Pewnego zimnego jesiennego dnia znalazłem się w znajomym dla wielu biegaczy lublinieckim lesie. Tym razem nie, by bawić się w pociągającym, pachnącym błocie, a by dopingować i pomagać kandydatom do miana Komandosa i ogólnie Twardziela. No i napisać ten artykuł :) Bieg, podobnie jak inne imprezy organizowane w Lublińcu organizował niezawodny klub WKB Meta Lubliniec.
Rys.2 - przed startem
Ciche i spokojne o tej porze roku okolice ośrodka Silesiana ożyły w piątek po południu, gdy rozpoczęło działanie biuro zawodów Maratonu Komandosa. Zwykła weryfikacja zawodników szła bardzo sprawnie, jednak prawdziwe zainteresowanie zebranych przyciągały dwie wagi stojące pod oknem. Wagi służyły do ważenia plecaków. Plecaki na biegu? Kto to widział? Otóż widział – Maraton Komandosa z założenia jest nietypową imprezą, podczas której zawodnicy pokonują maraton w wojskowych butach, mundurach i z całkiem ciężkimi plecakami – ważącymi co najmniej 10 kg i ani grama mniej. Część zebranych odmierzała aptekarskie ilości piasku, popularnej substancji do obciążania plecaków, by zbliżyć się do ideału, inni dokonywali zadziwiających zabiegów na swoich plecakach, starając się je odchudzić, gdyż wcześniej „zaszaleli” podczas przygotowań. Czasu na przygotowania było sporo i każdy miał czas na dopieszczenie swojego plecaka. Przed startem mogło już być na to za późno. Reszta wieczoru upłynęła wszystkim miło i pod znakiem delikatnego smaku chmielowego napoju.
W dzień startu hotelowa restauracja przeżyła oblężenie. Solidne śniadanie dwie godziny przed maratonem? To nic dla Komandosów – szybkie jedzenie i wkrótce należało oddać plecaki do oficjalnego ważenia, ubrać mundur, zdecydować się na czapkę lub rękawiczki i zebrać wokół startu. Sporo śniegu i lekki mróz pozwalał zapomnieć o jesieni królującej w większości kraju i skoncentrować się przed biegiem. Organizatorzy sprawnie zebrali zawodników na linii startu a licznie zebrani fotografowie mieli chwilę dla siebie, by porobić zdjęcia zawodnikom w pierwszej linii. Jednak wkrótce wybiła 9.00, godzina prawdy, i umundurowana kolumna ruszyła do maratonu. Biegiem lub marszem na początkowych metrach, z powszechnym uśmiechem na ustach, pokrzykiwaniem dla dodania animuszu długi wąż zawinął pętle obok ośrodka i ruszył w trasę, a po chwili go nie było. Do lasu wokół ośrodka wrócił spokój i zapanowała cisza.
Rys.3 - ostatnie dopięcie guzików...
Miałem wyznaczone ważne zadanie pomocy zawodnikom na półmetku, ale nie spodziewając się przybycia „moich” – Gosi i kolegów z 23 Bazy Lotniczej w Mińsku Maz., poszedłem robić to co biegacze lubią najbardziej czyli pobiegać. Czasu wystarczyło na godzinę biegania po lesie, a potem pozostało mi jedynie przygotować się na przybycie zawodników. Podczas Maratonu Komandosa nie można wspomagać zawodników na trasie, jednak na półmetku następuje obowiązkowe ważenie plecaka i podczas dwuminutowej przerwy maratończycy mogą uzupełnić bidony, butelki, worki na wodę i puste żołądki do woli. Zostałem wyposażony w napoje oraz różne biegowe przysmaki, a do tego miałem przy sobie wcale pokaźną kolekcje skarpetek, koszulek i innych drobiazgów „na wszelki wypadek” gdyby potrzebna była zmiana.
Pozostało czekać i obserwować przybiegających na półmetek zawodników. Z pewnym zaskoczeniem zobaczyłem, że większość maratończyków kończyła pierwszą pętle biegiem i w dobrych nastrojach, a spodziewałem się łez, wyczerpania, załamania. Żeby nie było za wesoło kilka osób zeszło też z trasy... Nieco ponad pół godziny po pierwszym zawodniku przybiegła niezniszczalna Agnieszka Mizera, ja tymczasem uwijałem się z moimi napojami, zresztą najczęściej sprowadzało się to do uzupełnienia wody w butelce i wymianie kilku słów. Szybko przemknął generał Polko, krótko po nim Gosia i depcząca jej po piętach Agnieszka z nieodłącznym towarzyszem. Biegacze z lekkim obłędem w oczach wyrywali się do przodu – w końcu przymusowa przerwa w czasie biegu nie jest rzeczą powszechną! Ciągnęło ich od miejsca ważenia plecaków do wyjścia ze „strefy zmian”, na szczęście po drodze znajdował się kociołek z herbatą i innymi napojami, więc nikt nie zapomniał o piciu. Dwie minuty to bardzo mało czasu. Przebiec w tym czasie można ładny kawałek albo wykonać kilka czynności – zdjęć i włożyć plecak, wypić herbatę, rozprostować ramiona, dowiązać sznurowadło – i nic więcej. Miałem wrażenie, że nie czas ich goni, ale ktoś większy i groźniejszy… Chuck Norris? Czy Komandos się boi Chucka Norrisa?!
Rys.4 - trofea
W międzyczasie nieźle zmarzłem, więc schroniłem się w hotelu. Czas minął nadspodziewanie szybko i niedługo na metę miał dotrzeć zwycięzca. Dariusz Guzowski ze Słupska wpadł na metę z uniesionymi rękami kilkanaście minut po tym jak ostatni zawodnik rozpoczął swoje drugie okrążenie. W świetnym czasie 03:30:16 zwyciężył po raz drugi, we wcześniejszych edycjach Maratonu zajmując kolejno 1,2 i 5 miejsce. Później, w kilkuminutowych odstępach zaczęli się zjawiać kolejni zawodnicy, a spiker – górnik ratownik – pomagał niektórym przebiec ostatnie metry. Coraz więcej osób nadbiegało i z uśmiechem na ustach kończyło bieg. Być może na ostatnich kilometrach biegli z zaciśniętymi zębami, ale na metę już wpadali z uśmiechem. Niektórzy dosłownie z pieśnią na ustach!
Władek i Darek przybiegli krótko za Agnieszką Mizerą, która zwyciężyła w klasyfikacji kobiet. Przyniosłem im ubrania i więcej nie musiałem – w końcu miałem do czynienia z Komandosami. Poszedłem więc na trasę, popatrzyłem sobie na ostatni (na drugim kółku makabryczny) podbieg, ostatni zbieg na którym zawodnicy mieli robione zdjęcia i niedługo potem przybiegła Gosia, zaskakując mnie, bo wcześniej spodziewałem się gen. Polko. Ostatni podbieg pokonany dziarskim krokiem i poleciała do mety. Zajmując drugie miejsce w klasyfikacji kobiet podziękowała orgom za miłą imprezę i obiecała, ku konsternacji spikera i mojej uldze, nigdy więcej nie startować w Komandosie :).
Rys.5 - zwycięzca maratonu - st.asp.Dariusz Guzowski
Po biegu wszyscy uczestnicy zostali podjęci obiadem i piwem przez hotelową restaurację, po czym już wieczorem nastąpiło uroczyste zakończenie imprezy z dekoracją zwycięzców. Gosia weszła na pudło, Darek i Włodek dostali statuetki a drużyna, 23 Baza Lotnicza Mińsk Maz. zajęła dobre – 10 miejsce w klasyfikacji drużynowej. Prezes zaprosił wszystkich na oglądanie meczu Polska – Belgia (i na piwo), choć po poczęstunku gorącą czekoladą i ciastem na piwo było niewiele miejsca. Impreza zakończyła się w świetnej atmosferze i tylko o poranku podczas śniadania niektórzy Komandosi chodzili krokiem zombie, w ilości większej niż po tradycyjnym maratonie i czy tylko trudy trasy to spowodowały?
Rys.1 - Big Brother nie dał rady...
Nie napisałem ani słowa o pannie z Big Brothera – cała ta sprawa nie pasowała do charakteru imprezy. Zresztą tylko dekownicy i maruderzy tacy jak ja mieli okazję popatrzeć sobie na mały teatr jednego aktora. Miejsce wielkiego brata na szczęście jest z dala od Lublińca.
Lubliniec rządzi :)
|