Nie wiem sam jak to jest, ale pomimo, że trochę obawiałem się tego maratonu, to jednocześnie nie miałem jakiegoś okropnego stresu przedstartowego. Obawy były dwojakiego rodzaju – po pierwsze: broniłem tytułu mistrza teamu w kategorii weteranów, po drugie: bałem się czy nie wrócą moje kłopoty z oddychaniem, jakich nabawiłem się po maratonie w Lęborku.
Wówczas to bowiem najadłem się nie lada strachu i stanąłem nad samą przepaścią oko w oko z „wyrocznią”. Miałem uzasadnione obawy, że nie dość iż nie będę już mógł biegać, to w ogóle żadnego sportu już uprawiać nie będę w stanie. Na całe szczęście jednak dziwna choroba odpuściła (pomimo wielu wizyt i badań, nie została postawiona mi diagnoza) i mam nadzieję, że na dobre. Jednak gdzieś tam w głębi duszy lekki niepokój pozostał.
POZIOM I – czas planowania i treningów
Moje samopoczucie przed każdym startem w maratonie można przedstawić jako stopniowe przechodzenie na coraz to nowy poziom świadomości i postrzegania świata. Najpierw w okresie przygotowań, staram się sobie wytyczyć jakiś zarys planu treningowego. Jest to poziom I.
Umysł jest wówczas niejako wyciszony i nastawiony na spokojną codzienną pracę biegową. W zakres przygotować włączam starty w zawodach na krótszych dystansach. Nie zawsze chce mi się bowiem robić treningi szybkościowe i wówczas cotygodniowy wysiłek startowy jest moim mocnym akcentem treningowym ;)
W tym roku do przygotowań włączyłem też długie marsze po górach, które miały być takim urozmaiconym treningiem siłowym ;) W międzyczasie zrobiłem sobie dwa dłuższe wybiegania na dystansie ok. 30 km. Na tydzień przed Wrocławiem jak co roku pobiegłem w Nocnym Biegu Bachusa w mojej Zielonej Górze oraz w półmaratonie w Pile, do której to imprezy mam wielki sentyment, bo dwa lata temu to był mój pierwszy bieg na tak długim dystansie...
POZIOM II – niepokój przedstartowy
Na kilka dni przed Wrocławiem nastąpiło przejście na poziom II odczuwania ;) Wkradł się lekki niepokój, a myślenie zaczęło coraz bardziej zawężać się do spoglądania tylko w jeden punkt – cel, jakim był maraton. Na zewnątrz wyglądało to mniej więcej tak, że żarłem jak prosię, piłem wodę jak zwierzę po przejściu pustyni Atacama, pochłaniałem kilogramy słodyczy (aż mi plomby zaczęły wypadać)... hehe... i nie przytyłem :P
Dwa dni przed maratonem wiedziałem, że muszę dobrze przespać noc. Bo jest to najważniejsza noc. Nie przespałem. Wierciłem się do samego rana, a na domiar wszystkiego poczułem, że łapie mnie przeziębienie. Nie, tylko nie teraz!!! Niestety, czasami miesiące przygotowań mogą zostać zaprzepaszczone w bardzo krótkim czasie, tuż przed startem...
POZIOM III – odizolowanie się od świata zewnętrznego
Dzień przed startem. Wyjazd do Wrocławia, rejestracja w biurze i niekończące się powitania z przyjaciółmi. To już poziom III. Wówczas następuje niejako podział otaczającego świata – na ten, w którym jestem czyli maraton, maratończycy i wszystko to co z tym związane oraz ten poza mną, czyli tą „zwykłą szarą” rzeczywistość, która teraz przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, staje się rozmytym tłem, szumem... ;)
W ten dzień nie potrafię ani myśleć, ani rozmawiać o niczym innym. W ten dzień najlepiej się czuję wśród „swoich”, takich samych „szaleńców”, bo tylko oni potrafią zrozumieć co czuję, bo czują podobnie...
Nocy przedstartowej też nie przespałem. Masakra. Klęska totalna. Przecież ja nie będę miał siły kilometra przebiec!!! Im bardziej sobie to uświadamiałem, tym trudniej było zasnąć... W końcu mi się zachciało. Ufff... Tak, ale na 5 minut przed pobudką... Wstałem zdruzgotany psychicznie, zmęczony, z bolącym gardłem... Zacząłem myśleć, czy nie odpuścić sobie startu... Bałem się zejścia z trasy... MIAŁEM ŚCIANĘ!!! NA 3 GODZINY PRZED MARATONEM!!!
Około ósmej (godzina do startu) wjeżdżamy na specjalnie przygotowany parking przed stadionem olimpijskim. Nie wiem jakim cudem wypatruje nas i macha uśmiechnięty August Jakubik, z którym w maju miałem przyjemność biegać w sztafecie Polska Biega z Piątka do Cieszyna. To było nasze pierwsze spotkanie od tamtego czasu. Bardzo miłe chwile, kilka zamienionych słów i uśmiechów i... patrzymy jadą nasi teamowi znajomi z Rudawy, znowu powitania :))) Od tego momentu już co chwilę kogoś znajomego widzimy :)
Krótka rozgrzewka z Tomkiem. Dla przypomnienia dla niewtajemniczonych - Tomek to mój sąsiad, z którym trenuję i jeżdżę na zawody od wiosny. Poznaliśmy się dzięki Marysieńce, która znała go już dużo wcześniej. Oczywiście poznaliśmy się przez internet, a jakże ;) Wspólnie z Marysią namówiliśmy Tomka do spróbowania sił w maratonie. Było to w Lęborku, gdzie Tomek pojechał jako nasz serwisant. Zresztą do Wrocławia również przyjechaliśmy w trójkę.
Niestety Marysia z powodu kontuzji nie mogła wystartować i podobnie jak przy moim debiucie, tak przy debiucie Tomka przyjechała pokibicować. Wiem jak to boli, kiedy się patrzy z boku i samemu nie można biec! Tym większe należą się podziękowania dla Marysi, że przyjechała i nas wspierała!
W końcu ustawiamy się na starcie. Pozostają już tylko minuty. Blisko 1.800 osób zbija się szybko w ciasną masę luda. Jeszcze tylko ostatnie przetasowania w pozycjach startowych, by być bliżej właściwego pacemaker"a. W ten sposób spotykam kolejne bliskie mi osoby – Piotrka (Diki’ego) i Andrzeja (Kolę) ze sztafety PB. W ten sposób jesteśmy tu niemal w komplecie jak w maju ;) Tomuś ustawia się nieco przede mną. On planuje biec na 3 godzinki i jak się uda to je złamać. Ja nie ukrywam, że mam zakusy na 3h 10 min :) W końcu nadchodzi ten moment: pięć... cztery... trzy... dwa... jeden...
POZIOM IV – bieg
Pada huk wystrzału i zaczyna się!!! :)))) Zaczyna się kolejny poziom mojej świadomości. Poziom IV. Sylwetka wyprostowana. Krok równy, rytmiczny. Oddech miarowy, dostosowany do kroku. Wzrok przed siebie. Myśli... A cholera wie o czym ja tam myślałem ;) Starałem się za wiele nie myśleć ;) Skupiłem się na kontrolowaniu czasu i tempa.
Po ostatniej lekcji udzielonej mi przez mojego lęborskiego zajączka wiedziałem, że najważniejsze to trzymać równe tempo. Nie sugerować się świetnym samopoczuciem na pierwszych kilometrach (choć takiego tym razem nie miałem), tylko biec zgodnie z wyznaczonym wcześniej planem. Maratony biegamy głową – te właśnie słowa Marysieńki dudniły wciąż w mojej ;) Posłuchałem dobrych rad i... szło wspaniale!!!
Sam nie wiem jak to się działo, ale trzymałem tempo niemal co do sekundy na każdym kilometrze. Ewentualne braki lub nadmiary kilkusekundowe korygowałem na dłuższym odcinku, by nie dało się odczuwać zmiany szybkości. Tak, byłem z siebie dumny... cieszyłem się, że to czego najbardziej się obawiałem, da się zrobić i nie jest takie trudne jak tylko bardzo się chce :))))
W jakimś momencie zauważyłem, że biegniemy w miarę stałą grupką. To znaczy nie widziałem wszystkich (najczęściej byłem z przodu), ale czułem "na słuch" ;) Co pewien czas ktoś pytał mnie: "Jak tam tempo Dario?". Uspakajałem, że idealnie co do sekundy ;) Nie ukrywam, że dużym ułatwieniem dla mnie była dobrze oznakowana trasa. Niestety nie mam zegarka z GPS-em. Co kilometr były ustawione duże, wyraźne i widoczne z daleka tablice z kilometrażem.
I tak dobrze szło mi gdzieś aż do 33 km. Wówczas to zaczęły się „schody”. I nie były to schody do nieba! ;) Tempo zaczęło nieco spadać. A sił cholerka nie przybywało. Przestałem w końcu kontrolować czas. Marzyłem już tylko o jednym – by nie złapała mnie jakaś kolka albo skurcz, które odbiorą mi resztki sił i powalą na kolana.
Marzyłem, by dobiec do mety. Na szczęście kibice dodawali otuchy (choć na tak duże miasto spodziewałem się ich więcej na trasie). A wśród nich najgłośniejsza była... oczywiście Marysieńka! :) Najpierw było ją słychać, a dopiero po dłuższej chwili można było ujrzeć :)) Ależ to była energia!!! Dzięki Maryś, bardzo mi pomogły te Twoje decybele!!! :)))
Na 40 kilometrze zerknąłem na zegarek, by sprawdzić czego mogę się spodziewać i czy poprawię swoją życiówkę. Było dobrze! Wprawdzie o 3 h i 10 min mogłem już zapomnieć, ale na życiówkę szansa nadal była. Rety, jakie to były ciężkie dwa kilometry!!! Nogi już prawie w ogóle nie chciały słuchać. Musiałem uruchomić mocną motywację myślową, by nie zwolnić jeszcze bardziej. Widziałem teraz jak co chwila ktoś właśnie nie wytrzymywał i przechodził do marszu lub się wręcz zatrzymywał.
Wiedziałem dobrze, że jak i ja tak zrobię to przegram. Po maratonie w Lęborku wiele osób zazdrościło mi osobistego pacemaker’a i niektórzy być może sądzili, że sam nigdy bym tak nie dał rady pobiec. Teraz właśnie nadarzyła się okazja, by udowodnić sobie i innym, że sam również potrafię biegać ;) I to właśnie mnie zmotywowało do wykrzesania z siebie jeszcze resztek energii na finiszu :)))
POZIOM V – euforia
Ostatni kilometr, a zwłaszcza ostatnia prosta i wbiegnięcie na maty to jedne z najpiękniejszych chwil dla maratończyka. Dotarcie do mety, to jak przekroczenie pewnej granicy... granicy bólu i cierpienia, za którą czeka upragniony odpoczynek, radość i poczucie spełnienia. To jest jak oczyszczenie duszy. Oczyszczenie ze zła, z grzechu...
To tak, jakby się człowiek rodził na nowo :))) Jeszcze kilka minut temu bijący się z myślami: „po co się tak męczę, nigdy więcej nie chcę biec aż tylu kilometrów”, teraz szczęśliwy i umawiający się z przyjaciółmi na kolejny maraton. Coś musi być w tym całym szaleństwie, nieprawdaż? Jest to dla mnie poziom V – poziom euforii. Ten poziom ma to do siebie, że trwa czasem dość długo. I jest bardzo przyjemny... :)
Gratulacje, uściski, wymiana doświadczeń z trasy... Zmęczenie i radość mieszają się ze sobą. Udaję się na masaż, bo pierwsze chwile za metą troszkę jednak bolą ;) Potem czas na przebranie w suche ciuszki, by nie wychłodzić mocno osłabionej duszyczki... No i koniecznie coś trzeba zjeść, choć nie bardzo się chce... Mam batona (recovery bar), drogie „dziadostwo” i okropnie niedobre jakieś... fuj!...
Ale zmuszam się... (i dobrze zrobiłem, bo wyjątkowo żadnych sensacji żołądkowych potem nie miałem, a dość często mnie takowe atakowały po ciężkich biegach). O 15-tej następuje dekoracja tegorocznych zwycięzców w Mistrzostwach Teamu MaratonyPolskie.PL – nie ukrywam, że to bardzo przyjemna dla mnie chwila, gdyż udało mi się obronić tytuł mistrza weteranów :) Po dekoracji robimy jeszcze kilka wspólnych zdjęć, po czym część „naszych” żegna się już i szykuje do wyjazdu...
A my czekamy... Czekamy do 16-tej... Na co? Hehe... Na samochód, a na co! :) Rekord trasy nie został pobity, więc nagroda główna – samochód osobowy Ford Fiesta – będzie rozlosowany wśród tych, którzy ukończyli maraton. Swoją drogą podziwiam mocne nerwy tych, którzy nie czekali na losowanie i wcześniej pojechali do domu... Pamiętam jak po Biegu Fiata Marysia nie chciała czekać na losowanie i jakaś nagroda jej przepadła. Nauczeni doświadczeniem postanowiliśmy więc czekać.
To znaczy ja się w sumie niczego nie spodziewałem, bo tydzień wcześniej wylosowałem nagrodę w Biegu Bachusa („gównianą” co prawda, ale jednak), a że szczęścia nie chodzą parami... ;) Ale Tomuś płakał, że nigdy niczego nie wygrał... więc czekaliśmy... Usiedliśmy sobie na trawce w słoneczku z naszymi pucharkami (Tomek z dwoma - za I miejsce wśród debiutantów i I miejsce wśród ścigaczy), fuksiarz znalazł w trawie jeszcze 2 zł i 45 gr i – naskarżę – nie chciał podnieść tych 5 gr!!!!
Rozpoczęło się losowanie... Spiker czyta:
— Nagrodę główną, samochód Ford Fiesta, wygrała osoba mieszkająca ponad 100 km od Wrocławia...
Siedzący obok Tomuś ze stoickim spokojem mruczy sobie pod nosem:
— No tak, zgadza się...
Spiker ciągnie dalej:
— Ma na imię Tomek...
Tomek na to:
— Zgadza się...
Spiker:
— Numer startowy składa się z czterech cyfr...
Tomek, już nieco głośniej:
– Wszystko się zgadza...
Spiker:
– Pierwsza cyfra to 1...
Tomek:
– Zgadza się...
Spiker:
– Druga to 3...
Tomek, jeszcze bardziej podnosi głos:
– No tak i dwie czwórki...
Spiker:
– I czwórki!!!!
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Wystrzeliliśmy jak z procy! :)))) Nie to nie może być prawda!!!! Wygrał!!! Tomek wygrał samochód!!! AAAAAA!!!!!!!!!
Ludzie, co to była za radość, co to był za okrzyk szczęścia!!! :))) I pomyśleć, że jeszcze pod koniec czerwca Tomek nie chciał słyszeć o żadnym maratonie. A teraz nie dość, że nabiegał rewelacyjny i najlepszy w naszym teamie czas 3:01:30, zgarnął dwa puchary, znalazł 2,45 zł w trawie, to jeszcze wylosował samochód!!! Ależ ten chłop miał kumulację!!! :))) Niewiarygodne!!!
I tak oto pojechaliśmy na maraton jednym autkiem, a wróciliśmy dwoma ;) Przez cały Wrocław Tomuś nie omieszkał troszkę pohałasować klaksonem z radości, no i oczywiście na skrzyżowaniach miał na światłach bez przerwy zieloną linię... Ja, choć jechałem tuż za nim - miałem czerwoną... ;)
Autorzy zdjęć:
fot_1.jpg, fot_2.jpg i fot_8.jpg - zdjęcia autora
fot_3.jpg i fot_7.jpg - Tomasz Kufel
fot_6.jpg - Danuta Pilarz-Małkiewicz
fot_4.jpg i fot_5.jpg - wykonane przez FotoMaraton.pl
|