Dnia 28 maja 2000 roku miejscowość Rudniki w województwie opolskim "żyła" sportem. Tego dnia już po raz szósty odbył się tutaj bieg znany pod nazwą "Pętla Rudnicka". Organizatorzy bardzo serdecznie witali kolejnych zgłaszających się zawodników. Opłaty startowej nie pobierano, a biegacze rejestrując się otrzymywali, oprócz numeru startowego, pamiątkową plakietkę i bon na posiłek. Wokół panowała atmosfera pikniku...
Bazą imprezy była miejscowa szkoła. Licznie zgromadzona publiczność popijała piwo i zajadała kiełbaski zakupione w rozstawionych kramach. I kibicowała! Najpierw dzieciom (imprezie towarzyszyły zawody dla młodzieży i dzieci, a nawet przedszkolaków, w których wzięło udział około 260 najmłodszych adeptów biegania), potem dorosłym. Zawody główne - na dystansie 13,3km zaplanowano na godz. 16.10. Jednak już godzinę wcześniej wyruszył pierwszy zawodnik, który pokonał trasę... o kulach! Muszę przyznać, że zrobił na mnie duże wrażenie. Bieg zajął mu 2 godz. 23 min. i włożył w niego na pewno dużo więcej wysiłku, niż inni zawodnicy.
W imprezie wystartowały 72 osoby (w tym 4 niepełnosprawne) i aż 69 z nich pokonało dystans. A wcale nie było łatwo. Trasa biegu, przebiegająca przez okoliczne miejscowości: Żytniów i Cieciułów, była bardzo pofałdowana. Dodatkowymi czynnikami, które nie sprzyjały uzyskaniu dobrego wyniku były: tylko momentami chowające się za chmurami lub drzewami słońce oraz silny wiatr. O szybkim tempie można było więc zapomnieć, choć początek biegu - ostro z górki - był nie najgorszy. Czołówka szybko ukształtowała się i oderwała od reszty. Generalnie cała stawka była poszarpana. Potworzyły się kilkuosobowe grupy, które jednak z upływem czasu rozbijały się. Ja jak zwykle odpuściłem początek (w tym wypadku pierwszy kilometr), ale potem postanowiłem, że na kolejnych kilometrach już tylko sam będę wyprzedzał. Pierwsza część biegu była bardzo trudna. Biegłem w kilkuosobowej grupce pod wiatr drogą niemal zupełnie odsłoniętą. Próbowałem chować się za innych zawodników, ale pozostali też mieli takie plany, więc trochę przypominało to grę w kotka i myszkę.
Około 5 km, w Żytniowie, pierwszy punkt odżywczy - chyba dziki - pani nalewa wodę do ... szklanki! Wyprzedzam więc sąsiadów, aby załapać się na łyk napoju. Kolejny punkt odżywczy, już oficjalny - z herbatą - znajdował się w Cieciułowie. A przed nim niespodzianka - rozstawione na drodze dwa prysznice! Z herbatki zrezygnowałem, natomiast moi współbiegacze zatrzymali się na moment, aby ugasić pragnienie. Już mnie nie dogonili. Jakież było jednak moje zdziwienie, gdy na kilometr przed metą wyprzedziła mnie kobieta - Janina Malska (biegła tak, że miałem wrażenie, iż mnie dubluje). Okazało się, że Mistrzyni Polski Maratonu 2000 roku potraktowała zawody iście treningowo, a dopiero w końcówce "trochę" przyspieszyła. Nie mam więc pretensji do siebie, że dałem się dogonić. Rewanż wziąłem tuż przed metą, wyprzedzając innego zawodnika (już dwunastego po pierwszym kilometrze) i poprawiając sobie tym samym humor.
Trasa była dobrze oznakowana (każdy kilometr) i zabezpieczona przez służby mundurowe. Na skrzyżowaniach wyraźne i duże strzałki wskazywały kierunek biegu. Licznie zgromadzona w Rudnikach, Żytniowie i Cieciułowie publiczność brawami dodawała otuchy. A gdy wbiegłem na stadion i usłyszałem przez megafon swoje nazwisko - poczułem się kimś ważnym. Dla organizatorów każdy zawodnik był istotny i doceniony. Jedyną wadą, którą muszę im wytknąć był brak prysznicy na mecie. Ale co tam - najważniejsze, że wróciłem do domu ze złotym medalem! Miałem bowiem szczęście być kierowcą zwycięzcy biegu, który bez większego żalu dał mi to trofeum.
|