8/9 czerwca po raz trzeci reprezentacja Wojska Polskiego wzięła udział w szwajcarskich zawodach Bieler Lauftage składających się z biegu na 100 km i maratonu. Tegoroczna ekipa wydaje się szczególnie dobrze przygotowana i starannie wyselekcjonowana. Na setkę startują doświadczeni w tak ekstremalnych biegach komandosi, natomiast reprezentacja do maratonu CISM została wyselekcjonowana podczas Mistrzostw Polski. Szkoda tylko ze nie dla wszystkich żołnierzy były to wystarczająco atrakcyjne zawody. Przygotowaniem i organizacją wyjazdu zajmuje się Wojskowy Klub Biegacza META działający przy 1 Pułku Specjalnym Komandosów w Lublińcu, a nieocenioną pomoc okazał Oddział WF i S Zarządu Doktryn i Szkolenia SZ.
Jednak nie wszystko w przygotowaniach przebiegało różowo. Tydzień przed wyjazdem trzeba było zmienić środek transportu na dwa mniejsze (bus i osobowy) , a kontuzje zawodników spowodowały że trzeci patrol składamy w przeddzień wyjazdu. To nie koniec pecha. Gdy już się mamy pakować, kierowca łamie rękę. Następuje szybka podmianka i ruszamy w 20-godz. podróż. Pech nas dalej prześladuje. Na granicy Niemcy upierają się przy 500 DM opłacie na przewóz osób. Po godzinnej przepychance w końcu dociera do nich że wojskowy Lublin nie prowadzi transportu zarobkowego, szczególnie gdy przewozi żołnierzy. Po przekroczeniu granicy następuje jakby przejście z przedpokoju do salonu. Komfort autostrad robi swoje. Kilometrów do celu zaczyna ubywać szybko, a większość uczestników pogrąża się w ramionach Morfeusza. Rekordy bije „Wróbel” por. Wróblewski i „Wiktor” por. Wiktorowicz. Przesypiają noc i dzień w samochodzie, noc i dzień w koszarach budząc się tylko na posiłki. Widok szwajcarskich Alp znają z naszych opowiadań.
W Biel udajemy się prosto do biura załatwić formalności zgłoszeniowe gdzie po raz kolejny zawodzi „szwajcarski zegarek”. Naszych zgłoszeń wysłanych faksem i pocztą nie ma. Powiadomiona przez organizatorów opiekunka startujących w biegu Polaków Anna Nicole szybko przybywa nam z pomocą i radami. Powiadamia szwajcarską armię o naszym przybyciu i przeprowadza do koszar. W podziękowaniu obdarowujemy ją polską wędliną, której zapach poruszył – jak nam później opowiedziała – nawet jej szwajcarskiego męża, który złamał swoje wegetariańskie zasady.
Po wjeździe do koszar, gospodarze nie pozwalają się nam rozpakować tylko zabierają prosto do suto zastawionych stołów. Trwa właśnie bankiet po zakończonych zawodach w pięcioboju nowoczesnym. Syci szybko zasypiamy zmęczeni podróżą. Drugiego dnia głównie śpimy, regenerując się przed nocnym startem. Tylko maratończycy wychodzą na rozruch i kolejny tym razem na ich cześć bankiet. Patrole dręczy coraz większy problem, ubioru i zabezpieczenia na trasie przed ciągle padającym deszczem, a prognoza pogody nie wróży poprawy. Ponieważ 3 patrole (6 osób) zabezpieczał będzie tylko jeden rowerzysta, nasz tłumacz chor. Michałek, jego rower obładowany wygląda jak wielbłąd w karawanie.
O godz. 22 stajemy w dwutysięcznym tłumie wśród 64 patroli. Deszcz przestał padać. Kurtki przeciwdeszczowe przewiązujemy w pasie. Możemy je wrzucić na rower dopiero po 20 km, tam może dołączyć do biegaczy asysta rowerowa. Początek trasy to sama przyjemność. Łagodny profil, oświetlone ulice i szpalery rozkrzyczanych kibiców. Po 7 km mamy zapowiedź tego co nas czeka na trasie. Ponad kilometrowy stromy podbieg. Ponieważ szybkość biegu i marszu jest prawie taka sama, postanawiamy takie odcinki pokonywać marszem oszczędzając siły. Pociesza nas fakt że po podejściu będzie z górki. Jak złudna jest to pociecha świadczy ból w nogach po skończonym zbiegu. I tak źle i tak nie dobrze.
Kończy się miasto, oswietlenie i asfalt. W świetle latarki nie widać różnicy między podłożem, a ogromną kałużą, w której po kostki ląduje Wróbel. Później przez wiele kilometrów będziemy słyszeć „mlaskanie” jego butów. W tym samym miejscu plut. Zawadka biegnący w patrolu z „łapanki”, w parze z ppłk. Kuśmierkiem z 25 BKPow. urządza sobie podobną kąpiel. O północy w miejscowości Aalberg wpadamy w szpaler kibiców jak na
wyścigu kolarskim. Jak tu nie minąć naszego rowerzysty? Wpadamy na pomysł zaśpiewania „Polska, biało-czerwoni”. Efekt jest piorunujący. Kibice milkną, a oprócz naszego Michała pojawiają się biegnący w pobliżu inni Polacy. Nasza asysta rowerowa szybko zabiera zbędne rzeczy, a podaje picie i witaminy. Głównie ze względu na wspomnianą asystę nasze dwa patrole starają się biec razem (drugim rowerzystą miał być pechowy kierowca).
Powoli zaczyna siąpić deszcz ale temperatura w granicach 11 st. sprawia że nie jest on zbyt uciążliwy i kurtki przeciwdeszczowe zakładamy gdy już jesteśmy przemoczeni. Sił na wspólny bieg starcza do 40 km, tam „Prezes” chor. Rosiński i „Stachu” chor. Miluk zostają by przy pomocy maści ulżyć pierwszym bólom. Szkoda że zapominają zmienić przemoczone koszulki. Tak pokonując w deszczu zbiegi i podbiegi patrole docierają do 10-cio kilometrowego odcinka zwanego Drogą Ho Chi Minha. Zawsze na tej leśnej ścieżce razem ze świtem witał nas świergot ptaków. Tym razem jest tak paskudna pogoda że nawet im się nie chce śpiewać, co jeszcze bardziej potęguje przygnębiający nastrój. Jeżeli do tej pory udawało się komuś omijać kałuże to tę część biegu kończy kompletnie przemoczony i ubłocony. Tylko pierwsza para może skorzystać z dobrodziejstw rowerzysty zmieniając na suche koszulki i skarpetki.
Ostatnie kilometry to walka z narastającym zmęczeniem. Gdy się wydaje że człowieka nawet włosy bolą już tylko siła woli może popychać do przodu. Na 85 km mijamy niemiecki patrol, który już nie potrafi zmusić się do biegu i na tym ostatnim odcinku traci do nas prawie dwie godziny. Jest to wymowny przykład roli „psychy” i skali trudności szwajcarskiej setki. Jako pierwsi z Polaków po 9 godz. 55 min. i 39 sek. na metę docierają porucznicy Wróblewski i Wiktorowicz. Silna w tym roku konkurencja sprawia że pomimo poprawienia ubiegłorocznego rezultatu o ponad godzinę, zajęte miejsce jest takie same – 9. Jako jedenasty patrol meldują się chorążowie Rosiński i Miluk w czasie 10:50,35. Rutyna i młodość czyli ppł Kuśmierek i plut. Zawadka zajmują 18 pozycję 14:29,08. Wszyscy są zadowoleni z wyników ale ich lżejsze o kilka kilogramów ciała przedstawiają opłakany stan. Na stopach czarne paznokcie i pęcherze, obolałe mięśnie i opuchnięte stawy, blade twarze i zapadnięte oczy. To ich najcenniejsze pamiątki oprócz medalu za ukończenie. Szczególny nasz niepokój budzi Stacha noga, której opuchnięty piszczel nabrał jakiegoś dziwnie brązowego koloru. (Trudom podołało 40 patroli)
Gdy pierwsze patrole kończą swoje konkurencje do startu szykują się maratończycy. W tym czasie deszcz już nie pada, po prostu z nieba leje się ściana wody. W tym momencie ponownie zawodzi „szwajcarski zegarek” (może mało odporny na wodę). Start następuje szybciej niż w otrzymanym przez nas komunikacie. Efekt jest taki że ekipy Słowenii i niestety Polski spóźniają się na start. Nasza pięcioosobowa drużyna po 2 min widzi już tyl
ko znikających za zakrętem ostatnich maruderów. Trwa szaleńczy pościg i przepychanie się do przodu, co nie jest takie łatwe bo razem z maratonem nastąpił start do pół i ćwierć maratonu. W tym ostatnim pobiegł nasz rowerzysta (równe 51 min). Z całej ekipy tylko kierowcy, jedynego cywila w drużynie Romka Figlaka nie udało nam się namówić do startu.
Mocno podenerwowany startem, do przodu jak burza przesuwa się bosm. Lisicki z Floty Gdynia. Mija kolejnych konkurentów, ale ponieważ z wojskowymi biegną również cywile rozpoznanie jest utrudnione, a gdy maraton łączy się z trasą setki jest to już niemożliwe. Oprócz zagęszczenia na trasie także korzystanie z punktów odżywczych jest prawie niemożliwe bez straty czasu. Za jego plecami próbują walczyć pozostali reprezentanci, ale trasa rozdeptana tysiącem nóg zawodników z setki, prowadząca w swej drugiej części polnymi drogami jest w opłakanym stanie. Nie dość że w butach robi się momentalnie mokro to z błotem dostają się do nich kamyki. Najgorzej wychodzi na tym por. Jędrzejewski, który w pewnym momencie żeby kontynuować bieg musi się zatrzymać i zerwać przy każdym kroku sprawiający ból paznokieć.
Pozostała ekipa z niecierpliwością czeka na naszego faworyta. Porównując jego życiówkę z wynikami z poprzednich maratonów mamy ku temu pełne podstawy, ale ranga Mistrzostw Świata żołnierzy w tym roku ściągnęła kilka nowych silnych reprezentacji (ponad 40 zawodników z 10 państw). Pomimo że nasz bosman spisuje się dzielnie i tylko on włącza się do walki z koalicją Francuzów i Hiszpanów – może dlatego że woda to jego żywioł – czas 2:29,31 starcza mu do zajęcia „zaledwie” 5 miejsca. Po odliczeniu 2min do zwycięzcy traci
jeszcze 4, ale dla nas pozostanie pytanie, co by było gdyby...? Wiemy że przed rokiem czy dwoma byłby zwycięzcą. Szkoda bo wynik naprawdę doskonały, a praca w jego osiągnięcie została włożona ogromna. Gwoli przypomnienia na MP w Dębnie, nasz marynarz na nieporównywalnie lepszej trasie i przy doskonałej pogodzie wybiegał 2:36. Walkę z czołówką nawiązał jeszcze sierż. Janiszewski z Grudziądza wyraźnie łamiąc 3 godz. rezultatem 2:49,44. Pozostali wyniki mają odbiegające od swoich życiówek (sierż. Makowski 3:10,52; plut. Szulc 3:13,39) co w tych warunkach nie dziwi może poza Jarkiem (3:22,46), który swój najlepszy rezultat ma o ponad pół godziny lepszy, ale to stara prawda że maraton rządzi się swoimi prawami. Jedno jest pewne wszyscy włożyli w bieg całe swoje serce i umiejętności, a świadczył o tym ich opłakany widok na mecie, gdzie niemiłosiernie ubłoceni, poobcierani (wywrotki na śliskim podłożu) wyglądali jak siedem nieszczęść. Suma ich wyników wystarczyła do zajęcia 6 miejsca drużynowo.
Podczas dekoracji gdy w mundurach z polską flagą wchodzimy do wielkiego namiotu przybyła na uroczystość Pani Nicole z synem nie kryje łez wzruszenia, a 17 letni Sebastian urodzony w Szwajcarii doskonale mówiący po polsku, najchętniej służbę wojskową odbyłby w polskiej armii. Po uroczystości oczywiście bankiet. Najpierw oficjalny a później w podgrupach.
W niedzielę Szwajcaria w dalszym ciągu płacze. Przejazd przez Austrię i Niemcy do Czech trochę nam się opóźnia, ale po raz kolejny goszczące nas polsko-czeskie małżeństwo Zemanów (rodzina prezesa) staje na wysokości zadania i gdy dojeżdżamy na miejsce czekają na nas materiały do kolejnego... bankietu. Tym razem impreza przy grilu wymknęła się spod starannie przygotowanego harmonogramu. Ponieważ uczestniczyli w niej sami długodystansowcy, przeciągnęła się na długość dwóch maratonów. Nocne maratończyków rozmowy kończą się z końcem nocy i chociaż z tego powodu następnego dnia rezygnujemy ze zwiedzania Pragi, to w wyniku awarii auta podróż z samochodem na holu sprawia, że Czechy wydają nam się nieskończenie wielkim krajem.
Wyniki zawodów w Biel można obejrzeć na stronie www.100km.ch