Główne motto "Smalcowego" (ale i nie tylko "Smalcowego") biegania: "Biegam, bo to lubię" - słowa proste, ale prawdziwe. Historia mojego biegania jest jedną z wielu setek tysięcy: wystartowałem na przełajach w podstawówce... Dalej wszystko toczyło się również standardowo: treningi w szkole średniej, potem już nieco mniej standardowo - treningi na studiach (bo nie każdy ma już wtedy chęci na bieganie), no i potem już rzadkość: chęć biegania także po skończeniu studiów, gdy już trzeba iść do pracy i zarabiać własne pieniążki na chlebek. Standardowo na szkole średniej powinno się wszystko skończyć, ale "biegam, bo to lubię". Do końca szkoły średniej nie miałem żadnej wiedzy teoretycznej o treningu, choć wydawało mi się, że wiem bardzo dużo (teraz też mi się tak wydaje).
Na studiach: poniedziałek - rozbieganie, wtorek - drugi zakres, środa - siła, czwartek - tempo itd. itp., czyli polski standard. Nie doceniałem wtedy wielu rzeczy, które to dopiero mogłem docenić, gdy już było za późno, gdy wtłoczony w tryby pracującej maszyny i nie miałem czasu na letnie obozy (na jakiekolwiek obozy), na odpoczynek i inne sprawy. A chciało by się bardzo dużo w życiu zrobić oprócz pracy i biegania. Niestety, doba ma tylko 24 godziny. Choć pewnie gdyby miała 48, też by to niczego nie zmieniało.
Jeżeli nie potrafisz być szczęśliwy w Ełku, czy innym szarym mieście nie będziesz też szczęśliwy na Hawajach. Kiedyś po studiach chciałem wyjechać w tropiki i być pomocnikiem prostego rybaka. Z dala od szarej Polski, przywiązań, ludzi, którym jestem coś dłużny (niekoniecznie pieniądze). Pływałbym sobie w morzu, temperatura wody dwadzieścia kilka stopni, spałbym pod dachem z liści bananowca, ładnie bym się opalił. Mijał czas i zdałem sobie sprawę, że najważniejsze są te tropiki w naszych głowach a nie tropiki gdzieś tam w przestrzeni. I tak naprawdę tylko ode mnie zależy czy będę szczęśliwy czy nie. Szczęście to stan umysłu a nie stan posiadania. Tropiki w głowie, w każdej części sekundy. Nie pozwól by kiedykolwiek zgasły. Gdy przychodzą myśli ponure -odrzucaj je - nigdy ich nie było.
I tak doszedłem do przekonania i prostego stwierdzenia, które mnie olśniło, że żeby biegać, trzeba biegać. Więc rzuciłem przywiązanie do schematów. Dużo pomogli nam w tym (for me and my coach) chłopcy, którzy studiowali wtedy w Stanach: Przemek Bobrowski, Artur Kern a także to co robił wtedy biegowo Maciek Miereczko (pracował na kilka etatów, studiował i poleciał maraton w 2,14 bodajże), a szczególnie rozmowy z nimi. "Bobek" pobiegł półmaraton w 1.08 a kilka dni później 1500m w 3,48 – było to dla mnie zastanawiające. Tak samo jak training log Steve Scotta - gość biegał masę kilometrów i 1,45 na 800 metrów między innymi. Chłopaki mówili mi, że będąc w Stanach potrafili rano w dniu startu zrobić godzinę rozbiegania, a po południu polecieć życiówki na 800m czy 1500m.
To też było bardzo dziwne. Zupełnie odwrotnie niż przez lata praktykowałem, gdzie na trzy cztery dni do startu robiło się już tylko pół godziny rozruchu dziennie. Postanowiłem, że i ja tak zrobię. Zacznę biegać, żeby biegać. W sumie był to już mój piętnasty rok treningów, ale właśnie wtedy wszystko się zaczęło i wiem, że tak szybko się nie skończy. Dlaczego nie chcę żyć łatwiej: przyjść po pracy, wypić piwko do meczu, pójść na imprezę, czy pojechać na wakacje?
Tak już mam, że cały czas muszę się do czegoś szykować, poświęcać się, nie mieć czasu na nic, a może właśnie mieć czas na wszystko, na wszystko co lubię. Przecież biegam, bo to lubię. I nawet gdybym biegał 5 czy 10 minut wolniej na 5 kilometrów niczego by to nie zmieniało (poza tym, że nikt nie chciałby pewnie czytać moich "artykułów"). Pewnie dalej bym trenował i od czasu do czasu zaglądał w tabele Danielsa...
Mimo iż trenuję głównie na wyczucie i sporttester (jakiś plan zawsze jest, ale trening potrafi być zmieniany pięć razy dziennie nim w końcu na niego wyjdę), nie nazwałbym bym siebie typowym naturszczykiem. Wyczucie swojego organizmu jest daleko bardziej trudniejsze niż obsługa najbardziej skomplikowanego urządzenia. Wiem, a raczej czuję, kiedy mogę sobie pozwolić na trochę szybsze wybieganie lub kiedy mogę się po prostu zarżnąć na treningu, lub też kiedy mogę sobie to wszystko po prostu odpuścić i iść na imprezę bez szkody dla wyniku sportowego (a może tylko mi się tak wydaje, że wiem). Dlatego myślę, że warto by się podzielić kilkoma uwagami na temat rozwoju, skoku wynikowego, treningu. O stylu życia nie będę się wypowiadał, gdyż jest to indywidualna sprawa każdego człowieka - jeden odpoczywa grając w szachy, drugi - pijąc piwo.
1. Skok wynikowy, czyli to, co każdy z nas chciałby uczynić. Rzecz pierwsza i najważniejsza - determinacja. Usiądź i pomyśl: jak wiele mogę poświęcić dla biegania? Np. możesz truchtać codziennie 6 km, poświęcając 30 minut treningu dziennie (co i tak w dzisiejszych czasach jest już nie lada wyczynem). Ok. Ale nie spodziewaj się, że złamiesz np. 40 minut na dychę. Całe lata trenowałem raz dziennie (wyjątek stanowiły obozy, gdzie z nudów lub z przymusu trenowało się dwa razy dziennie) i na dychę kręciłem się w granicach 31 minut w szczycie sezonu, a poza sezonem ok. 33 minuty. W końcu sobie pomyślałem, a co się stanie, gdy zacznę (mimo pracy) trenować ciężej. Czy zarąbie się, czy będzie postęp? I tak coraz ciężej i więcej i okazało się że wytrzymuję to.
Dwieście kilometrów w tygodniu to tzw. "dolna granica dobrego samopoczucia". Nawet bez jedzenia (patrz słynne diety pyłkowe wujka Smalca). Dochodziło do tego, że biegnąc trzeci dzień z rzędu bez tzw. "żarcia", najpierw pojawiał się ból związany ze zwykłym zmęczeniem, potem dochodził głód, który dosłownie skręcał twarz i odcinał nogi, na końcu, gdzieś tam po dwóch godzinach biegu pojawiał się uśmiech. To tak jakby słońce nagle wyszło zza chmur lub jakbyś nagle wybiegł z ciemnego lasu na nasłonecznioną polanę. Jak głupi stałem po środku polnej drogi, jakieś 10 km od domu i śmiałem się sam do siebie, że nie dam razy biec, nie dam rady normalnie się poruszać. W tej chwili nie miało znaczenia to czy jestem 10 czy 100 km od domu. Prawie jak breatharianie.
Energię czerpię z powietrza, ze słońca, z miłości, z zemsty na kimś kogo nigdy nie miałem, a strata nie była stratą, gdyż nie można stracić czegoś, czego nigdy się nie posiadało. Tak samo jak nie można stracić czegoś, czego nigdy się nie straciło. W rzeczywistości zdałem sobie sprawę, że w sumie nie poświęciłem niczego, gdyż wszytko co miałem było niczym. I kiedy się o tym przekonałem, postanowiłem, że wszystko (czyli nic - tak na przekór bogom) zmienię. Zmienię się. Reszta - czyli wynik sportowy był już tylko wypadkową podjętego ryzyka. Ryzyka, które przyniosło kilka dobrych (jak na takiego przeciętniaka jak ja) wyników sportowych. Tak się robi skok wynikowy. Od tego, ile będziesz w stanie poświęcić, zależeć będzie wszystko. A także od łutu szczęścia, który ludzie wierzący (czyli tacy jak ja oczywiście) nazywają Bożą opieką i odrobinie zdrowego rozsądku, który nie powinien pozwolić Ci się zarżnąć na amen i doprowadzić do tego, że będziesz jak ostatni żul leżeć bez tchu w przydrożnym rowie lub też nie połamiesz się robiąc trzy godziny siłę biegową przy minus 20 stopniach, po ośmiu godzinach pracy i porannym rozbieganiu - a bywało także i tak. "Biegam, bo to lubię" - nabiera tutaj innego bardziej "mrocznego" znaczenia.
Zostawmy jednak skoki wynikowe, bo te są dla hazardzistów z predyspozycjami sadomasochistycznymi. Zajmijmy się rozwojem. Gdyż ten rozłożony na kilka lat pozwoli nam po jakimś czasie dogonić i przegonić tzw. skoczków wynikowych. W to aktualnie wierzę.
2.Odżywianie. Stwierdzenie "bardzo odkrywcze", ale i przy okazji bardzo prawdziwe. W czasie ciężkich okresów treningowych (duża intensywność wysiłku, duża objętość) nie bawię się diety. Jem wszystko - oprócz fast-foodów oczywiście i (od roku) parówek. Jest to dieta sprawdzona przez wielu biegaczy na wysokim poziomie, z którymi miałem przyjemność parę razy rozmawiać. Z tego co mówili: waga na kilka dni przed startem (gdy już zmniejszali intensywność wysiłku i nie mieli już takiego dużego apetytu) potrafiła spaść o 2 kilogramy. Także wagą się nie martwić. Nie martw się wagą Michałku - sama przejdzie.
3.Trening: staram się sprawić, by bieganie było dla mnie czymś naturalnym. Jak chodzenie, jedzenie, czy nawet leżenie. Dean Karnazes (człowiek, który przebiegł 5 maratonów w ciągu 24 godzin) opowiadał w którymś z wywiadów, że na jednym z treningów podczas biegu zasnął i obudził się 5 kilometrów dalej, ciągle biegnąc oczywiście. Na ile jest to prawda, a na ile jest to bajanie amerykańskiego Greka, pewnie tylko on sam wie. Gdy będziemy czuli, że przestawiliśmy się na bieganie, rekordy życiowe już blisko. A jak tego dokonać? biegać, biegać i jeszcze raz biegać.
Przede wszystkim spokojne rozbiegania. I nie słucham się Canovy, który mówi, że spokojne rozbiegania są do niczego i że znany maratończyk, który stosował wolne rozbiegania w celu poprawy krążenia kapilarnego, po prostu tracił czas. Nie wiem, czy poprawił krążenie kapilarne czy nie, ale na pewno czasu nie stracił. Żeby rozbiegania nie stały się zbyt nużące, co jakiś czas wplatamy mocniejsze akcenty, szybkość, na koniec (albo na początek) wszystko to wzmacniamy siłą. Coś takiego jak "drugi zakres" nie istnieje. Gdyby istniało, człowiek musiałby się rodzić z wbudowaną skrzynią biegów o trzech, czy czterech przełożeniach i na dokładkę bez pedału gazu. Rób wszystko, żeby biegać szybciej.
Biegnąc poruszamy się na nogach. A więc, żeby biegać szybciej trzeba stawiać kroki dłuższe i szybsze. Niby proste. Wydłużenie kroku, przy tym samym, lub szybszym rytmie i tym samym wydatku energetycznym i zmęczeniu krążeniowym składa się na poprawę wyniku. Jak tego dokonać? Po pierwsze: lepiej się odżywiać (znaczy jeść jedzenie mniej przetworzone) - mniej trucizn w organizmie = lepszy metabolizm (choć i to nie jest do końca prawdą, jest taka Smalcowska teoria, żeby raz na jakiś czas przytruć organizm, żeby nie zapomniał, że żyjemy w normalnym świecie). Po drugie: dużo się rozciągać - większa gibkość w stawach, płynniejszy ruch, mniejszy wydatek energetyczny tego samego (lub szybszego) ruchu, a także znane prawo Franka-Starlinga: siła skurczu mięśnia jest wprost proporcjonalna do długości początkowej jego włókien – także rozciągać się rozciągać, ale bez przesady.
Po trzecie – dużo biegać (jeszcze raz) – jak najmniej po asfalcie (choć i tu są różne teorie – ja wychodzę z założenia, że człowiek nie zdążył się ewolucyjnie przygotować do nawierzchni jaką jest asfalt, gdyż ten istnieje jakieś sto czy może dwieście lat, a ludzkie stopy nie zmieniły się od setek tysięcy lat; do tego dochodzi obuwie z wieloma systemami amortyzacji i stabilizacji - podobnie jak asfalt – ewolucyjnie rzecz całkiem nowa). Po czwarte utrzymywać mięśnie w "dobrym stanie" - czyli siła biegowa i sprawność, wtedy będzie mniej kontuzji. Po piąte - waga - lżejsza karoseria przy tym samym silniku i samochód jedzie szybciej i lepiej przyśpiesza - też bez przesady oczywiście. Itd., itp. Jak widać czynników decydujących o wyniku jest bardzo dużo - wszystkie one jednak mogą zostać podporządkowane umysłowi, jak mówią pierwsze słowa Dhammapady - Ścieżki Mądrości Buddy (w odróżnieniu od pierwszych słów innych świętych pism): "Umysł poprzedza wszystkie myśli".
"Umysł jest ich zwierzchnikiem. Umysł je kształtuje. Gdy ktoś mówi lub działa z nieczystym umysłem, cierpienie podąża w ślad za taką osobą, niczym koła wozu za kopytami wołu". Wtedy męczenie się podczas biegu może przestać być cierpieniem. Gdyż cierpienie jako stan nie może istnieć jak byt osobny od osoby cierpiącej. Jest to jednak temat na osobną rozgrywkę.
Razem z motywacją i przestawieniem swojego metabolizmu na bieganie, powinno pojawić się u nas automatycznie dbanie o dietę, prawidłową regenerację, przetransformowanie całego ogromu pracy jaki wykonaliśmy na konkretne prędkości i motywację do walki w czasie startu. Do tego warto by mieć czasem czyste serce. Wtedy wysiłek staje się czymś więcej niż tylko czynnością fizjologiczno-patologiczną. Każde małe kłamstewko na treningu ("A nie zrobię ostatniego podbiegu i tak nikt nie patrzy") oddala nas od celu. Z czystym umysłem nowo narodzonego dziecka ufamy we wszystko co robimy. I wtedy na prawdę jest postęp. Naukowcy udowadniają, że trzmiel posiada zbyt małe skrzydła w stosunku do swojej masy i nie powinien latać. Ale trzmiel o tym nie wie i dlatego lata. Lata, bo to lubi :)
Cdn...
Pozdrawiam
Michał Smalec
LINK DO WIZYTÓWKI MICHAŁA SMALCA
|