2016-07-02
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Puchatkiem na Śnieżkę (czytano: 1700 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://www.facebook.com/krzysztof.olanski/posts/951623648283701
Oki! Maraton Karkonoski. Najcięższy, ale tym samym najbardziej satysfakcjonujący bieg górski w którym póki co miałem przyjemność brać udział. Po dupsku zarobiłem konkretnie. Plan czasowy opiewał na 5:30 i jak wysoko wisiała ta poprzeczka to okazało się zaraz na początku zbiegu ze Śnieżki. Międzyczasy do tego momentu zgodne z planem tzn. chwilami lekka obsuwa ale raczej taka zakładana bo śrubowałem sobie czasy mocno jak na ponad 45k. Widoki, teren, jakość powietrza - wszystko uwzniaślało. Jednak nie do końca znajduję w głowie słowa opisujące bieganie po kamienno - głazowato - szutrowym terenie powyżej górnej granicy lasu i kosówki ale to tylko z tego względu, że za każdym razem kiedy tu jestem odczuwam, przynajmniej na wstępie, odrealnienie graniczące z obłędem. Później, w miarę upływu czasu wszystko wraca do normy. To znaczy nie tak do końca. Wrażenie dzikości i nieprzyjazności terenu ustępuje poczuciu, że znowu jestem u siebie. W swoim ulubionym "parku". I mimo narastającego zmęczenia oraz dosłownie czarnych chmur na nie tyle horyzoncie lecz tuż za najbliższym grzbietem, w głowie narasta coraz większa przyjemność z możliwości oglądania bardzo dynamicznych zjawisk atmosferycznych a za chwilę w nich uczestniczenia ;) Bywało zdecydowanie gorzej i dłużej jeśli o zlewę i burzę chodzi. Oki. Przyznaję: Zapach rozgrzanego asfaltu pod odbudowywaną Petrovką może i nieco zburzył klimat. Choć tak naprawdę wynikało to z wizji pokonywania tego samego śmierdzącego odcinka z powrotem, pod górę. A nachylenie jak na bitumiczną nawierzchnię konkretne. W ogóle było ponoć ciepło ale dla mnie zdecydowanie poniżej progu dyskomfortu. Wracając do kluczowych dla mnie wydarzeń to na piku byłem kilka minut przed swoim planem. Będąc nieco zdziwionym brakiem punktu kontrolnego na samej Śnieżce, nie zatrzymując się przechodzę do biegu. Wiedząc jak zabójczy w finale dla nóg może być szybki, ostry zbieg nie rozpędzam się zdając sobie sprawę, że to dopiero połowa dystansu. Parę chwil wcześniej na ostrym podejściu gdzieś w lewej łydce pojawiły się jakieś pomruki, takie przed-skurcze, sygnały, informacja nakazująca się rozluźnić i troszkę głębiej pooddychać. Czyli nic wielkiego. Norma. Teraz na zbiegu zaczynam czuć ogólnie wszędzie zmęczenie ale tego się akurat spodziewałem. Nic wielkiego, norma. Mimo niezbyt szarżującego tempa na Jubileuszowej trzeba wymijać turystów. Taki slalom chwilami. O! I teraz uskoczę sobie na lewo przed kolejną tarasującą drogę grupką. Wybijam się prawą nogą i.. O! Przyjmijmy, że: "Cholera" skurcz. W prawej łydce i czworogłowym wewnątrz, jednocześnie, "troszkę boleśnie" czego efektem jest nienaturalne samoistne "prostowanie" nogi i natychmiastowe przejście do pozycji leżącej. O fuck! Tego rodzaju bólu jeszcze nie zaznałem. Kiedyś musiał być ten pierwszy raz. Nie jestem w stanie tego opanować. Biegnący za mną zatrzymuje się i pomaga mi odginając stopę. Tak jak piłkarzom w trakcie dogrywki. Chwilę to trwa więc mówię dzięki leć! Sprawa wygląda kiepsko bo zesztywnienie nie ustaje. Boli ku.. i nie ustaje. Pomaga mi teraz kolejny z biegaczy. Po chwili znowu mówię - dobra, dzięki, leć już. Jest nie wesoło ale chyba najlepszym wyjściem będzie się podnieść. Tak też robię, bardzo pokracznie, jakbym jakiś nokaut zaliczył. Dopiero w pozycji wyprostowanej udaje mi się rozluźnić mięśnie. Od razu przechodzę do marszu. Szkoda, że nie mam żadnej soli bo jest okazja sprawdzić czy w ogóle coś by zadziałała. Natychmiast coś wypijam, aplikuję żel na kofeinie i po chwili biegnę. Oki truchtam, ale jednak. Za chwilę Śląski Dom a tam dorwę się do czegoś słonego. Niestety nie wiem czy nie mogłem wypatrzyć czy nic takiego nie było. Wciągam za to daktyle a w kubku po enervicie zabieram ze sobą dużo banana. Konsumuję przez najbliższe kilka kilo. truchtam, biegnę, idę - na zmianę. Od Słonecznika teren będzie paskudny technicznie a ja walczę o to żeby nie rozwaliło mi mięśni tym razem już na amen. Jakoś odżywam, pozdrawiam kibicujących turystów, zahaczam o kamola i fik, fuck! Gleba! Kuźwa jeszcze kolanem. W mordę, jakaś krew, kuźwa! Mnóstwo krwi... Tylko skąd? Bo kolano jakieś takie tylko lekko zadrapane. No skąd? Dobra. Widzę. Upadek wyhamowałem kciukiem i teraz patrze się na odstający spory kawałek opuszka. Jeszcze nie boli ani nie piecze więc odgryzam, wypluwam, podnoszę się owijam bufem na dwie warstwy i cisnę dalej. Teraz psycha troszkę siada i na skomplikowanym do zbiegania kamieningu w ogóle nie forsuję tempa. Bufa mam oryginalnie czerwonego więc trudno mi ocenić czy krwawi mi rana czy nie. Ale nie piecze. Dobre i to. Oki. Karkonoska. Schładzam i nawadniam się naprawdę konkretnie. Przy okazji zwracam gąbkę znalezioną za tymże punktem podczas biegu w stronę Śnieżki. To co dalej? Acha, śmierdzący asfalt pod Petrovkę :) Akcja maraton teraz już na dobre zamienia się na wycieczkę biegową. Cały czas walczę ze sztywniejącymi mięśniami. Pocieszam się tym, że różne dolegliwości, które mi doskwierają podczas zawodów w ostatnim czasie czyli w Bieszczadach, na Babiej i teraz w Karkonoszach za każdym razem są inne i dotyczą zdecydowanie systemu mięśniowego niż stawów, ścięgien czy układu kostnego. Na wnioski i analizę będzie czas po biegu tymczasem może by pomyśleć jak dotrzeć do mety? Proponuję sobie nieustępliwe przemieszczanie do przodu w kierunku pojawiających się oznak załamania pogody, które ma nastąpić według prognoz o 14ej. Kapitalnie wygląda rumosz skalny Wielkiego Szyszaka rozświetlonego słońcem na tle buro-szaro-granatowej poświaty chmur za nim. Gdy promienie słońca gdzieś znikają, poświata po prostu czernieje. W międzyczasie, obserwując i skupiając myśli na tym właśnie atmosferycznym aspekcie, z bólem, już takim trochę też zakwasowym, nie zauważam jak znacznie przyspieszam, może nie do końca tak jak sobie to wyobrażałem w trakcie planowania ale jednak zdecydowanie zwiększam tempo i od dłuższego już czasu biegnę. Oki. Truchtam. Ale jednak to już nie jest marsz. Oczywiście rola dopingu ze strony matki natury jest niepodważalna. Na trawersie Szyszaka zapytuję idącego w przeciwnym kierunku "turystę", w którym rozpoznaję znanego skąd -inąd Rafała B. "jebnie czy nie jebnie?" A on na to "że schodzi do kotłów i że jak jebnie to tam chce to zobaczyć". Uśmiecham się i cisnę dalej a gradochmury cisną na mnie. Na wysokości stacji przkaźnikowej jebie już konkretnie półpoziomym deszczogradem. Zdążyłem już założyć kurtkę, w truchcie bez zatrzymywania. Wymijam zawodnika którego po raz kolejny, tak jak mnie wcześniej łapią mięśnie. Nie ma co, najgorsza możliwa chwila. Nawałnica trwa krótko a po zbiegu z grzbietu niemalże wycisza się. Jest troszkę mokro i mimo że na najstromszym odcinku czuję trzymanie butów na granitowych stopniach to ten krótki stromy odcinek przy schronie pod Łabskim przemierzam spokojnie. Przede mną jeszcze szeroki, szutrowy i wygodny szlak reglowy więc jeśli będę jeszcze w stanie się rozpędzić to właśnie tam. Rzeczywiście nabieram tempa ale mam czarne myśli przed ostatnim fragmentem przed metą. Prawie półtora kilometrowy zbieg nartostradą. Dość stromo z kilkoma stopniami. Bliskość mety robi jednak swoje. Rozluźniam się i słysząc na plecach konkurenta ryzykuję i puszczam się na pałę w dół. Uskoki pokonuję zygzakiem bez zwalniania. Po dwóch trzecich zbiegu tracę z pola słyszenia zawodnika za plecami. Nie rezygnuję z szybkości bo już za chwilę wyłania się w oddali meta. Tam niespodzianka! jeszcze kawałek przed nawrotem na finalny podbieg Magdalena Grześ Damian i Damian robią niesamowity tumult i wrzawę. Fantastycznie! Tuż przed finalną nawrotką łapie mnie jednak skurcz w łydce ale to już nie boli... za chwilę kilka metrów podbiegu, wystarczy żeby jeszcze przed metą zlikwidować dolegliwość. Kończę. Kasia uwiecznia ten moment fotką. Bardzo mało istotne, że aż po ponad 6ciu godzinach (6:09). Sylwia dekoruje mnie medalem. A ja już myślę co robić żeby następnym razem było lepiej ;) Na mecie spotykam jeszcze Maciej no i Małgorzata z Grzegorz po czym uciekam nieco jednak zmasakrowany pod prysznic i na zimne piwo ;) W międzyczasie spotykam Ula i dowiaduje się co tam u Bartłomiej. Oczywiście nie da się nie spotkać Bogusław oraz Krzysztof ;) Wcześniej na trasie pozdrawiam jeszcze Kazimierz, Bartłomiej i kilkoro jeszcze znajomych, nie wspominając o Jacek bo tu spotkaliśmy się już dzień wcześniej ;) Wrócę na ten bieg zdecydowanie. Jest po co! Nawet znając całość trasy z autopsji to nie spodziewałem się, że będzie tak wymagająca z punktu widzenia biegacza i w praktyce jednym ciągiem. No i co jeszcze... Za miesiąc, całkiem niedaleko, 50ka w Jakuszycach. Nieco łagodniej ale znowóż kilka kilo więcej. Uda się złamać 6 godzin?
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |