22 marca br. odbył się w RPA kolejny ultra maraton. Wśród wszystkich uczestników tego biegu było troje Polaków, w tym 2 reprezentantów 4energy. Start w tym wyjątkowym miejscu był pomysłem trzeciego z biegaczy „elity” 4energy, który tym biegiem chciał uczcić swój 40-te urodziny. Niestety komplikacje zdrowotne i obowiązki zawodowe uniemożliwiły mu tegoroczny udział. Tak więc bez Darka do Południowej Afryki poleciał autor razem z Marcinem by zmierzyć się z 56 kilometrami trasy na styku dwóch oceanów.
Przez Frankfurt do Cape Town lub inaczej Kapsztadu dotarliśmy w czwartkowy poranek. Po krótkim odpoczynku w hotelu pierwszy dzień spędziliśmy na spacerze i zwiedzaniu centrum. Dzień zakończyliśmy 40-minutowym treningiem, który pozwolił nam „rozprostować kości” po długiej podróży.
W piątkowe rano udaliśmy się do biura zawodów. Tam sprawnie odebraliśmy pakiety startowe. Duże wrażenie zrobiły na mnie targi sportowe, a dokładnie ich wielkość. Dwa piętra wygospodarowanej hali przekształcone zostały w olbrzymi sklep sportowy. Jedną część stanowił sprzęt sportowy i gadżety oznaczone logiem biegu. Od razu widać było, iż jest to prawdziwie „kultowa”, biegowa impreza. Drugą część targów sportowych stanowiły stoiska największych, światowych producentów sprzętu biegowego oferujące najnowsze modele butów, ubioru i wszelkich akcesoriów.
Po krótkim pobycie i drobnych zakupach udaliśmy się na Górę Stołową 1.086 m n.p.m. i Przylądek Dobrej Nadziei. Wszak w trakcie krótkiego pobytu chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej. Ale o atrakcjach turystycznych RPA innym razem. Dość powiedzieć, że wróciliśmy wcześniej do hotelu by przygotować się do czekającego nas startu.
W dniu sobotniego startu pobudka o 4.00 rano. Łyk gorącej herbaty, kromka chleba z miodem i wyjeżdżamy na miejsce startu. Samochodem docieramy w okolice startu o godz. 5.00 rano. W ten świąteczny dzień i o tak wczesnej porze ulice miasta są puste. Wydaje się, że wszystkie samochody choć różnymi drogami zmierzają do jednego celu – oświetlonej potężnymi reflektorami ulicy na której usytuowany jest start.
Do linii startu zostało już ok. 800 metrów. Pokonujemy ten odcinek spacerem, choć tak naprawdę porywa nas tłum biegaczy kierujących się ku miejscu rozpoczęcia biegu.
Kolejny raz przekonujemy się o sprawnej organizacji. Przebieramy się w startowe „ciuchy”, w ten chłodny poranek zakładamy foliowe kamizelki by choć trochę się ogrzać i oddajemy torby do depozytu. Jeszcze tylko krótka kolejka do TOI-TOI i jesteśmy gotowi do startu.
Dwadzieścia pięć minut przed startem ultra maratonu startują biegacze na dystansie półmaratonu. Tegoroczny bieg na dystansie 21 kilometrów przyciągnął 11.213 biegaczy. Zawodników nadal przybywa. Znajdujemy trochę ustronnego miejsca by przeprowadzić rozgrzewkę. Przez 20 minut bardzo spokojnie przygotowujemy się do startu. Zostało 15 minut. Udajemy się do swoich sektorów. Po krótkich, męskich słowach powodzenia każdy zostaje sam ze sobą ….i czekającym go wyzwaniem.
Siadam na asfalcie, wokół mnóstwo zawodników z całego świata. Różne kolory skóry, rozmowy w kilkunastu językach. Nad nami krąży helikopter – pewnie „na żywo” prowadzona jest relacja telewizyjna i radiowa. Z głośników afrykańska muzyka przeplata się z największymi przebojami „biegowymi”. Napięcie rośnie. Na cztery minuty przed startem robi się już bardzo ciasno, wstajemy. Już tylko krótkie przemówienie burmistrza Cape Town i punktualnie o 6.25 startujemy. 6.693 biegaczy (w tym ponad 1600 kobiet) pragnących zmierzyć się z dystansem 56 km.
Kibiców niezbyt wiele, dopiero świta. Wiele osób wychodzi przed domy w szlafrokach, pidżamach. Po godzinie biegu kibiców na trasie przybywa. Pierwsze kilometry biegnę bardzo spokojnie. Na oznakowanym, drugim kilometrze obawiam się nawet czy nie zbyt wolno. Dlatego powoli przyspieszam tak, że na dziesiątym kilometrze osiągam zakładany międzyczas. Słońce szybko wstaje, robi się coraz cieplej jednak największą przeszkodą jest silny wiatr. Przez pierwsze 17 kilometrów biegniemy pod wiatr. Próbuję chować się w grupie biegaczy, jednak nic to nie daje. Cóż trzeba pogodzić się z przyrodą i robić swoje. Krok za krokiem, kilometr za kilometrem zbliżać się do celu.
Do 40 kilometra punkty odżywcze znajdują się co dwa kilometry. Obsługa tych punktów jest naprawdę wspaniała. Nie tylko podają napoje ale i serdecznie dopingują. Tu słówko o napojach. Bardzo oryginalnym ale i praktycznym rozwiązaniem jest serwowanie napojów w małych plastikowych saszetkach. Zabierając je nie oblewamy się, można też je wygodnie trzymać w dłoni a jeśli chcemy się napić po prostu odrywamy (odgryzamy) róg i wypijamy. Organizatorzy przygotowali wodę i napój izotoniczny Powerade w dwóch różnych smakach. To czego nie widzimy na krajowych i europejskich biegach ulicznych to Coca Cola serwowana biegaczom. Przyznam, że w trakcie tak długiego wysiłku jest to „prawdziwy strzał w dziesiątkę”. Skorzystałem - polecam.
17 kilometr trasy. Dobiegamy do wybrzeża Oceanu Indyjskiego. Trasa prowadzi pięknym wybrzeżem. Wśród biegaczy panuje dobry humor. Krótkie rozmowy o tym kto skąd przyjechał, wspomnienia z maratońskich tras. Kolejnym miłym akcentem jest doping osób które zabezpieczają trasę. Nie kierują tylko ruchem, ale mimo setek biegaczy którzy ich mijają mają jeszcze siłę dopingować, pozdrawiać czy po prostu uśmiechać się. Klimat to, czy kultura powoduje takie zachowanie?
Kończy się wybrzeże Oceanu Indyjskiego, wbiegamy w głąb lądu. Przed nami prawdziwe wyzwania. Trasa 56 kilometrów to nie płaski dystans do pokonania. Musimy zmierzyć się z dwoma wyzwaniami którymi są długie podbiegi na trasie. Pierwszy zaczyna się na 26 kilometrze gdzie z poziomu morza (oceanu) wbiegamy po pokonaniu 7 kilometrów na wysokość 180 m n.p.m.
Biegniemy jedną z najładniejszych dróg nadmorskich na świecie. Chapman’s Peak Drive wykuta w skale biegnie wybrzeżem Oceanu Atlantyckiego. Budowa drogi rozpoczęła się w 1915 roku, by siedem lat później oficjalnie otworzyć tą wspaniałą trasę. Z uwagi na erozję skał i bezpieczeństwo użytkowników droga wymagała ostatnimi laty poważnego remontu. W 2000 roku została zamknięta, a w 2003 roku ponownie oddana do użytku. Dziś za przejazd, krętym pięciokilometrowym odcinkiem drogi trzeba zapłacić.
Oczywiście bramki poboru opłat były w tym dniu podniesione. Zwróciłem jednak uwagę na wzmagający się wiatr który podejrzanie mocno wyginał szlabany. Rozpoczęła się wspinaczka, zamilkły rozmowy. Przed nami wijąca się droga i lekka obawa czy dam radę wspiąć się na szczyt. Biegnąc zadaję sobie pytanie, gdzie jest szczyt, czy za kolejnym zakrętem pojawi się kolejne wzniesienie?
Coraz bardziej przeszkadza wiatr który wieje raz z przodu raz z boku. Niesamowite krajobrazy z jednej strony ale i walka z samym sobą „byle do przodu”. Wreszcie szczyt, droga zaczyna opadać. Zaczynamy zbiegać. Po kilku kilometrach podbiegu ostrożnie stawiam stopy, wszak dla mięśni to inny charakter wysiłku. Wszyscy biegną wzdłuż skał by choć trochę schować się przed podmuchami wiatru. W pewnym momencie podmuch wiatru prawie zatrzymuje biegnących. Mimo zbiegania stajemy w miejscu, a silny podmuch „podcina” nogi biegnącego przede mną zawodnika. Podpiera się o mnie chwytając równowagę.
Zbiegamy w dół zatoki Hout Bay. 39 kilometr i trasa skręca w głąb lądu. Przed nami kolejne wyzwanie. 6 kilometrów podbiegu by wbiec na szczyt Constantia Nek, na wysokości 215 metrów. Po drodze mijamy oznaczenie 42,195 – jest to oznaczenie dystansu maratonu który to najczęściej jest dla biegacza celem samym w sobie. Tu wita nas większa grupa kibiców, a my przebiegamy kolejny punkt kontrolny.
Zmęczenie daje o sobie znać. Punkty odżywcze usytuowane są już co jeden kilometr. Po raz pierwszy sięgam po kubek z Coca Colą. Wyraźnie odczuwam zmęczenie. Wiatr już nie stanowi przeszkody, biegniemy w szpalerze drzew wspinając się coraz wyżej. Przeszkadza natomiast profil drogi. Prosty odcinek jest wzdłuż osi jezdni mocno pochylony na boki, a na zakrętach cała droga mocno wyprofilowana. Jeździ się taką drogą bardzo dobrze jednak zmęczone nogi szukają kawałka prostego asfaltu. Niestety ciągle biegniemy „trawersem” pochyleni to w prawą to w lewą stronę. O kolejnych pokonywanych kilometrach chciało by się zapomnieć. Po prostu były. Przebiegnięte, częściowo „przechodzone” na pewno wymęczone.
46 kilometr, Constantia Nek i teoretycznie stąd już tylko w dół. W praktyce jeszcze czeka nas kilka mniejszych podbiegów które nie pozwalają odpocząć zmęczonym mięśniom. Niestety czas nieubłagalnie upływa. Oprócz oczywistego celu ukończenia biegu mam i drugi, bardziej ambitny cel związany z konkretnym czasem.
Na mecie czekają na zawodników medale różnych kolorów. Zwycięzcy otrzymują złote medale. Każdy kto ukończy bieg poniżej 4 godzin srebrny. I dalej co godzinę, na mecie rozlega się wystrzał ogłaszający, że kolejni biegacze otrzymują pamiątkowy medal w innym kolorze.
Na 5 km przed metą zdaję sobie sprawę, że finisz poniżej 5 godzin będzie wymagał utrzymania wysokiego tempa, a to przez kilka podbiegów niestety nie będzie możliwe. Spada motywacja, bo zdaję sobie sprawę, że pokonanie trasy w pięć godzin i trzydzieści sekund niczym się nie różni od wyniku pięciu godzin i np. trzech minut. Stało się, nie uda mi się osiągnąć pewnie jak dla mnie zbyt ambitnego celu. Pozostaje cieszyć się radością biegu, uśmiechnąć się do kibiców i ….. biec wytrwale do mety.
Jeszcze tylko trzy kilometry, jeszcze dwa, ostatni kilometr. Widać stadion rugby, który na kilka dni zamieniony został we wspaniałe miejsce finiszu tego wyjątkowego biegu.
Wbiegam na murawę, po obu stronach trybuny z kibicami. Ostatnia, przeszło 200 metrowa prosta to finisz do mety. Jestem prawdziwie szczęśliwy. Kilkadziesiąt ukończonych maratonów ale na mecie radość zawsze wielka i wyjątkowa. Podobnie i tym razem. Nieporównywalna z niczym innym. Radość tak wspólna dla wszystkich biegaczy jak i przeżywana samotnie wśród gwaru tysięcy osób na mecie.
Oddaję chip, kubek ciepłej herbaty i łyk wody. Siadam w namiocie targanym wiatrem który nie słabnie. Wokół mnie, na trawie sami czarnoskórzy biegaczy. Zdaję sobie sprawę, że jestem w tym momencie jedynym białym wśród kilkudziesięciu zawodników. Krótka rozmowa o świeżych wrażeniach, zapraszamy się wzajemnie na kolejne starty w różnych, odległych częściach świata. Trafiam na masaż, później do namiotu przygotowanego specjalnie dla zagranicznych zawodników. Tu bufet jest naprawdę baaardzo bogaty. Czas odszukać przyjaciela który powinien już zameldować się na mecie. Troszkę obawiam się czy w tym tłumie kibiców i zawodników uda nam się odnaleźć ale szybko się spotykamy. Pamiątkowe zdjęcia, wymiana pierwszych wrażeń i uśmiechnięci choć zmęczeni wracamy do hotelu.
Niejako z dziennikarskiego obowiązku napiszę - bieg wygrał Marco Mambo pokonując trasę w 3 godziny 11 minut i 35 sekund. 36-letni zawodnik reprezentujący Zimbawe po raz trzeci triumfował w Two Oceans Marathon. Poprzednie zwycięstwa odnosił w latach 2004-05. Triumfując został tym samym piątym biegaczem w 39-letniej historii biegu, który stanął na najwyższym podium trzykrotnie. Czytając dwa dni później wywiad w gazecie (Cape Times, 24.03.2008) dowiedziałem się, że i jemu w osiągnięciu lepszego wyniku przeszkodził silnie wiejący wiatr oraz brak silnej konkurencji, bo od 45 kilometra do mety biegł już samotnie. Najszybszą wśród kobiet była Oleysa Nurgallieva. Przebiegła trasę w 3 godziny 34 minuty i 53 sekundy.
Warto marzyć i dążyć do realizacji ambitnych celów. Two Oceans Marathon jest jednym z tych biegów gdzie organizatorzy, zawodnicy i przepiękna trasa tworzą wyjątkową imprezę. Start w Cape Town warto zaplanować by za rok, dwa wystartować w tych wspaniałych zawodach.
Bohdan Witwicki
|