Dzień 1
Polonez Chopina na lotnisku Chopina, idealnie komponował się nie tylko z jego nazwą. Dodawał temu pełnemu ruchu i gwaru miejscu szczególnej nobilitacji. Podróżni na tę chwilę przestali się spieszyć, miła obsługa lotniskowa jakby jeszcze wyszlachetniała. Nie było by w tym nic specjalnego gdyby nie fakt, że przy fortepianie zasiadła 7. letnia dziewczynka o imieniu Shi. Była z Japonii. Rodzice stali z nami w kolejce do odprawy do Helsinek, a ona prysnęła im spod opieki i zaczęła grać na stojącym w Chopin Corner fortepianie. Więc do takiej Japonii lecimy?– pomyśleliśmy z Danielem – pełnej nut Chopina?
W tej samej kolejce, tuż za nami stał Krzysztof. Daniel rozpoznał go natychmiast- to "Diablo" Włodarczyk! Strasznie spodobał się jemu nasz plan na 2016, a jeszcze bardziej na 2017 (chcemy na 100 – lecie organizacji Lions biec 1000 km z Tuscumbia do Chicago). "A znalazło by się i dla mnie miejsce waszym teamie?". Wymieniliśmy się telefonami. W samolocie do Helsinek nie było już tak relaksowo. Jak pałką po głowie dostaliśmy komunikatem – przepraszamy, start z 30 min opóźnieniem. Według planu mieliśmy mieć tylko 45 min czasu na zmianę samolotu na ten do Fukuoka. Teraz to zaledwie 15. Na szczęście poczekali.
W Fukuoka wylądowaliśmy zgodnie z planem o 8 rano lokalnego czasu. Na lotnisku z ogromnym transparentem Freedom Chartiy Run czekali znani nam tylko z korespondencji koledzy z Japonii. Ku mojemu zaskoczeniu Nakyeong, z "którym" ostatnio korespondowałem okazała się młodą dziewczyną. Po wymianie pokłonów i omówieniu nadchodzących dni, koledzy zapakowali nas do Shinkansena i z prędkością 300 km/h popędziliśmy do Hiroshimy. Bilety nie były tanie bo ok. 80 dolarów na osobę. W drugą stronę zaoszczędzimy bo przecież do Fukuoka z powrotem przybiegniemy. W zasadzie to "zaoszczędzi" nasz wspaniały i hojny sponsor Dinners Club International, który zdecydował się pokryć koszty hoteli i podróży podczas naszego pobytu w Japonii – DZIĘKI!!!
W Hiroshimie na dworcu czekali na nas koledzy z lokalnego Lions klubu na czele ze Scottem, Kanadyjczykiem, który ożenił się wiele lat temu z Japonką. Ledwo żywi omówiliśmy ceremonię poniedziałkowego startu i 60. kilometrową trasę do Iwakuni. Miało być "tylko" 40, tak na rozruch. Przecieraliśmy także nasze mocno już senne oczy kiedy dowiadywaliśmy się o kolejnych zmianach. Czas i nasze nogi pokażą jak mocno zaskakujących. Dwa następnie dni to czas na relaks i aklimatyzację.
Dzień 2 & 3
Całą japońską noc przespaliśmy bez kłopotu. Niedziela miała być pochmurna więc w sobotę popłynęliśmy promem na Itsuku-Shima (Święta Wyspa). Słynna brama Otorii stojąca w morzu, klasztory buddyjskie, piękne widoki i oswojone sarenki to miejscowe atrakcje. Wspaniały wypoczynek w słońcu, pełen luz. W niecałą godzinę zdobywamy Misen, najwyższy szczyt na wyspie, na który wchodzi się kamiennymi stopniami. Z inżynierskiego nawyku, tak na oko w 1/3 drogi, zaczynam liczyć stopnie – wyszło 1 549. Niezły trening przed poniedziałkiem. Opodal szczytu spotykamy japońskiego biegacza. Dajemy ulotkę o FCR po japońsku. Żałuje ogromnie ale w poniedziałek nie dadzą urlopu.
W drodze powrotnej do hotelu, w tramwaju spotykamy kilka uczennic w mundurkach. Chichoczą więc dajemy im też ulotkę o biegu. Pytamy "łatasitaci to iśsio ni hasirimasenka" (czy pobiegną z nami)? Chichoczą jeszcze bardziej. Przy wysiadaniu sympatycznie machają. Leje całą noc. No to klops. Trzeba będzie biec w deszczu, tak jak w 2013 roku na trasie ze Szczecina do Hamburga. Na szczęście po śniadaniu się rozjaśnia.
Cały dzień włóczymy się po Hiroshimie. Najpierw zamek Hiroshima – Jo, potem Genbaku Domu. To właśnie tutaj, 600 m nad nim, 6 sierpnia 1945 o 8.15 eksplodował "Little Boy". Fala uderzeniowa zmiotła całe miasto, resztę wypaliła 280 metrowa kula ogniowa, a potem dziesiątki lat ludzie umierali na chorobę popromienną. Liczba ofiar wyniosła 200 tys. Czy gdyby w ten okrutny sposób nie zakończono II Wojny Światowej liczba ta była by mniejsza? Jeden wniosek jest oczywisty – NIGDY WIĘCEJ WOJNY!
W drodze do Cenotafu, pomnika ku pamięci ofiar tej zagłady, spotykamy Seiji Yamaguchi. Urodził się w 1945 r, w 19 dni po eksplozji bomby atomowej. Od 40 lat codziennie biega. Jutro pobiegnie z nami.
Dzień 4
Seiji czekał już przy pomniku, kiedy wjechaliśmy na plac przed pomnikiem dwoma busikami. Czekało tam na nas kilkadziesiąt osób, na czele z Gubernatorem Yano. Nasi partnerzy z Japonii bo w środku pięknego wieńca zamiast Freedom Charity Run umieszczono tylko moje imię i nazwisko zamiast nas wszystkich trzech – nie było już jak sprostować. przygotowali wspaniały wieniec. Osobiście czułem się mocno zażenowany, Staliśmy obok siebie, przedstawiciele trzech mocno poharatanych przez wojnę narodów i wspólnie pogrążyliśmy się w refleksji i modlitwie, każdy na swój sposób, każdy z tym samym marzeniem- niech zapanuje POKÓJ, na wieki!
Ludwig sprezentował gubernatorowi płytę z muzyką Haendla, XVII wiecznego kompozytora z Halle, gdzie mieszkają nasi niemieccy przyjaciele. Ku naszemu kompletnemu zaskoczeniu jedna z Japonek odśpiewała a capella arię, w dodatku po niemiecku. A więc Japonia to nie tylko Chopin. Nie zdążyliśmy zapytać skąd ta znajomość muzyki klasycznej, czas gonił. Kilkanaście osób postanowiło nam towarzyszyć. Rozdaliśmy koszulki i ruszyliśmy w drogę. Biegałem tradycyjnie na pierwszej zmianie. Najpierw biegł ze mną Michi (po naszemu Mieciu), lat 70, potem o 2 lata młodszy Minori – jego rekord w maratonie 2.45. Ostatnie 5 km przed metą towarzyszył mi 63 – letni Toshio. Przebiegł już 30 maratonów, najlepszy czas osiągnął w Kyoto – 3.45. Mimo intensywnego wspomagania się rękami nie udało mi się jednak wykumać, w którym to było roku.
Moja 20- tka minęła pod znakiem pełnego słońca, skwaru i pojawiających się na horyzoncie ołowianych chmur, które wyraźnie czaiły się na Daniela. Ledwo ruszył zaraz go dopadły. Czasem siąpiło, czasem lało jak z cebra. Daniel nie narzekał ale było mu ciężko. Podobno ma tak być codziennie... To nie deszcz wykończył Daniela, to Daniel wykończył deszcz. Przestało padać i już. Na 40 kilometrze na trasę ruszył Ludwig. Zaczęły się podbiegi.
Trochę nieoczekiwanie nasi gospodarze zatrzymali się przed hotelem w Iwakuni. Tutaj nocujemy. Ludwig pobiegł swój odcinek aż do Kuga, skąd zaczniemy jutro rano. Czeka nas 67 km. Na wyspie Kyusu zapowiadają ulewy. Robi się coraz ciekawiej. |