Gdy przed Półmartonem w Rudawie Ladso Maras (Słowak startujący w barwach „Formy” Wodzisław Śląski) oznajmił mi, że jedzie w lipcu do Szwajcarii biegać pod Matterhornem i że jest w samochodzie wolne miejsce w ciągu dwóch minut podjęłam decyzję-jadę z nimi.
Przygoda zaczęła się w czwartek, 3 lipca o 10.30 podróżą PKP do Żyliny, gdzie już czekał Ladso z ekipą: Rastislavem, również startującym w maratonie i Słowakami, którzy mieli nas wspierać na trasie: Janą i Janem. Podróż do Szwajcarii minęła bezboleśnie i nadzwyczaj szybko: na miejsce dotarliśmy wypoczęci, rześcy i w doskonałych humorach. Bez problemów znaleźliśmy w St. Nikolaus biuro zawodów. Warto było wcześniej się zapisać, gdyż gwarantowało to otrzymanie imiennego numeru startowego (spóźnialskim pozostało podrasowanie go markerem). Ponadto w pakiecie otrzymaliśmy makaron (w nieograniczonych ilościach) płyn do prania odzieży sportowej, worek na depozyt i bilet na transport po okolicy ważny przez 3 dni (piątek, sobota, niedziela) Szczególnie ten ostatni upominek jest niezwykle cenny: zwykłe ceny biletów znacznie przekroczyłyby koszty wpisowego (66 euro lub 100franków szwajcarskich)
Po rejestracji pozachwycaliśmy się jeszcze urodą alpejskich pensjonatów z pięknie ukwieconymi balkonami, posililiśmy się w miejscowej restauracji a późnym popołudniem zajechaliśmy do sąsiedniej doliny, gdzie w Saas Fee zarezerwowaliśmy nocleg. Tam akurat rozpoczynał się...sezon narciarski!
W sobotę przed 9 meldujemy się znów w St Nikolaus. Powoli schodzą się i inni biegacze: widać koszulki z wszystkich ważniejszych światowych maratonów, ekstremalnych biegów górskich, są wśród nas uczestnicy Maratonu Piasków i Ironmeni, sporo kobiet.
W międzynarodowym tłumie (zabrakło chyba tylko reprezentantów Ameryki Południowej) wyławiam jakże miły dla mnie akcent: polską flagę. Witam się z rodakami, rozmawiamy chwilę robimy pamiątkowe zdjęcia. Wracam jednak do Słowaków-dziś jestem częścią Słowacko-Polskiego Teamu razem więc ustawiamy się na starcie czekając na wystrzał. Chwile przed nami rusza elita. Jeszcze kilka słów oficjalnego przywitania i przychodzi czas na nas.
Odprowadza nas dźwięk tradycyjnych instrumentów góralskiej kapeli. Wybiegamy z miasta i najgłębszą szwajcarską doliną zmierzamy ku położonej prawie dwa kilometry wyżej mecie. Początkowo trasa prowadzi głównie asfaltową dróżką wzdłuż torów kolejki. Jadący nią kibice pięknie zachęcają do wysiłku.
Jest jeszcze dość płasko ale i tak przy pierwszej okazji na punkcie odżywczym (usytuowanym na rozległej alpejskiej łące) korzystam z gąbki. Gdy w oddali słychać żwawe marsze wygrywane przez miejscowych muzyków to znak, że zbliżamy się do następnego punktu. Tu do dyspozycji, oprócz wody, mamy jeszcze: izotoniki, banany i żele. Porywam kubek z wodą, gąbkę i mknę dalej - profil trasy wciąż na to jeszcze pozwala. Droga przez Randę i Tasch szybko mija, tym milej, że kibice entuzjastycznie dopingują (imienne numery startowe to naprawdę wspaniały pomysł). Tymczasem droga zwęża się coraz bardziej, zaczyna się wznosić, kluczyć wśród kamieni. W tych warunkach trudno biec własnym tempem, trzeba dostosować je do napierającego za plecami biegacza, uważając jednocześnie, by nie potknąć się o nogi poprzedniego. Tu znów miła chwila-dogania mnie poznany na starcie Wiesław, robimy sobie nawzajem zdjęcia, obiecujemy spotkać się na mecie. Przed Zermattem niezbyt ładny, na szczęście dość krótki, odcinek poprowadzony przez jakiś plac rozbabranej budowy.
Wbiegamy do miasta. Tu kończy się pierwszy etap sztafety. W tłumie wyławiam znajome twarze: Słowacy z aparatem, dziewczyny z Polski przy pięknie rozwiniętej fladze. Rozglądam się wokoło, a gdy podnoszę głowę zamieram na moment w zachwycie: na wprost mnie wyrasta Matterhorn. Ośnieżony szczyt góruje nad miastem, odcina się od lazurowego nieba. Ten widok będzie mi już teraz stale towarzyszył.
Honorowa rundka w Zermacie to chyba ostatni w miarę płaski odcinek trasy. Zaczyna się podejście. Wyprzedzam maszerujących zawodników ale specjalnie się nie forsuję. Chcę zachować siły na znacznie trudniejszy etap. Teraz nic go jeszcze nie zapowiada: trasa prowadzi górskim szlakiem, dość wygodną, szeroką drogą. Między drzewami co jakiś czas ukazuje się Matterhorn. Wykorzystuję wolniejsze tempo i robię zdjęcia. Daję się dogonić Słowakom: Ladso ucieka, maszeruję więc z Rastislavem. Kolejny punkt z wodą: jak na zbawienie czekam na zimną colę: jest. Niestety, to, na co z taką niecierpliwością czekałam, okazuje się moją zgubą: kilka kilometrów dalej rozumiem już swój błąd: obciążony chemią żołądek daje o sobie znać...Odwracam myśli od atakującego bólu. Okoliczności bardzo temu sprzyjają: wokół jest tak pięknie. Koncentruję się na krajobrazie, odpędzając zmęczenie i ból. Nie chowam aparatu, staram się też zapamiętać jak najwięcej szczegółów tej niezwykłej trasy. A widoki są przewyborne! Choć słońce nieźle przygrzewa zza chmur nie odczuwam upału: od lodowców wieje chłodny wiatr.
Za kolejnym punktem żywnościowym (nie odważam się już pić niczego, poza wodą) znów odcinek, na którym można przyśpieszyć: cóż za radość choć przez kilkaset metrów gnać tak z wiatrem we włosach. Do mety coraz bliżej ale kilometry wydają się coraz dłuższe. Z radością witam więc tabliczki oznaczające, że dystans jednak maleje. Jakieś trzy kilometry przed metą trzeba jeszcze pokonać prawie 400metrów przewyższenia, żeby znaleźć się w Riffelberg, gdzie na wysokości 2582m npm kończy się trasa. Wszyscy wokół poruszają się teraz jak na zwolnionych obrotach, niektórzy przysiadają na kamieniach, kładą się a szlak nieubłaganie prowadzi wyżej i wyżej. Niekończące się dwa kilometry dzielące nas od mety to piękna lekcja pokory.
Zza zakrętu dobiegają już radosne dźwięki, słychać spikera oznajmiającego przybycie kolejnych zawodników. Od chwili gdy niespodziewanie w dole widzę ZIEL mięśnie działają poza kontrolą centralnego układu nerwowego: wyrywam do przodu. Ze łzami wzruszenia, rejestrując jeszcze radośnie kibicującą grupę Polaków wpadam na metę. Ale przygoda wcale się nie kończy. Teraz, po chwili odpoczynku, odebraniu koszulki, medalu, pakietu żywnościowego, jest czas na prawdziwą radość. Docieram do grupy z Polski, wspólnie kibicujemy kolejnym zawodnikom, witamy Lidię i Piotra, niebawem dołącza Rastislav. Jest i Ladso: zdążył się już umyć i wymasować. Jeszcze ostatnie wspólne zdjęcia i wsiadamy do kolejki.
W tym pociągu nie ma chyba ani jednego smutnego pasażera. Wszyscy przeżyliśmy dzisiaj coś wspaniałego więc, stanowiąc niezwykłą wspólnotę, dzielimy się wrażeniami. Nie istnieje bariera językowa, uśmiech wyraża wszystko, rozumiemy się bez słów. Niebawem rozjedziemy się we wszystkie strony świata ale teraz dzielimy radość tego niezwykłego dnia.
Wyniki:
Mężczyźni
1. Frick Gerd, 1974, I-Merano (BZ) 3:11.22,4 (4)
2. Short Tim, 1981, GB-Kent TN PS 3:11.51,6 (11)
3. Dupont Jean-Christophe, 1971, F 3:16.13,5 (14)
Kobiety
1. Hawker Lizzy, 1976, GB-Cambridge CB DG 3:45.19,6 (34)
2. Landolt Claudia, 1971, Jonschwil 3:45.40,7 (24)
3. Helfenberger-Wepf Claudia, 1966, Arnegg 3:58.01,2 (32)
Polacy:
Wiesław Prozorowski 4:38.07,9
Leszek Walczak 4:43.59,3
Jan Kubicki 5:02.54,9
Wiesław Kamiński 5:46.10,1
Piotr Budzisz 5:56.22,9
Agnieszka Pilawska 5:58.40,4
Lidia Walczak 6:19.37,8
Wojciech Kopka 6:19.41,3
|