2017-11-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Toruń Maraton - relacja (czytano: 2149 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://runforlifetom.wordpress.com/
Kopernik, pierniki i krzywe chodniki. Czyli maraton w Toruniu!
Kilka dni przed startem prognoza pogody mocno nas zaskoczyła. Do Polski zawitać miał orkan Grześ/ Gregori (nie Saakaszwili z „Czterech pancernych…”). To oznaczało na niedzielnym horyzoncie wiatr w porywach do 100 km/h, deszcz, pluchę i przejmujące zimno. Nie da się ukryć, zbliżające się doświadczenie biegowe zapowiadało się bardzo ciekawie.
Tym razem to ja, a nie moja żona, wpadłem na pomysł (nie chwaląc się, bo nie ma czym), żeby tłuc się do miasta Kopernika, nad Wisłę.
Ci którzy zdążyli mnie poznać, mogą zapytać, słusznie zresztą, co bardziej ciągnęło mnie do Torunia, słodycze, które uwielbiam, czy bieganie, którego… nie cierpię. Tym razem, o dziwo, jeden powód nie wykluczał drugiego! Skąd ta zbieżność? Przyznaję, że moje cele w maratonie w ostatnich latach mocno się zmieniły. Nie biegam, po to, by uzyskać coraz lepsze czasy i bić rekordy życiowe. Mam zbyt duży respekt do dystansu maratońskiego, znam swoje możliwości, które ogranicza brak czasu na efektywny trening, co więcej jestem świadom braku predyspozycji, które jasno określają mój status maratończyka na – przeciętniak w pełnej krasie.
W ostatnich latach kilkukrotnie poczułem jednak pewien niedosyt. Jak na swoje możliwości przygotowałem się do startów w maratonach całkiem dobrze, zawsze jednak pojawiał się jakiś czynnik, który powodował, że miałem świadomość iż osiągane wyniki mogły być dużo lepsze. Tak było między innymi miesiąc temu w Moskwie… Kilka dni po powrocie z Rosji czując sportową złość poszukałem maratonu, który mógłbym przebiec pod koniec października. Padło na Toruń (za tą opcją przemawiały pierniki).
Obiecałem sobie, że tym razem, co by się nie działo, zepnę pośladki (jeśli przeczytaliście moją relację z maratonu moskiewskiego wiecie, o co chodzi) i pobiegnę tak, by wysiłek, który wkładam w przygotowania miał odzwierciedlenie w nieco lepszym wyniku.
Wtedy oczywiście nie przewidywałem, że do Polski zawita jakiś orkan…
Po Moskiewskim bieganiu nie przygotowałem się specjalnie do biegu w Toruniu. Musiałem dać odpocząć stopie i żołądkowi. Wzięliśmy udział z żoną jedynie w zawodach na 10 KM rozgrywanych we Wrocławskim ZOO. Treningi ograniczyłem stawiając na regenerację. Tym bardziej, że po bieganiu w ZOO znów odezwała się ból w lewym odnóżu. Wynik na 10 KM był przynajmniej zachęcający i napawał mnie optymizmem przed startem w Toruniu.
Prawda jest taka, że im bardziej zbliżał się start, tym mniej chciało mi się jechać. Zapowiedzi fatalnej pogody jeszcze bardziej mnie zniechęcały. Jednak wspólnie z żoną doszliśmy do wniosku, że skoro pakiet w przypływie gwałtownych emocji opłaciłem, szkoda byłoby rezygnować ze startu. Spakowaliśmy się i ruszyliśmy w trasę.
W Toruniu byliśmy z żoną kilka ładnych lat temu, podróż okazała się po części sentymentalnym wspomnieniem. Pakiet odebraliśmy na terenie Motoareny. Ciekawy obiekt dla fanów żużla. To także miejsce startu i mety maratonu. W pakiecie znaleźliśmy koszulkę, a w korytarzu wystawowym zaledwie trzech wystawców. Jest to jak najbardziej zrozumiałem, maraton toruński nie należy bowiem do największych w Polsce, na zawody zapisało się około tysiąca dwustu osób, w tym duża część z nich brała udział w półmaratonie. Nie ma co ukrywać, to bieg kameralny i dosyć specyficzny. O tej specyfice za chwilę…
Maraton w Toruniu to dwie pętle. Półmetek to także Motoarena i meta dla tych, którzy zdecydowali się na pokonanie 21 kilometrów biegu.
Po odbiorze pakietów zwiedziliśmy miasto, dom Kopernika, nakupowaliśmy i podjedliśmy pierników, posililiśmy się w knajpce naprzeciw pomnika naszego astronoma co to: wstrzymał Słońce i ruszył Ziemię, a polskie wydało go plemię. W Empiku odnalazłem na półkach swoją nową powieść “Impuls”, co było miłym akcentem 😉
Znów pojedliśmy pierników i zastanowiliśmy się, co czeka nas kolejnego dnia…
Rano wiało, lało, było zimno i nieprzyjemnie. Już dzień wcześniej, z każdą upływająca godziną nasz zapał i pozytywnie nastawienie ulatniało się niczym zakupione dla bliskich pierniczki. (musieliśmy potem je dokupywać). Rano pobiegłem z hotelu do samochodu po buty… Przemokłem do suchej nitki i po powrocie do pokoju, szczękając z zimna zębami zastanawiałem się, czy nie lepiej wrócić do łóżka i smacznie pospać, zamiast narażać się na hipotermię.
– Zobaczymy, co będzie! – zakomunikowaliśmy sobie z żoną. Spakowaliśmy bagaże, założyliśmy ciuchy i ruszyliśmy do wyjścia. Po otwarciu drzwi pokoju hotelowego miałem wrażenie, że oto po drugiej stronie naszego hotelrumu pojawiły się dwa lustra.
– Jakie to szczęście, że jest więcej wariatów!
Chwila zaskoczenia. Naprzeciw nas, w drzwiach dwóch otwartych pokoi stali biegacze podobni do nas. Wariat wariata jak się okazuje potrafi natchnąć otuchą. Owego chwilowo pozytywnego nastawienia, nie zmieniło nawet spotkanie w windzie kolejnego, bladego jak ściana biegacza, który widać wciąż zastanawiał się, co on tu w tym Toruniu u licha robi…
Z nieba lunęło jeszcze mocniej. Wsiedliśmy w samochód i płynąc strumieniem zalanych przez deszcz ulic skierowaliśmy się do Motoareny. Koła pojazdów rozbryzgiwały wodę, ulice same w sobie stanowiły z pozoru niewinnie wyglądające dopływy Wisły.
Pod Motoareną zawitaliśmy po kwadransie. Zaparkowaliśmy samochód i… jakoś nie mogliśmy się zdobyć na odwagę, by z niego wysiąść. Siedzieliśmy więc w aucie w milczeniu, wsłuchując się w uderzające w dach krople wody.
– Wracamy do domu?
– A co ludzie powiedzą? (Taki serial był, znakomity zresztą).
Popatrzyłem na zaparkowane wokół samochody, wydało mi się, że w wielu z nich dostrzegam sylwetki innych biegaczy, którzy tak jak my podejmowali w tej chwili życiową decyzję. W tej chwili kilka samochodów opuściło parking, zmierzając w sobie znanym tylko kierunku…
– Chodźmy do środka, zobaczymy jaki nastrój panuje w Motoarenie, może odwołają bieg? – sam nie wierzyłem w to, co mówię.
Dużą salę przy wejściu wypełniał tłumek biegaczy. W powietrzu unosił się zapach maści rozgrzewającej i bojowego nastroju. My wnieśliśmy do tego miejsca szczyptę zwątpienia i odrobinę defetystycznego nastroju.
Zastanawiałem się ile z tych osób pobiegnie pełny dystans maratonu. Na licznych koszulkach widać było informację o tym, że zawodnik bierze udział w półmaratonie. Zdążyłem przemoknąć i zmarznąć, miałem wrażenie, że staję się marudnym piernikiem… tfu, tetrykiem, którego łupie i strzyka na zmianę pogody, a mokre buty są dla niego oznaką zbliżającego się reumatyzmu i końca świata.
Znaleźliśmy się przy depozycie. Tam spotkaliśmy brytyjską parę biegaczy. Oczywiście musiałem ich zagadnąć, złośliwie przy tym sugerując, że co jak co, ale oni to z pogody na pewno są zadowoleni. W końcu była ona taka brytyjska i w ogóle. O tak! Byli zadowoleni. Pogadaliśmy chwilę o bieganiu i ich pasji, o naszej trochę mniej, bo nie mogłem zdobyć się na szczerość, pasję wywiał mi z głowy orkan Grześ.
Widząc, że większość biegaczy nawet nie myśli o rezygnacji ze startu także postanowiliśmy nastroić się pozytywnie i bojowo do czekającego nas wyzwania. Żałowałem jedynie, że nie zabrałem ze sobą stroju kąpielowego… W końcu wyszliśmy na arenę,
START
Przestało padać!
To było jak cud. Mżawka, która jeszcze sączyła się z nieba nie była żadnym deszczem, niczym nie przypominała tej ulewy, jaką jeszcze kwadrans wcześniej serwował nam sir Grzegorz. Chciałem, żeby ten bieg się zaczął, myślałem o tym, że wykorzystamy w ten sposób okienko bezdeszczowe i zdążymy się rozgrzać zanim znów pogoda spłata nam figla.
Rozglądnąłem się wokół siebie. Biegaczy nie było wielu. Okazało się, że w maratonie wzięło udział około 600 osób. Wielu biegaczy jednak zrezygnowało z zawodów.
Start miał miejsce na torze, na którym ścigają się żużlowcy. Była to szara masa, przypominająca glinę zmieszaną z nieokreślonym kredowym pyłem. Być może był to sypki pył granitowy, ale nie jestem fachowcem. (może powinienem skoro pochodzę ze Strzelina słynącego właśnie z granitu?). Nic to. Starter wystrzelił, a my ruszyliśmy…
1-10KM
Zacząłem trochę niepewnie, pierwszy podmuch wiatru pojawił się poza stadionem, nie był na szczęście tak silny, jak można było się spodziewać. Pojawiły się za to na trasie przeszkody, których oczekiwałem: ogromne kałuże pokrywające dwa pasy ulicy, trzeba je było mijać wąskim chodnikiem.
Skręciliśmy w jedną z szerszych arterii miasta i po chwili znów znaleźliśmy się na chodniku.
Co jest?, zapytałem sam siebie w myślach. Będziemy biec chodnikami ze względu na kałuże? Zaraz, ale przecież ulicą jadą samochody, tuż obok nas… Przyznaję nie patrzyłem przed biegiem na trasę toruńskiego maratonu, nie szukałem też żadnych informacji o samej trasie. Moją obserwację potwierdziły jednak kolejne kilometry biegu… ten maraton miał mi się już kojarzyć od startu do mety z jednym… z chodnikami. Właśnie nimi, przez sporą część kilometrów prowadzi trasa Toruń Maratonu.
Pomyślałem wtedy, że maraton chodnikowy też jest jakimś przeżyciem.
Na siódmym kilometrze przestałem myśleć o chodnikach, pojawił się deszcz i przez chwilę zawiało tak, że zatrzymało mnie w miejscu.
Pochyliłem głowę, przymknąłem oczy, bo kłujące krople deszczu wbijały mi się w twarz niczym ostre igiełki. To nieprzyjemne wrażenie minęło, gdy skręciliśmy między jakieś budynki. Daleko przed sobą dostrzegłem większą grupę prowadzoną przez dwóch pacemakerów. Pomyślałem, że mam zadanie na następne kilometry. Dogonić uciekinierów i skryć się za nimi. W ten sposób miałem nadzieję zaoszczędzić sobie samotnego zmagania się z wiatrem.
10-20KM
Zbliżałem się do grupy bardzo wolno, odrabiałem jakieś 10 sekund na kilometr. Wtedy dopiero mój mózg odebrał bodziec, który określił tempo grupy. Biegli na 3:45. Wydawało mi się, że biegną nawet nieco szybciej od zakładanego tempa, ale wziąłem to na karb błędnych wyliczeń mojego GPS-a.
Do grupy dotarłem dopiero około 13 kilometra. Wtedy też przeżyłem kilka rozczarowań.
Zacznijmy od rozczarowania numer 1:
Grupa wcale mnie od wiatru nie ochroniła. Zauważyłem już jakiś czas temu, że im szybciej biegam w maratonie tym mniej pasuję do typowego wizerunku biegacza. Większość zawodników po mojej prawicy i lewicy była o głowę ode mnie niższa, także posturą mocno się odróżniałem. Przypominałem zagubionego niedźwiadka w grupie górskich kozic. Z każdym kilometrem ta grupka robiła się coraz mniejsza, a ja miałem wrażenie, że ta różnica między tymi co zostali, a mną znacznie się pogłębia. Co gorsza, próbując dogonić grupę straciłem sporo sił. Biorąc pod uwagę fakt, że jednego z pacemakerów mocno poniosło i nie pilnując tempa dyktował bieg o około 5 sekund szybszy niż powinien, to zdałem sobie sprawę, że najprawdopodobniej przeszarżowałem i mam przechlapane…
Przechodzimy do rozczarowania numer 2:
W trakcie tego biegu podziwiałem brzeg Wisły, widok toruńskiej starówki i imponującego muru otaczającego miasto, wspaniałe kamienice, w tym tą, w której mieszkał Kopernik. Kościoły, ratusz…
Nie, nic z tych rzeczy. Bieg prowadził chodnikami w stronę osiedli domków jednorodzinnych, przez las, w którym chwilami przeskakiwaliśmy, co większe kałuże. Gdyby mi ktoś powiedział, że biegniemy w Pcimiu Dolnym lub Górnym (z całym szacunkiem dla Pcimia) bez problemu bym mu uwierzył. Torunia podczas biegu nawet nie liznęliśmy. Oczywiście wystarczyło sprawdzić trasę, by wiedzieć, że maraton nie prowadzi przez centrum miasta, ba nawet wzdłuż brzegu Wisły, ale niedosyt pozostaje. Toruń ma naprawdę czym się pochwalić, a tego typu bieg może być jego wizytówką dającą realną szansę promocji. Podczas biegu nie uświadczycie ani Torunia, ani Kopernika, ani nawet symbolicznego piernika, z którym Toruń zawsze mi się kojarzył. Promocyjnie… mocno kulawo. Ocena oczywiście subiektywna, może wydawać się niesprawiedliwa, ale dyktowana jest nie tyle skarżeniem się, co żalem iż nie wykorzystuje się potencjału maratonu. Ten bieg po prostu niczym szczególnym się nie wyróżnia… oprócz trasy prowadzącej chodnikami…
21-30
Rozczarowanie numer 3:
To akurat z mojej własnej winy. Jeden z pacemakerów – Andrzej odłączył się od Marka zauważając przytomnie, że jego kolega chce wymordować grupę, która z nim biegnie. I rzeczywiście biegacze niewytrzymujący tempa Marka zaczęli powoli się wykruszać. Ja zacząłem się trzymać rozsądnego Andrzeja, choć wiedziałem, że sam już długo nie pociągnę. Wiatr chwilami zatrzymywał mnie w miejscu. Moje ciało nie jest zbyt smukłe i działa niczym samotny żagiel na wzburzonym oceanie. Po dwudziestym kilometrze powrócił dawny znajomy, ból stopy, szczęście w nieszczęściu chłód i mokre buty podziałały jak okład z lodu. Około 30 kilometra przestałem w ogóle czuć, że mam stopy…
Ten trzydziesty kilometr był znaczący jeszcze pod jednym względem. Do początku czwartej dziesiątki miałem Andrzeja niemal na wyciągnięcie ręki, ale…
30-40
Ale moja ręka nie jest z gumy. Andrzej zaczął się ode mnie oddalać. Biegacze rozciągnęli się już znacznie na trasie. Zabrakło półmaratończyków, którzy dawno zakończyli zmagania z trasą. Pozostało zmaganie się z własnymi słabościami. Kałuże, błoto, chodniki… punkt z lodowatą wodą do picia, sopel w żołądku, wiatr, deszcz… znów kałuże, błoto… I tak dalej. Co dziwne, zaczęło mi się to nawet podobać. Naprawdę. Znalazłem plusy tego biegu. Po pierwsze był naprawdę kameralny, a biegacze biorący w nim udział nie byli przypadkowi. Ponad połowa stawki, (licząc także mnie) zmieściła się na mecie w czasie poniżej czterech godzin!
Mimo odnajdywanych kolejnych walorów biegu czułem coraz większe zmęczenie. Utrzymanie tempa 5:20 na kilometr było ponad moje siły. Musiałem zwolnić, mięśnie nóg były przemarznięte i coraz trudniej było mi je zmuszać do wysiłku. Nie poddawałem się jednak, bo wiedziałem, że życiówka wciąż jest realna, nawet w tak trudnych warunkach.
I wtedy zaatakowały mnie węże…
To nie była jedna z wizji trawionego gorączką biegową umysłu. Trasa zabezpieczona była licznymi biało czerwonymi taśmami, które pozrywał silny wiatr. I te taśmy w wielu miejscach wiły się na szerokość chodników i ulic próbując ucapić biegacza niczym węże. Chwilami miałem wrażenie, że oglądam pokaz gimnastyki artystycznej niewidzialnego sportowca popisującego się układem ze wstążką podczas Igrzysk Olimpijskich. Dłonie składały się same do braw, do czasu, gdy jedna ze wstążek niemal okręciła mi się wokół szyi…
40-META
Lubię maratony, w których biegnie się pętle. Podczas pierwszej pętli oznaczam w pamięci kilka punktów orientacyjnych, które podczas drugiej pętli staram się wizualizować je w głowie. Wyznaczam w ten sposób kolejne etapy mojego biegu. Tak jest łatwiej, mniej monotonnie. Nie pytam samego siebie: daleko jeszcze?, bo mniej więcej wiem, że w lasku jest zakręt, potem osiedle i 35 kilometr. Potem długi chodnik koło Lidla, zakręt i ulica niemal cała skryta pod wodą…
Na tych ostatnich kilometrach brakowało mi cukru i energii. Miałem na szczęście w saszetce lizaka, którego jakiś czas temu dała mi córka. Wziąłem go na bieg z myślą, żeby spożyć go, gdy poczuję się słabiej. Tak tez zrobiłem. Biegłem z lizakiem niczym Kojak przez kilka ładnych kilometrów. Jednak ten wredny lizak nie chciał się w ogóle w buzi rozpuszczać! Chyba było za zimno, a moje ślinianki odmówiły posłuszeństwa. Mimo to ten lizak uratował mi życie.
400 metrów przed metą nagle, nie z tego ni z owego odcięło mi baterie. Gwałtownie zwolniłem, wydało mi się, że skończę jak jedna z uczestniczek maratonu, która na kilkaset metrów przed metą padła na asfalt i nie była w stanie podnieść się o własnych siłach. Mało piłem podczas biegu, więc chyba trochę się odwodniłem, tym tłumaczyłem ten nagły spadek mocy. Skupiłem się na spożywaniu lizaka i w ten sposób się przełamałem. Nie padłem na twarz i dramatycznie nie zakończyłem przygody w Toruniu.
W końcu wbiegłem na stadion. Wybrałem wewnętrzny tor, jak najbliżej murawy. Okazało się, że strasznie namókł i buty przyklejały mi się do powierzchni, jakbym zapadał się w mule. Wbiegłem na metę zapewne z miną cierpiętnika. Odebrałem medal, po chwili do mnie dotarło, że pobiłem swój rekord życiowy o ponad dwie minuty. Więcej rekordów nie biję, proszę mnie więc, przy następnych okazjach o czasy nie pytać…
Czekałem na żonę. W tym roku to nasz trzeci maraton i dwukrotnie biła swoje życiówki i w Pradze i w Moskwie. Byłoby mi przykro, gdyby pobiła rekord po raz trzeci, a ja na przykład nie… Jej też byłoby przykro, więc dzień wcześniej postanowiłem zadbać, żeby tej przykrości nie miała. Karmiłem ją piernikami, mając nadzieję, że zrobi się przyciężka i da sobie spokój z rekordami. Ja sam stosowałem zasadę znaną z wesel: „pij pół”, więc gdy żonie podawałem dwa pierniki, sam zjadałem tylko jednego… Niestety tak się wciągnąłem w jedzenie, że zasada ta szybko się odwróciła na niekorzyść żony i to ona zjadła o połowę mniej pierników ode mnie… Może dzięki temu poprawiła w tym roku po raz trzeci swój życiowy rekord? Na ostatnich kilometrach wyszło nawet słońce zz chmur, to chyba znak 😉
Cóż. Trasa jak widać szybka, w sam raz na życiówki nawet przy niesprzyjających warunkach. To jeden z argumentów za tym, by pobiec w Toruniu. Kopernika w sumie i tak zobaczyliśmy, pierników pojedliśmy, a maraton chodnikowy został zaliczony. Mimo to, mam nadzieję, że kiedyś potencjał tego maratonu zostanie wykorzystany. Przecież organizatorzy mają u siebie na miejscu przykład, że niewiele trzeba by wstrzymać Słońce i ruszyć Ziemię… wstrzymanie ruchu samochodowego w centrum Torunia i poprowadzenie trasy ciekawszymi miejscami, to chyba przy tym pikuś?
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |