Stałem na skrawku plaży w samych kąpielówkach i pomarańczowym czepku na głowie nie mogąc powstrzymać szczękania zębami. Pogoda nas nie rozpieszczała. Wiał silny wiatr od morza i zacinał deszcz smagając wszystkich po twarzach jakby igiełkami.
Wokół mnie stało 136 osób z czego około 130 w piankach... Nic dziwnego, to impreza na zakończenie sezonu triathlonowego w Szwecji, jest 30 sierpnia i jesień zbliża się już wielkimi krokami. „Boże!”- pomyślałem - „Co ja tu robię?”
To miała być dla mnie inicjacja triathlonowa, pierwszy, wymarzony start od momentu kiedy w 2000 roku zobaczyłem relację z olimpiady w Sidney, gdzie po raz pierwszy w histori igrzysk rozgrywana była ta konkurencja. Byłem wtedy w Kanadzie. Zwyciężył właśnie Kanadyjczyk Simon Whitfield i jego imię było na ustach wszystkich. Zamarzyłem wtedy by kiedyś zmierzyć się z tą dyscypliną, ale były to marzenia dość nierealne.
Owszem, w dzieciństwie pływałem kilka lat wyczynowo, ale w 2000 roku nie byłem w stanie przepłynąć kraulem bez przerwy więcej niż 150m nie wspominając już o jakimkolwiek bieganiu powyżej 1km. Koleżanka z Kanady trenowała triathlon i bardzo ją za to podziwiałem. Pożyczyła mi nawet swój rower umożliwiając efektywniejsze zwiedzanie Montrealu.
Rys.1 - start do Tjorn Triathlon ½ ironman
Ta przysługa stała się nieomal gwoździem do trumny moich marzeń o triathlonie, ponieważ rower był bardzo szybki i bardzo drogi... Zrozumiałem, że w tej dyscyplinie bardzo ważną rzeczą umożliwiającą nawiązanie walki z innymi jest posiadanie odpowiedniego roweru. Oczywiście nie musi być to rower z najwyższej półki, jednak nie zwykły rower trekingowy czy góral, ale prawdziwy, nowoczesny rower szosowy, a taki już był po za moim zasięgiem finansowym.
Lata mijały, a ja pierwszego stycznia tego roku zacząłem biegać i wciągnęło mnie... Na początku marca w szwedzkiej telewizji rozpoczęła się kampania Powerade pod tytułem „Never give up”. Szukali ochotnika, niewytrenowanej osoby, który podjęłaby się wyzwania przygotowania się w ciągu 4 miesięcy i ukończenia triathlonu na dystansie olimpijskim (1500m pływanie, 40km jazdy na rowerze i 10km biegu). Osobnik ten miał otrzymać od organizatorów wszelkie wsparcie trenerskie oraz cały niezbędny sprzęt, w tym rower...
Marzenia znów wypłynęły na powierzchnię. Wszak teraz to ja już nawet truchtałem dystanse do 15 kilometrów i przygotowywałem się do pierwszego w życiu półmaratonu! Po konsultacjach z żoną, zdając sobie sprawę z ilości niezbędnych treningów i poświeceń by sprostać takiemu wyzwaniu, zgłosiłem swoją kandydaturę... jako jeden z 5200 chętnych... Wybrano jak się łatwo można domyślać... kogo innego, a moje marzenia jeszcze raz przysypał kurz... Kolega z pracy jest wielkim pasjonatą jazdy na rowerze.Jest członkiem tutejszego klubu kolarskiego.
Trzy razy w tygodniu w ramach treningu dojeżdża do pracy na rowerze a ma 30km w jedną stronę. Podziwiałem go za determinację, bo pracę zaczynamy o 6:45... Rozmawialiśmy wiele razy o rowerach i zwierzyłem mu się z mojego dawnego marzenia o starcie triathlonowym. Kilka dni później wziął mnie na stronę i pokazał rower który odkupił od swojego kolegi z klubu. Powiedział mi że kupił go z myślą o mnie, że cena była tak niska jak na klasę roweru, że jak się nie zdecyduję go kupić to on go zaraz sprzeda z zyskiem w internecie. Zaczął mi wymieniać: „rama Koga Miyata, przerzutki Shimano 600 z tyłu i Dura-Ace z przodu, piasty Campignola...”
Mnie to zupełnie nic, a nic nie mówiło, jakby ktoś mi wymieniał części płyty głównej komputera, za których rozwojem przestałem podąrzać po zakończeniu studiów. Ale wierzyłem mu że to musi oznaczać coś dobrego. Do mnie przemawiała tylko piórkowa waga roweru i bajeranckie tylne koło z pogrubioną felgą i tylko dwunastoma szprychami :) Niestety cena wciąż była dla mnie za wysoka :( Ale przydeptane codziennym życiem marzenia odbiły teraz ze wzmocnioną siłą. Żona się ze mnie zaczęła śmiać, że to przez zbliżającą się okrągłą rocznicą 30 urodzin, że to taka zachcianka faceta wchodzącego w wiek średni.
Rys.2 - upragniony rower...
Ale nie hamowała mnie w moich marzeniach. Ba, nawet dzięki temu wpadłem na pomysł, by poprosić rodzinę o dorzucenie się do roweru w ramach prezentu urodzinowego, zamiast innych prezentów, które z pewnością nie sprawiłyby mi tyle radości. I tak też się stało. Dzięki pomocy rodziny i najbliższych przyjaciół udało mi się kupić wymarzony rower. Teraz i ja zacząłem kilka razy w tygodniu jeździć do pracy na rowerze po 16km w jedną stronę. Marzenia stawały się coraz bardziej realne.
Na stronach Szwedzkiego Związku Triathlonowego znalazłem kalendarz imprez. Odkryłem, że niedaleko Geteborga, jedynie 70 km na północ, na przepięknej wyspie Tjorn organizowane będą zawody triathlonowe. Główną imprezą był dystans ½ Ironman’a czyli 1900m pływania, 90km jazdy na rowerze oraz 21,097km biegu. Oczywiście o takim dystansie nie było mowy w moim przypadku, ale podczas tej imprezy rozgrywane były również zawody w nieco zmodyfikowanym sprincie triathlonowym: 400m pływania, 22km jazdy na rowerze i 5,3km biegu.
Postanowiłem, że tam właśnie stanę twarzą w twarz z moimi marzeniami. Zacząłem jeszcze więcej trenować, a podczas wakacji pływałem w jeziorach i jeździłem na rowerze z córeczką na bagażniku. Dzięki radom Darka Sidora oraz innych triatholnistów obecnych na stronie maratonówpolskich.pl dowiedziałem się jak przygotować się do zmian z pływania na rower i z roweru na bieg. I tak oto, 30 sierpnia 2009 roku, pełen stresu i dość ciemnych myśli przyjechałem na wyspę Tjorn wraz z rodziną i rowerem na bagażniku samochodu.
Ostatniej nocy stres przed startowy nie dawał mi zasnąć. Do tego hulający przez całą sobotę wiatr zamiast słabnąć w nocy zdawał się jeszcze przybierać na sile. Szum wiatru przeplatał sięz hukiem grzmotów przewalającej się burzy, a grad walił o parapety i szyby okien... Oby to tylko ucichło do jedenastej w niedzielę...
Rys.3 - ostatnia prosta i...
Całą sobotę spędziłem układając i pakując rzeczy które chcę zabrać na zawody. Sprawdziłem rower, przykręciłem nowy uchwyt na bidon, sporządziłem „cudowną miksturę” izotoniczną, dopompowałem koła do równo 9 atmosfer – cztery razy tyle co w samochodach (do tej pory mnie to fascynuje :)), przećwiczyłem zakładanie butów i kasku. Zdecydowałem się na zamontowanie pedałów z noskami i jazdę na rowerze w butach biegowych, by zaoszczędzić czasu na drugiej zmianie. Zawodowcy zazwyczaj mają już przypięte do pedałów buty kolarskie i już w czasie jazdy zakładają je na nogi – no ja do nich jeszcze nie należę :)
Aby nie musieć sznurować butów w stresie i ze zmarzniętymi po pływaniu rękoma zamontowałem na sznurówkach plastikowe ściągacze jak przy sznurkach od śpiworów. Już wcześniej przećwiczyłem czy rozwiązanie to zdaje egzamin i czy sznurowadła się nie poluzowują, ale wszystko było OK. Gdyby jeszcze tylko ten wiatr przestał wiać... Ale nie przestał.
Na miejscu zawodów w małym miasteczku Skärhamn wiało ostro, zacinał deszcz a wysokie fale wdzierały się do maleńkiego portu nieźle kołysząc zacumowanymi jachtami. Te fale mnie przerażały. Na szczęście trasa pływacka została wyznaczona w dość osłoniętym miejscu, między skałami małego fjordu. Stalowo ciemne niebo i deszcz padający prawie poziomo... Ale słowo się rzekło i odwrotu nie przyjmowałem do swojej świadomości.
Za długo na ten start czekałem... Po odebraniu numeru startowego poszedłem odnaleść moje miejsce w strefie zmian. Oczywiście okazało się, że miejsca między rowerami jest mniej niż sądziłem i że cały mój misternie przygotowywany plan rozłożenia rzeczy w taki sposób by je jak najszybciej włożyć, wziął w łeb. Z resztą i tak wiatr by mi je poroznosił po całym miasteczku... Trzeba było wszystko spakować do torby i zabezpieczyć by zupełnie nie przemokło na deszczu. Na wieszakach zobaczyłem wiele rowerów przypominających mi bardziej rakiety niż rowery.
Nigdy takich wcześniej nie widziałem. To porażało mnie swoim profesjonalizmem i potęgowało i tak duży już stres... Wśród startujących rozpoznałem Teda Ås-a – jednego z najwybitniejszych szwedzkich ironmanów, legitymującego się czasem 8:28:40. Wczoraj zajął drugie miejsce w połowie ironmana, a dziś startował ponownie, jakby mu było mało... Zawodnicy i zawodniczki w liczbie 136 zaczęli się gromadzić na plaży. Wszyscy w piankach... z wyjątkiem mnie i kilku innych naiwniaków, których by można policzyć na palcach jednej ręki... Jak kilka dni temu pytałem organizatorów o temperaturę wody to uzyskałem odpowiedź „23”. Dziś po nocnym gradzie woda miała tylko 17,5 stopnia...
Wydawało mi się że tylko ja nie mogę opanować szczękania zębami. W oczach mojej żony widziałem przejęcie i swoje głupawe odbicie. „Boże, co ja tu robię?” – pomyślałem. „To ma być ten mój wymarzony od lat triathlon?” Przezornie wycofałem się trochę dalej w głąb plaży zostawiając pierwsze miejsca przy wodzie zawodowcom i chowając się w większy tłum, gdzie łudziłem się będzie trochę cieplej – nie było. Nie myślałem już wtedy o jakim kolwiek dobrym wyniku, ale tylko o tym by to przeżyć i dobiec do mety bez względu na czas. Ręką zasłoniłem buzię by nie widać było jak bardzo się trzęsę...
I nagle padł strzał startera... I cały stres opadł, skończyło się szczękanie zębami. Rzuciłem się do wody w gąszcz ciał. Nie jest to najprzyjemniesze pływanie, ale ryby też pływają w ławicach i jakoś nie narzekają . Po chwili zrobiło się troche luźniej. Podniosłem głowę i zobaczyłem, że płynę w bok, a nie w kierunku boi zwrotnej...
Rys.4 - meta!!!
Zawróciłem w tłum. Za boją ustawiłem się nieco po zewnętrznej gdzie było trochę więcej wolnej wody. Całe zawody zleciały mi strasznie szybko, już nic innego się dla mnie nie liczyło tylko płynąć, pedałować i biec jak najszybciej i koncentrować się na zmianach by nie zabłądzić między stojakiami na rowery. Okazało się, że wiatr urwał mi nowy, jak się okazało tandetny, uchwyt na bidon. Na szczęście jeszcze przed rozpoczęciem jazdy.
Cóż, musiałem się obejść bez mojej mikstury. Na trasie kilka razy mocno mną zarzuciło gdy nagły poryw bocznego wiatru uderzył o mnie i o rower, ale na strachu się skończyło. Adrenalina chyba sprawiła że dystans 22 km pokonałem w rekordowym dla mnie czasie 40:23 czyli przy średniej 32,7km/h.
Decyzja o jeździe na rowerze i bieganiu w jednych butach okazała się bardzo słuszna. Dzięki temu miałem najszybsządrugą zmianę wśród wszystkich zawodników – 25 sekund, przy 56 sekundach zwycięzcy całego biegu. Przede mną był jeszcze tylko bieg, ale zaczynający się dość ostrym i męczącym podbiegiem dającym się szczególnie we znaki po jeździe na rowerze. Na szczęście pogoda się znacznie poprawiła.
Deszcz przestał padać już przy pierwszej zmianie na rowery, a mocny wiatr dość szybko osuszył trasę. Teraz zaczęło nawet wychodzić słońce jakby chąc dodać sił zawodnikom i dopingując do dalszego wysiłku. Również sędziowie na trasie i funkcjonariusze wskazujący trasę dopingowali wszystkich mijających ich zawodników. To bardzo podbudowywało i pozwalało wykrzesać z siebie dodatkowe siły.
W efekcie na metę przybiegłem z czasem 21:14 wyprzedzając po drodze zwyciężczynię wśród kobiet. Tempo 4:00 było najlepszym moim dotychczasowym na jakichkolwiek zawodach biegowych. Zająłem 10 miejsce z czasem 1:10:26 który był prawie o 5 minut lepszy od optymistycznie zakładanego przeze mnie wyniku przy dobrych warunkach pogodowych... To musiała być ta adrenalina... Na metę wbiegłem z uniesionymi w geście zwycięstwa rękoma, a potem rzuciłem się w objęcia pani wręczającej medale, a potem mojej kochanej żony. Nie mogłem opanować łez wzruszenia. Spełniłem swoje wielkie marzenie! Udało mi się pokonać stres i warunki pogodowe! Stałem się triathlonistą!
Start w triathlonie okazał się dla mnie fascynującym przeżyciem, a zawody na wyspie Tjorn ze wspaniałą przyrodą i oddanymi sprawie organizatorami stały się wspaniałym miejscem na rozpoczęcie mojej przygody z tą dyscypliną sportu. Wszelkie początkowe przeciwności pogodowe z perspektywy czasu dodają całej sprawie dodatkowego smaczku. Na pewno nie był to mój ostatni start triathlonowy i do następnego sezonu zamierzam się solidnie przygotować.
|