miejscu” – czyli w Afryce. W tym celu podczas jednej z naszych licznych podróży udaliśmy się na maraton do najmniejszego kraju tego kontynentu, do Gambii.
Zdawaliśmy sobie sprawę, że imprezy sportowe w środkowej Afryce mogą wyglądać zupełnie inaczej niż to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni podczas startów w Polsce czy w Europie. To jednak zupełnie inny świat – zarówno pod względem kultury, klimatu jak i standardów załatwiania pewnych „spraw”. Niemniej pomimo doświadczenia w startach zagranicznych rzeczywistość na miejscu także dla nas była dość zaskakująca.
Po pierwsze: biuro zawodów… a raczej jego brak. Aby zapisać się na maraton, opłacić oraz odebrać pakiety startowe musieliśmy już na miejscu, w Gambii, zadzwonić do organizatora i umówić się z nim na spotkanie. Wyznaczył je on na… stacji benzynowej. Tam poznaliśmy się, przyklepaliśmy piątkę i otrzymaliśmy po koszulce. Niestety zapomniał zabrać ze sobą numerów startowych, więc obiecał dostarczyć je następnego dnia bezpośrednio na start.
Trudno było uzyskać jakiekolwiek informacje na temat trasy maratonu oraz wszystkiego co się z nią wiąże. Nie było mowy o toaletach – te sprawy uczestnicy mieli załatwiać na starcie, trasie oraz na mecie… po afrykańsku, czyli użyźniając okoliczne pola. Z samej trasy znana była głównie lokalizacja mety – w miasteczku o melodyjnej nazwie Bajana. Start zaś „gdzieś o tam” jak wskazał nam ręką organizator. Trasa nie była w żaden sposób oznaczona – mieliśmy biec prosto i „nie zbaczać z drogi”. Owo „prosto” szczególnie nas zafascynowało – wszak mowa o 42 kilometrach.
Ciekawie także rozwiązano sprawę punktów z wodą. Otóż miało ich nie być. Po trasie w myśl zapewnień Dyrektora biegu miał jeździć ambulans i rozdawać wodę w butelkach tym, którzy będą jej potrzebowali…
Maraton wystartował o godzinie 9:00 rano, trochę za późno by uniknąć upałów. Na starcie panowała temperatura 25 stopni, na mecie zaś około czterdziestu. Największą trudność sprawiał – obok upału, piekącego słońca oraz braku wody – wszechobecny dym i spaliny, jako że na czas biegu nie zamknięto drogi. Biec należało poboczem unikając rozjechania przez pojazdy. Płonące wzdłuż drogi pełne śmieci ogniska spowodowały u mnie błyskawicznie zapalenie spojówek. Reszty komfortu dopełnił afrykański pył i rzucające patykami dzieci – całe szczęście nieszkodliwie.
To była bardzo mały maraton. Wystartowało 17 osób, ukończyło go piętnaście, w tym trzech europejczyków. Nigdy nie pojawiły się żadne oficjalne wyniki biegu, więc trudno powiedzieć jakie czasy osiągnęli zwycięzcy.
Najfajniejsza w tej całej przygodzie była nagroda dla zwycięzcy maratonu. Okazał się nią 30-kilogramowy worek ryżu, który na prośbę organizatorów uroczyście wręczyliśmy na mecie! Zwycięzca był przeszczęśliwy. Całą ceremonię zakończyły zaś wyścigi… osłów oraz zawody w przeciąganiu liny.